Pokolenie dzisiejszych nastolatków, w odróżnieniu od przebojowych, agresywnych milenialsów, niemoralnie skutecznych w parciu do przodu, jawi mi się jako generacja zupełnie oderwana od rzeczywistości, miałka pulpa. Już nawet nie chodzi o to, że nie pamiętają systemowego niedostatku i braku możliwości (milenielasi też wychowali się w rzeczywistości postpeerelowskiej...), lecz o brak kontaktu z codziennymi aspektami życia.
Skąd pojawiają się wyprane skarpetki w szufladzie? Nie może tak być, żeby w lodówce nie było ketchupu! Jak to się dzieje, że brudne talerze są ponownie czyste??? Woda w kranie jest zawsze. Dostęp do internetu jest tak samo naturalny, jak świecąca żarówka na suficie. A skąd się biