FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Martwa natura

Do tegorocznej majówki pozostało już całkiem niewiele. Baaaardzo mi się jej chce, oj bardzo. Nie tylko dlatego, że ma być jedyna w swoim rodzaju, lecz także dlatego, że jestem najzwyczajniej nadzwyczajnie zmęczony. Bardziej w głowie, niż na ciele. Ale fizycznie też szału nie ma. Siwe włosy nie tylko już na głowie, ale i w rzadkim sitowiu na twarzy, wskazują wyraźnie na pesel, jako przyczynę takiego stanu rzeczy. Ale ja bym tak do końca nie szedł tym tropem. To że brak mi kondycji cielesnej, to przy całym szacunku do siebie  jako istoty niemalże doskonałej 😜, to sprawa wagi, niewątpliwie. A przynajmniej w dużym stopniu. Osiągnąłem rekord absolutny w miniony weekend, no po prostu "życiówka", qwa! To podcina skrzydła. Szczególnie, że w głowie cały czas przeświadczenie, że przecież nie odżywiam się niezdrowo, że raczej dbam o menu, że nie pochłaniam milionów kalorii, a jednak kilogramów mozolnie, acz regularnie, przybywa. No więc co jest? Aktywność fizyczna też nie jest jakąś równią pochyłą i rok do roku trudno doszukiwać się spadku intensywności na miarę wodospadu. Wygląda więc na to, że ten pierd****y pesel jednak macza palce w kampanii na rzecz rozbudowy tkanki tłuszczowej i definitywnego rozwiązania kwestii, wręcz eksterminacji, niesłusznej masy mięśniowej na rzecz tłustych imigrantów. Brrr... Suma summarum populacja kilogramów w moim cielsku wciąż wzrasta. I to nawet bez kolejnego tucznego "jarkowego". Kolejne przyczółki zostają zdobywane przez najeźdźcę o lipidowej proweniencji. No jest kiepsko pod tym względem. Mam wrażenie, że jestem w odwrocie, jak armia Paulusa spod Stalingradu. A je nie lubię przegrywać. Ergo, mój nastrój też nie jest najwyższych lotów. Jeden dodać dwa i mamy całościowy obraz człowieka zmęczonego. Nic tylko wymalować na płótnie i powiesić na ścianie, jako martwą naturę.

Pogodynka.
Za oknem ciąg dalszy pogody paskudnej. Pada ... pada ... pada ... I zimno.

niedziela, 28 kwietnia 2019

Wyznanie

Od dłuższego czasu spotykam się z taką jedną. W miarę regularnie, przeważnie w weekendy. Nic specjalnego. Smukła czarnulka... no taka sobie, zwykła, żadna tam gwiazda. Trudno coś szczególnego o niej powiedzieć. A jednak trwamy przy sobie. Sam nie wiem co nas łączy. Przyzwyczajenie? Ten sam znak zodiaku? No bo na pewno to nie jest miłość. O uczuciu nie może być mowy. To czysto fizyczny związek, choć i tutaj próżno szukać jakichkolwiek uniesień. Z pochodzenia Azjatka (po rysach nie do poznania), choć przyjechała z Niemiec. To może tłumaczyć jej chłodne usposobienie. Chłodne? To mało powiedziane! Przy niej stóp nie ogrzejesz; dosłownie i w przenośni. Wredna z niej suka.
Ostatnio coraz trudniej się nam dogadać. Kiedyś było inaczej. Ale wtedy oboje byliśmy młodsi, bardziej wyrozumiali, nie zwracaliśmy uwagi na drobne przytyki, złośliwości nawet. To się zmieniło. Przyznaję, że mi z wiekiem drastycznie spada poziom cierpliwości. Natomiast ona wykorzystuje to, żeby mi dopiec. Z cyfrową precyzją wbija mi kolejną szpilę. Tak jest przy każdym spotkaniu, przynajmniej od roku. A ja zagryzam wargi i ... milczę. No przecież jej nie uderzę! Zresztą jaki to miałoby sens... Choć nie raz byłem bliski wyrzucenia jej nawet nie za drzwi, co przez okno. Serio.
Czy Najlepsza z Żon o niej wie? Tak. Zresztą sama nas sobie przedstawiła. Nie jest zazdrosna, bo wie, że ten chory związek nie ma żadnego wpływu na nasze małżeńskie relacje. No prawie żadnego... Bo ostatnimi czasy, po każdym spotkaniu z tą suką, pozostaję w nie najlepszym humorze. Potrafi mi zepsuć nawet najlepszy nastrój. A to w pewnym stopniu, ma wpływ na nasze rodzinne relacje.
I tak tkwię w tej patologicznej matni i nie mogę się z niej wyrwać. Ze związku z Wagą. W dodatku Łazienkową, qwa jego mać! 😜

Pogodynka.
Pogodę szlag trafił. 10-11 st.C, ciągle pada i mży. A potem na odwrót - mży i pada. Brrr ....

sobota, 27 kwietnia 2019

Royal baby

Przy nim royal baby, to mały miki. O! Tak oto, tak że ten tego, najbardziej oczekiwany młodzieniec XXI wieku, konkretnie lat '20 wieku XXI, a właściwie II połowy, konkretnie końca lat '20 tego wieku, a będąc precyzyjnym, to mowa o roku 2019, został przez nas przywitany i poznany w całym swym pieluchowym majestacie. 😀
Małe dziecko zawsze jest da mnie zaskoczeniem. Jakbym po swoich berbeciach za każdym razem miał kasowanie pamięci. To tak wygląda małe dziecko? Tak wygląda mały człowiek na starcie swego wszystkiego? Hmm... No tak. Ja natomiast zawsze czuję się onieśmielony patrząc na taką małą istotkę. Nieporadną, malusieńką, bezbronną, która od pierwszych dni zaczyna pisać swoją historię. Jeszcze nie wie, że to robi, ale od pierwszego haustu powietrza wciągniętego w małe płucka, otwiera nowy rozdział świata. Dorzuca swe istnienia do kotła w którym Wszechmocny zawzięcie miesza chochlą. I nikt nie przewidzi w tym momencie, czy będzie przyprawą nadającą smak tej zupie, czy li tylko rozgotowanymi, pożywnymi, acz bez wyrazu, kartoflami. 
Szkoda, że świadomość swego istnienia przychodzi tak późno. I nie chodzi o zdanie testu świadomości, tego z lustrem, które przychodzi w sumie bardzo szybko. Bardziej mam na myśli świadomość bycia częścią czegoś większego. Zanim mały człowiek dorośnie, jeśli w ogóle dojrzeje do tego aby stać się znaczącą figurą w skali społecznej, mija zbyt wiele czasu. Zbyt wiele, aby wszystkie dotąd przeżyte lata "odrobić". Ale czy warto?
Z wielkim szacunkiem patrzę na ludzi, którzy osiągnęli poziom na miarę bycia idolem, guru, wyrocznią, przewodnikiem. Niewielu jest to dane. Nie wnikam w koszty bycia kimś takim - nie otarłem się nawet o bycie kimś podobnym. Natomiast z biegiem lat coraz bardziej rozumiem ludzi, którzy poszli w zupełnie przeciwnym kierunku. I czym starszy jestem, tym bardziej skłaniam się do "wyjazdu w Bieszczady". Ale może tylko tak mi się wydaje, bo nigdy nie osiągnąłem tyle, aby aspirować do miana "człowieka sukcesu".
Człowiek sukcesu. Hmm...
Mam już na tyle dużo siwych włosów na głowie (i w brodzie też), że wyzbyłem się na dobre małostkowej zawiści o "carte blanche". Kibicuję wszystkim, którym "się chce". Może nie podziwiam, ale rozumiem. Potrafię cieszyć się sukcesem innych, choć może to takie "nie polskie". Z wielką atencją podchodzę do tych najmłodszych, którzy niezaorani jeszcze przez codzienność, wierzą i chcą. Czym młodszy człowiek, tym więcej w nim niewinnej wiary w to, że jego życie będzie, jak z bajki. Im mniej dni spędził na tym świcie, tym większe szanse, że poprowadzi siebie samego przez życie tak, jak sobie to wymarzy. Dlatego z wielkim zainteresowaniem i wysyłając tyle dobrej energii, ile potrafię, będę kibicował temu małemu szkrabowi.
Powodzenie Duży Miki! 💪😀👍

Pogodynka.
Wczoraj 27-28 st.C, słońce, lato! Dzisiaj 11-12 st.C, chmury, mżawka ... Eh, szkoda gadać. A tuż tuż długi majowy weekend - co to będzie, co to będzie?

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

Skarpetki w szufladzie

Pokolenie dzisiejszych nastolatków, w odróżnieniu od przebojowych, agresywnych milenialsów, niemoralnie skutecznych w parciu do przodu, jawi mi się jako generacja zupełnie oderwana od rzeczywistości, miałka pulpa. Już nawet nie chodzi o to, że nie pamiętają systemowego niedostatku i braku możliwości (milenielasi też wychowali się w rzeczywistości postpeerelowskiej...), lecz o brak kontaktu z codziennymi aspektami życia.
Skąd pojawiają się wyprane skarpetki w szufladzie? Nie może tak być, żeby w lodówce nie było ketchupu! Jak to się dzieje, że brudne talerze są ponownie czyste??? Woda w kranie jest zawsze. Dostęp do internetu jest tak samo naturalny, jak świecąca żarówka na suficie. A skąd się biorą pieniądze? Oczywiście z bankomatu. Poza tym i to najważniejsze: "ja mam prawo do...". Nie krzyczy o to prawo, nie walczy, ono ma być, jest i już.
Pomijając troskę o to, jak wychowani w cieplarnianych warunkach młodzi ludzie radzą sobie z wkraczaniem w dorosłość, niezależność, dojrzałość, właśnie "manie prawa" wydaje się słowem kluczem w negatywnej, nacechowanej obawą o własne potomstwo, ocenie sytuacji.
Skąd bowiem w dzieciach to poczucie, że wszystko im wolno, że mają nieograniczone prawa ... i zero powinności. Zaniedbanie w wychowaniu, niedopatrzenia i brak czasu rodziców - na pewno. Wpływ agresywnej indoktrynacji płynącej z mediów - niewątpliwie. Ale jest też permanentny rozwój cywilizacyjny, który łamie i trzaska kolejne ramy i bramy, które dotąd chroniły młodych ludzi przed degrengoladą.
Jakem zupełnie wrogi postawom szowinistycznym i prawicowemu moralitetowi, tak rozprężenie moralne i przemycane wszystkimi szczelinami nauki o źle rozumianym równouprawnieniu i wypaczonym widzeniu wolności, doprowadza mnie do, ekhm ... frustracji i niezadowolenia (kurcze, a tak się dopiero co wypierałem politycznej poprawności ...). Co więcej, przecieram oczy ze zdumienia, że w indoktrynacji i w buntowaniu latorośli przeciwko rodzicom, programowo uczestniczy państwo, i to niezależnie od opcji śwatopoglądowej - nawet tej prawicowej (sic!) - która zajmuje w danej chwili władcze stolce. A może zwłaszcza wtedy, gdy państwo jest zupełnie pozbawione pierwiastka moralności, tak słabe jak dzisiaj, najprościej jest przeoczyć stróżki jadu zatruwające młode umysły?
A propo's stolców. Taka mała dygresja, dla rozluźnienia (nomen omen) zwartego i przyciężkawego tematu. No bo jako dziecko niejednokrotnie mijałem na chodnikach wygrodzone taśmą areały z tabliczkami "Uwaga! Roboty na dachu!". Tyle, że nigdy nie zobaczyłem tych... robotów. Teraz, gdy siwych włosów mam bez liku, nadal zadzieram do góry głowę i wyglądam na dachach mechanicznych stworów, które kładą dachówki. Miast tego niezmiennie widzę nieogolonego Cześka, który balansuje na rynnie łapiąc równowagę po wypitym browarze. Ha! No dobra -  ale co z tym stolcem? Z tym stolcem też jest historia. Fraza o "dobrze wykształconej masie kałowej" (taka tam medyczna terminologia), budzi od razu we mnie protest, czy aby na pewno stolec ma legitymować się magisterką z polonistyki, lub podyplomówką z zarządzania. Hmmm ... Gra w (chore) skojarzenia jest urocza. 😀 
Ale wracając do clou tematu.
Po czamu (że się tak wyrażę niewykształcenie) dzieciom wbija się w szkole, jakie mają to prawa. A dlaczego nie, jakie mają obowiązki. A jeśli umknęło mi, nie zauważyłem, że wykładane są obydwie strony medalu, to dlaczego w łepetynkach narybku pozostaje tyko jedno, hę? Czyżby metodyka wykuwania stalowego charakteru była mniej skuteczna, niż kulanie plastelinowego charakterku? 😉
A ja chciałbym, żeby moje dzieci były co najmniej dwa razy we wszystkim lepsze ode mnie, ze trzy razy bardziej poukładane i jakieś 67% bardziej twarde, zaradne, sprytne i ukierunkowane na własny sukces. 
A herbatę, to jakoś sam sobie podam w godzinach przed zjazdem do bazy.

Nie wierzcie internetom

Dzień dobry Szanowni Czytelnicy!
Piękne mamy latoś święta Wielkiej Nocy! Bo i pogoda dopisuje i jakoś tak ogólnie i w szczególności nastrój świąteczny dobrze zbalansowany z czasem przeznaczonym na wypoczynek. Szczególnie dzisiaj, gdy ten drugi dzień świąt jest li tylko bonusem od kalendarza, na pominięcie poniedziałku w rozpoczynającym się tygodniu, a pozwalającym biegać (jakie biegać?! Leżeć raczej!) w gaciach bez krępacji do samego wieczora. Tak jest. I tak jest prawidłowo.
Dotarły mnie ostatnio informacje z rynku prasowego, że w środowisku zainteresowanym moją grafomanią, zrodziła się obawa o mój stan ducha i zdrowie psychiczne, ogólnie rzecz ujmując o mą kondycję, ale tą niezwiązaną z krzepieniem ciała. Trochę mnie to zaniepokoiło, też. Przynajmniej to, że ciąg liter, wyrazów, zdań spod mego pióra (klawiatury), może wywoływać reakcje bytów niezależnych i wzmożenie troski o osobę mą skromną. Poniekąd też zaintrygowało, ale o tym później nieco.
Zwołałem więc naprędce (cóż za urocze słowo!) kolegium redakcyjne naszego periodyku, aby omówić na gorąco zaistniałą sytuację. Dyskusja była cicha, aczkolwiek ożywiona. Cicha - bo we wnętrzu moim się odbywała. A ożywiona - bo dyskusja z kolegami zawsze taka jest. Szczególnie, jak wyrywny i pełnokrwisty Hyde dochodzi do głosu. No bo z kolei Mr Jekyll, to spolegliwością swoją raczej wycisza ton dyskusji wszelakich. Tym razem było jednak na ostro; kurcze, tak z dużą dozą bhut jolokia. W pewnym momencie, Hyde zaproponował głosowanie nad zamknięcie "Ravkosz po mojemu" i wycofanie się z rynku czytelniczego. Tego się nie spodziewałem. Co więcej, nie spodziewałem się jeszcze bardzie tego, że dr Jekyll przyklaśnie temu pomysłowi. Hola!, hola, Panowie! Na całe szczęście TO JA dzierżę hasło do google'a i TO JA decyduję o istnieniu lub wyniesieniu do piwnicy kartonu z tym blogiem. Ufff, dobrze, że nigdy nie udostępniłem logowania i nie wpuściłem Hyde'a i Jekyll'a do administrowania. Tak więc uspokajam, choć pomysł był nawet dla mnie nęcący, jak na razie "Ravkosz po mojemu" zostanie taki, jaki jest. Nadal więc będę gnębił Was, Moi Drodzy, tym co pod czaszką naszej trójcy się rodzi, od czasu do czasu. Hyde wyżarty jest i spasiony, bardziej niż ja, to częściej dochodzi do głosu niż grzeczny, ale zagłodzony brakiem zdrowej strawy, Jekyll. Ja też nie zawsze trzymam rękę na pulsie, aby ich artykułu sprawiedliwie, po równo, trafiały do publikacji. No zagoniony jestem, i tyle. Obiecuję jednak trzymać w ryzach Hyde'a, żeby nie przeginał. Natomiast z mojej strony obiecuję, solennie przyrzekam, że ja osobiście, będę nadal tak niepoprawny politycznie, tak bezkompromisowy i niejednoznaczny, jak tylko potrafię. 😈

Ale wracając do motywu przewodniego dzisiejszego listu...

Chciałbym w tym miejscu (Hyde, zamknij się! Teraz JA mówię!) złożyć oświadczenie. Otóż (Jekyll, weź mnie nie szarp...!) składam kategoryczne dementi, jakoby z mym zdrowiem psychicznym było coś nie tak. Jestem oczywiście niezrównoważony. Natomiast odpie***la mi dokładnie tak samo, jak zawsze. Tu nic się nie zmieniło. Jestem, a właściwie jesteśmy (tu ukłon w stronę kolegów), taką samą ekipą nieszkodliwych wariatów, uroczych zwyrodnialców i szczęśliwych wisielców, jak zawsze. 
Koniec dementi.

Tak, że, ten tego, dalej będę (no dobrze! Będziemy!) karmił (karmili) Was, o Drodzy Czytelnicy!, porcjami mniej lub bardziej zjadliwej treści. Za każdym razem warto, na wszelki wypadek, łyknąć sylimarol ("przed użyciem prześpij się z lekarzem, lub farmaceutką") zanim połkniesz, bo nigdy nie wiadomo, jak ciężkostrawna może być zawartość zdań i fraz spod klawiatury bez "c" i "v". A że może być różnie, no cóż ... Jak ja lubię wrazić kij w mrowisko, to wiem tylko ja! Jak ja uwielbiam dwuznaczności! Wieloznaczności i niedopowiedzenia są wodą na młyn mojej tfffurczości. Niezbyt lotne grafomańskie me pióro potrzebuje kontrowersji i zadawania niewygodnych pytań i roztrząsania nawozu po polu. Próżno szukać w zawartości mej duszy pięknych, wysublimowanych, poetyckich uniesień. Jam czek z ludu, obarczony rzeczywistością, która wymaga grubego kija, nie pszenicznego źdźbła, do odganiania wściekłych psów, które kąsają po kostkach (ale poszedłem, łał...!). Tworzenie kolejnego alter ego, jest dla potrzeby chwili, tematu, komentarza na gorąco, tak oczywiste i naturalne. Ktoś, kto personifikuje, jako autora, zawsze mnie, ten w błędzie jest wielkim, jak wielbłąd. NIE WIERZCIE INTERNETOM!, Kochani 😉.

Wczoraj zasłyszałem całkiem fajną konstrukcję słowną, którą za autorem - Romanem Kostrzewskim - pozwolę sobie przywołać, dla pamięci, mojej pamięci. Bo ładne to to. Parafrazując na własne potrzeby jego słowa. Postać uskrzydlona marzeniami, często traci pióra w zderzeniu z rzeczywistością. Natomiast trudno to jednoznacznie ocenić, określić czy to dobre czy złe, bo tracąc skrzydła mocniej stąpa się po ziemi. Hmm ... Dobrze? Źle?
Ja tam swoimi skrzydłami nieraz haratałem o asfalt i zamiatałem piórka. Jakoś jednak, może nieskładnie i chaotycznie, jak motyl, jednak unoszę się, czasami, ponad ziemią. Innym razem pięty bolą od maszerowania po wybojach. No różnie jest. I nie mówię, że jest dobrze, czy źle. Jedno i drugie jest naturalne. Jak jogurt.

No to WESOŁYCH ŚWIĄT! ... na te po świętach 😀

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Notre Dame

Płonie paryska Notre-Dame...
Coś co wydaje się nieprawdopodobne, właśnie się dzieje. Wydaje się, że takie rzeczy nie mogą mieć miejsca, a jednak mają. To tak, jakby patrzeć na palący się Wawel. Brakuje słów, można tylko patrzeć, jak się pali i wali. Dosłownie i symbolicznie. Doskonale - jakby nie zabrzmiało to nie na miejscu - wpisuje się w dzisiejsze czasy. 

I w mój nastrój. 

Więcej żalu pozostanie po tym co spłonie, niż po tym co dzisiejsze. Więcej łez do wylania by gasić te zgliszcza, niż podlewać zachwaszczony trawnik za oknem. Kiedy wokół tyko gra pozorów i obłuda; ręce opadają, a chęci brak. Zohydzenie osiągnęło poziom wybiegający poza skalę. Szukać powodu do entuzjastycznego wyrażania zadowolenia, to tak, jak z nożem w brzuchu podziwiać jego misternie zdobioną rękojeść. Nigdy dotąd tak nie po drodze mi nie było by kurczowo trzymać się nurtu. Tak samo brak mi chęci brnięcia pod prąd. Choć trzeciej drogi trudno szukać, to wydaje się jedyną opcją na te podłe czasy. Ze wszystkich stron koncert frazesów w kwadrofonii, który powoduje niestrawność. A w ciemnym tunelu pozbawionym perspektywy, światło u jego wylotu równie dobrze może okazać się pędzącym z przeciwka pociągiem - to tak a'propos wyświechtanych frazesów.
Po prostu... nie. 
Dzisiaj bardzo.

Pogodynka.
Trochę wiosny, mimo prognozom. jakieś 15 st.C w najcieplejszym momencie dnia. Słońce, słaby wiatr.

niedziela, 14 kwietnia 2019

Opowiem ci bajkę

- ... a opowiesz mi bajkę? Odcinek dwudziesty?
- OK. Ale zamknij już oczy i nie odzywaj się ...

"Ledwo zmrok zapadł, a rozgwiazdy naprężyły się i odbiły od dna pozostawiając za sobą smużki wzburzonego piachu. Wystrzeliły prosto w górę, w stronę powierzchni morza. Wyskoczyły ponad fale i złapały się ze wszystkich sił nieba. Tak mocno, że z wysiłku aż zaświeciły, jak prawdziwe gwiazdy. A może to były prawdziwe gwiazdy? Może nie wyskoczyły z wody? Może było to tyko odbicie światła gwiazd?
Konik morski zamknął oczy. Ledwie to uczynił, a pod powiekami - choć każdy wie, że koniki morskie ich nie mają - pojawiły się przedziwne sny. Po pełnym przygód tygodniu, w jego głowie kotłowało się tyle wrażeń, że tylko w sny można było je wszystkie ubrać. Koniki morskie mają zbyt małe główki, dlatego sny są tak dla nich ważne.

Wypożyczania rowerów pana Rekina była odkryciem ostatnich dni. Cała rafa uczestniczyła w otwarciu w zeszły czwartek. Były balony z rozdymek, występy błazenków w roli klaunów, przeloty eskadry latających ryb pod dowództwem kapitana Fisherbergera, no wszystko co na takim evencie być powinno. No i rowery! Czego tam nie było! Były maluteńkie rowerki dla krewetek, ośmiopedałowe cuda dla głowonogów, a nawet konstrukcje tak potężne, że i wieloryb mógłby zrobić rundkę dookoła atolu. Konik morski na jazdę próbną wypożyczył oczywiście jednopedałowy egzemplarz. No bo jedną nogę tylko przecież ma, ha! No i pojechał. 
Fajnie się jechało. Profilowana aluminiowa rama, przerzutki shimano marine extremal, carbonowe felgi, no miodzik po prostu. Nawet się nie spostrzegł, jak zaczęło się ściemniać. Kurcze! Przecież przy tym rowerze nie ma świateł! Trochę go to zaniepokoiło. Nie miał ochoty wracać po ciemku, szczególnie, że słyszał o niezbyt przyjemnych barakudach polujących w okolicy. Znalazł więc podwodną jaskinię i tam ułożył się do snu na miękkim białym piasku.
Usnął. I od razu pojawiły się przedziwne stwory, które wychodziły ze wszystkich szpar w jaskini. Były straszne i śmieszne. Wykrzywiały dziwne twarze chcąc go wystraszyć i rozśmieszyć. Z sufitu wylewały się kolorowe wodospady. Z dna wyrastały wielkie kwiaty, które kołysały się w rytm muzyki granej przez orkiestrę dętą pod batutą Jeremiego Delfina. Wydawało mu się, że stworzeń w jaskini jest tyle, że zaraz przygniotą go to dna. Ale gdy tylko się poruszył zawirowania wody rozmywały te przedziwne postacie. Dookoła migały tysiące światełek we wszystkich kolorach tęczy. To trochę dziwne, bo tęcza leżała zwinięta w kłębek i chrapała puszczając nosem bąbelki. Konik morski próbował naciągnąć na siebie kołdrę z morskiej trawy, ale stado krewetek ściągało ją z niego odsłaniając jego jedyną nóżkę. Jakiś ślimak wlazł mu na głowę, krab uszczypnął go w piętę, a meduza przykleiła mu się do nosa. Miał tego dość! Chciał zgasić światło i w końcu się wyspać. Już sięgał do kontaktu, żeby wyłączyć wielką lampę tuż nad jego głową, gdy ... się obudził. To nie była lampa. To słońce urodziło już poranek. Wsiadł więc na rower i popędził do domu."

Już po północy

Już po północy? Hmm ... A właśnie nadszedł ten czas, że mam ... czas. Dzieci formalnie śpią - formalnie, bo Pierworodna "na stówę" nie śpi. Już po kąpieli. TV chodzi wyciszony do granic słyszalności - bo po co inaczej (po co w ogóle?). Najlepsza z Żon klei pierożki na dalekowschodnią modłę. Męczy się, bo przeziębiona jakoś. W szklaneczce odrobina rumu. Popołudniowa drzemka sprawiła, że jestem jeszcze w strefie żywych.

To był ciężki tydzień. I w pracy, gdzie tego typu popierdzielony tydzień wysysa do cna zasoby energii, i w domu, gdzie z powodu nauczycielskiego strajku zdemolowane wszystkie plany i zobowiązania. Swoją drogą, ciekawe kto byłby stroną w postępowaniu odszkodowawczym za uniemożliwienie wykonywania pracy zarobkowej, prowadzenia działalności gospodarczej, z powodu strajku? Kiedy bowiem instytucja babci nie istnieje, to tygodniowa przerwa w pracy pociąga za sobą nie tylko frustrację: "Kto zaopiekuje się dzieciakiem?!", ale i wymierne kłopoty finansowe. Ideą i poprawnością polityczną ZUS-s nie zapłacisz. Dla idei  - zresztą suto opłacanej - to może pracować marszałek Karczewski. Swoją drogą, kawał z niego zakłamanego, bezczelnego gnoja. Ciekawe czy w przeszłości, gdy na ulice wychodzili górnicy czy rolnicy, to były jakieś sprawy przed sądem wytoczone przez osoby trzecie, nie będące stroną sporu, o zapłatę za poniesione straty, hmm. Jak by nie było, któraś ze stron tej rozpierduchy winna wyciągnąć z portfela na opłacenie opiekunek dla tych wszystkich dzieci unieruchomionych w domach. Natura nie lubi próżni. 

Pogodynka.
Dzisiaj padał śnieg. Serio. Bardzo serio. Wiosna w odwrocie od kilku dni. Temperatura ok 4 st.C w ciągu dnia. To dodatkowo rozpierdziela zdezelowany nastrój. Ponoć za tydzień ma być lepiej.

sobota, 6 kwietnia 2019

Sam

Ale dziwny dzień!
No może nie dziwny, co raczej rzadko spotykany w moim małym uniwersum. Z samego rana potomkowie moi pojechali do babci. Co więcej, ponieważ Najmłodszego pragnieniem było jechać "na nockę", a babcia się zgodziła, to miast powrotu do domu w godzinach popołudniowych, nieobecność dzieci przedłuży się do jutra. Co więcej, w pakiecie wyjazdowym znalazła się tez Pierworodna. O dziwo, jakoś bez specjalnego sprzeciwu z jej strony. Coś mi się wydaje, że zwietrzyła w tym wydarzeniu szansę na poddanie się całkowitemu i nieograniczonemu wciągnięciu przez Bangkok... czyli internet. 😀 Zapewne tak wykombinowała, bo ostatnimi czasy szlaban na net jest lekiem na całe zło, jakie internety wywołują w jej nastoletniej mózgownicy.
Ale to nie wszystko! Ledwie dzieci odstawione, a Najlepsza z Żon wybyła z domu. I choć wieczór już dobrze zrumieniony, Ona wciąż poza domem. Już nie pamiętam dnia, żebym tak długo był sam w domu 😀.
I co robię. Godziny mijają, a ja miast oddawać się bezeceństwom wszelakim, wylegiwać się tymi, no, do góry, oddałem się ogarnianiu galaktyki. Taki jakiś popier****y jestem dzisiaj 😜. Całe szaleństwo wolności na jakie sobie pozwalam, to od kilku godzin płynącą (głośno!) muzykę z youtuba (teraz "Pyromania" - o jejku! 😍). A co! A w tak zwanym międzyczasie piorę, odkurzam, składam pranie, zmywam, zbieram zabawki, ogarniam kąty, podlewam kwiatki na parapecie, czyszczę, sprzątam ... itd itp. Co więcej, odnajduję się w tym, jakbym zażył niedozwolonych substancji psychoaktywnych. A to tylko koźlak w szklance - przepraszam, raczej w pokalu -  jeden i ten sam!. I absolutnie się nie skarżę - tak tylko dla wyjaśnienia mojego pokrętnego zwyczajowego klepania w klawiaturę. Dochodzą mnie bowiem plotki o mym niezrozumiałym, niejednoznacznym, pisaniu. Ale ja tak kocham, aby to co pisze było niejednoznaczne, gotowe do interpretacji na przynajmniej dwa zupełnie przeciwne sposoby - w każdym razie staram się, aby moja grafomania taka była. A, że najczęściej jest pozbawiona zupełnie treści magicznej, to ... hmm ... no cóż, banał jest jak suchy chleb - też można się najeść 😎. Mam jednakowoż nadzieję, że czasami uda mi się wcisnąć kij w mrowisko i jeszcze pogmerać nim dla lepszego efektu. Bo ja jestem - a przynajmniej staram się być - zły 😉.

Taka sobota. Taka inna. Taka dziwna.

Pogodynka.
Pogoda się skiepściła. Ale nie na tyle, na ile zapowiadali meteo magicy. Słonca na receptę, ale temperatura spadła w ciągu dnia zaledwie do 15 st.C. Pod wieczór pokropił deszcz.

piątek, 5 kwietnia 2019

Królestwo za przyzwoitość!

Najsamprzód muszę zaznaczyć, że mimo iż na zewnętrzu pogoda woła o nagrodę w niebie, to jestem deczko wq***ny dzisiaj. Choć deczko, to wyrażenie nieprzystające do skali tematu, to zważywszy na weekendowy czas, pozostanę przy takiej wysublimowanej retoryce.

Tak się bowiem porobiło, że w poniedziałek powinienem wziąć dzień urlopu. Nie bo bym chciał, tylko bym musiał. Albo nie! Po co urlop? Powinienem zastrajkować, zawezwać do ogólnonarodowego, generalnego strajku menedżerów średniego szczebla, aby pod jednym wspólnym sztandarem ZNP - Związku Najciężej Pracujących - ramię w ramię z bractwem uczycieli, zaprotestować. Hmm... Przeciw czemu? No przeciw strajkowi. Ale, żeby protest nie był jałowy, to wysunąć by trzeba jakieś postulaty. Strajkowanie, dla strajkowania, to byłaby niezła lipa. Toteż zażądajmy obniżenia o połowę płac i jednocześnie zmniejszenia godzin pracy o połowę. O! To jest myśl. Wtedy siostry i bracia uczyciele mogliby w końcu poczuć się lepiej, docenieni, wyróżnieni. Wreszcie nieuczone miernoty i kopacze rowów bez krztyny ambicji, zarabialiby mniej od nich. A na dodatek zrobilibyśmy miejsce, my bez misji w sercu, aby można było doszlusować do naszej nędznej roboty.
Piszę "uczyciele", a nie "nauczyciele", i wcale nie jest to spowodowane blokowaniem się "a" i "n" na klawiaturze. Wiadomo przecież wszem i wobec, że brakuje mi przecież "c" i "v". Otóż trzeba dokładnie zaznaczyć różnicę pomiędzy "uczeniem" i nauczaniem". Nauczycielem to był Jezus dawno temu na pustyni, a uczycielem to mogę być i ja, na ten przykład. Co innego uczyć kogoś bez skutku, a co innego nauczyć. Ale o tym we właściwym czasie jeszcze.

Przez ostatnie dni biłem się sam ze sobą i trzymałem za mordę, żeby nie dać się podpuścić. "Nie komentuj, qwa!, i już!" No nie dałem rady, poddałem się dzisiaj. Otóż w radio (No! poloniści, którzy pompowaliście we mnie wszechwiedzę, poprawcie mnie proszę, że teraz już się odmienia "w radiu") podali, że w ramach negocjacji z nauczycielami padła propozycja podwyżek, ale za zwiększenie pensum nauczycielskiego z 18 (!) do 22-24 godzin tygodniowo. No i propozycja została odrzucona. No jak! No tak. 
To chyba ostatnia oaza komuny, ostatnia tak zabetonowana kasta zawodowa, która żyje na jakiejś chmurze pędzonej przekonaniem o narodzie wybranym pośród mierzwy niższej proweniencji. Co to się, qwa, wyrabia?! Jak można tak odrażającą propozycję wystosować? Przecież to obraza majestatu. No i się zaczyna...

Po pierwsze.
"Przecież my tak ciężko pracujemy, w tak skrajnie złych warunkach, z dziećmi, a te - wiadomo - no potwory". No tak, już lepiej pracować z więźniami, ze zwyrolami, no. "Nie możemy pracować w szkole dłużej, a poza tym, to przecież gros swojej pracy zabieramy do  domu zarywając swój prywatny czas". Taaaaa, a kto wam każe? - ja się zapytam. Może warto, zamiast zarywać noce, niszczyć własne życie rodzinne, miast rozpraszać się dzieciakami, gotowaniem, zmywaniem, czy bełkotem naje***ego męża, wykonać swoją pracę ... w szkole? W szkole??? Tak po prostu. Odwalcie swoją "harówkę" po 3-4 godziny dziennie, a potem do 16:00, w zaciszu pokoju nauczycielskiego, sprawdzajcie kartkówki, poprawiajcie zeszyty, przygotowujcie się do lekcji dnia następnego. Taaa, tyle że z tym "przygotowywaniem się", to hasło wytrych, co nie? Hello! 😀Mam dziecko od siedmiu lat w szkole, więc co nieco jestem zorientowany w systemie nauczania opartym o naklejki, testy i odmóżdżanie przy pomocy zeszytów tzw ćwiczeń.

W tym miejscu pozwolę sobie na anegdotę. Tak dla wyluzowania, bo atmosfera ciężkawa nieco.
Katecheza w szkole. Tak, wiem.  😉 Od razu zaciskają się pięści, aż kłykcie bieleją. Prawda? 😀 Ale w tym przypadku nie będę się dopierd***ł, akurat do nauki religii, tylko chcę pokazać przykład, jak to z tą współczesną szkoła jest. Otóż Pierworodna musi się nauczyć modlitwy "Ojcze nasz" w języku angielskim lub po niemiecku. Pani katechetka (uczycielka) im nie pomoże, bo ... nie umie. Ale ich odpyta ... i sprawdzi. 😁 Ha! 
Przy okazji zaraz utnę potencjalne komentarze po co przymuszamy Pierworodną do uczęszczania na lekcje religii, skoro tak to wygląda. Otóż za rok będzie miała bierzmowanie. Po co jej to? A kto wie czy kiedyś nie będzie chciała być, na ten przykład, księdzem, hę? 😉 Zawód nie gorszy niż uczyciel przedmiotów nieświętych. Robota pewna. Poważanie w niebiesiach.

Ale wracam do rzeczy. Przygotowywaniem lekcji da swoich uczniów to zajmowała się moja mama w siermiężnych latach '80, albo mój nauczyciel elektroniki, który chciał nas nauczyć o działaniu telewizorów kolorowych, kiedy to w Polsze nie było żadnych podręczników do tego i kserował dla nas niemiecką literaturę. To byli nauczyciele! Miałem takich wielu. A dzisiaj? Szkoda gadać.
To gadanie o "pracy w domu", to mnie najbardziej wq***a. Co to za argument? Czy ja się domagam czegokolwiek za to, że w drodze do pracy układam cały rozkład dnia dla moich pracowników, a gdy wracam myślę o dniu następnym? Czy ja się skarżę, że odbieram popołudniami telefony? Czy jest dla mnie problemem rozwiązywać problemy moich podwładnych w wolną dla mnie sobotę? No nie! Nawet bym nie pomyślał o czymś takim. Żyjemy w takich czasach, że zaangażowany pracownik swoje życie zawodowe umiejętnie i bezkonflktowo musi mieszać z prywatnością. No tak jest! I to jest normalne.

Po drugie.
Mniemanie o sobie i tytularna misyjność wykonywanego zawodu. A niby na jakiej podstawie? Czy samo wybranie sobie takiego zawodu, przejście takiego szlaku edukacji i spędzenie długiego czasu na kształceniu i dokształcaniu, daje powód do bycia lepszym od innych? Ja jestem doskonałym przykładem, że długie studiowanie nie dało mi ani wykształcenia, ani zawodu, ani nie zrobiło ze mnie megainteligenta; wręcz przeciwnie. 😜 Nie papier i tytuły sprawiają, że człowiek jest zajebistym pracownikiem. Tak, pracownikiem, nie żadnym misjonarzem niosącym kaganek oświaty. Już nikt nie płaci za to, że kimś się jest, tylko jakim się jest. Nie jest żadną tajemnicą, że dobrzy nauczyciele, dobrze zarabiają. Jak wszędzie. Wystarczy pomyśleć o sobie i na wolnym rynku pracy za dobrą kasę jest mnóstwo. Tyle, że dla dobrych. Natomiast myślenie, że "mi się należy", bo jestem, kim jestem, to prehistoryczny mech na zwietrzałym głazie. Może trzeba by zrobić wreszcie wolny rynek w szkolnictwie? Może odsianie plew od zdrowych ziaren byłoby rozwiązaniem? Skoro dało się to zrobić ze służbą zdrowia - fakt, że są lepsi i gorsi, no ale tak działa rynek - to czemu nie z oświatą? Zdrowe zasady, dobre prawo, oświatowa "kasa chorych", i heja!

Po trzecie.
Nikomu nie odmawiam prawa do dobry zarobków, ale chciałbym żeby dla moich dzieci szkoła była szkołą życia, a nie przechowalnią do ukończenia pełnoletności. A tak mniej więcej to teraz czuję. Poniekąd zawsze tak było. Mnie żadna szkoła niczego nie dała, co by mi teraz w życiu prostowało ścieżki. No może poza szkołą jazdy w Zakładzie Doskonalenia Zawodowego i egzamin na kategorię B. 😜 Chodzi mi o to, że nie potrafię się przekonać do tego, aby płacić komuś dobre pieniądze, za źle wykonywaną pracę. Potrafię zrozumieć, że system szkolnictwa jest do dupy i nie ułatwia nauczycielom ich zadań. Ale ja jestem, kuźwa, klientem w tym galimatiasie. Jestem sfrustrowanym klientem. A taki klient nie jest zadowolony i skory do empatii dla wykonawcy zlecenia nauczania moich dzieci. Może gdybym się spotkał z takimi osobowościami, które dla moich dzieci byłyby prawdziwymi nauczycielami, autorytetami, przewodnikami przez to, czego sam moim szkrabom przekazać nie potrafię, to trochę inaczej bym na to patrzył. Ale tak jak jest? No nie potrafię zakrzyknąć "Dobrze robicie! Rocje**ie to wszystko! Wam się należy! Ja pocierpię, dzieci przechowam w piwnicy lub przemycę w plecaku do roboty i przetrzyma osiem godzin pod biurkiem, bo macie rację!" No nie mogę jakoś...
Trochę zaangażowania. Trochę zrozumienia, że pracując po 18 godzin - bo tyle trzeba - w momencie, gdy płaczecie, że mała kasa, w rękaw człowieka, który zapier***a po 40-48 godzin w tygodniu, ten nie pogłaszcze was po głowie ze zrozumieniem. Trochę przyzwoitości. 

P.S.:
Jestem przekonany, że "prawdziwi" Nauczyciele, choć w ciszy własnego sumienia, bo nie wypada głośno, myślą podobnie.

Pogodynka.
Dzisiaj kolejny piękny dzień. 21 st.C. A weekend ma być sporo chłodniejszy, niestety.

czwartek, 4 kwietnia 2019

Wiosna!

Biorąc pod uwagę zakres mojej fizycznej atrakcyjności, zalety ducha i zawartość portfela, trudno sobie wyobrazić, abym stał się obiektem kobiecych westchnień. Wyeksploatowane jestestwo z peselem, jak pieczątką na czole i  siwym włosem (jak to?) w przerzedzonej czuprynie, na dodatek nieco już starcze zramolenie objawiające się upierdliwością i brakiem empatii czy codziennej cierpliwości do bliźnich - no takie są fakty. Ja wiem, że Najlepsza z Żon i moi, że miłość, że motyle, ale to stało się jeszcze gdzieś w XX wieku, czyli w czasach, kiedy nie było telefonów komórkowych, a do skorzystania z internetu trzeba było mieć stacjonarny telefon w domu. Jakby nie patrzeć byliśmy młodzi, piękni i ... młodzi. I bez siwego włosa. Tak, że ten tego.
Ale przyjmijmy hipotezę, że nadszedł ten dzień, że jestem już tak nie do wytrzymania, że Najlepsza z Żon zasadza mi kopa w dupę i staję oto przed dylematem, jak te kilka lat życia które mi jeszcze pozostało, spędzić. Tak na marginesie, "spędzić", to znaczy, że co, że już taka równia pochyła, czy co, hę...? No ale. Jakbym jednak zechciał znaleźć sobie Najlepszą z Żon Bis, to poszedłbym po linii, że tak powiem, praktyczno-dowcipnej, i nie, w tym określeniu nie kryje się żaden podtekst erotyczny. Bo i po co, skoro stary jestem.
Wziąłbym, ni mniej ni więcej, książkę telefoniczną do ręki (jeśli takowe istnieją jeszcze na tym świecie). Kluczem wyszukiwania wybranki byłby alfabet, a konkretnie litera "z". Praktycznie podszedłbym do tematu. A w celu ukoronowania mej potencjalnej wybranki, a także karmiąc moją złośliwą duszę, przyjąłbym do swojego i jej nazwisko. Poszukałbym panny, świeżej lub z odzysku, o nazwisku: Zmęczony. Tak więc byłbym dwojga nazwisk: Kosz-Zmęczony. Odtąd mój stan psychofizyczny byłby zapisany w dowodzie osobistym, tak raz na dobre, na stałe. Ha!
Taki, qwa, żarcik. :D
(Ale ja pier***ę dzisiaj! ...)

Pogodynka.
Wojna wybuchła mi prosto w twarz - że tak zacytuję klasyka. Od paru dni mamy wiosnę całą gębą. Z dnia na dzień coraz cieplej. Dzisiaj termometry pokazywały nawet 21 st.C. W słońcu jakieś milion stopni więcej odczuwalnych celsjuszy. Aż się chce pysk do słońca wystawiać.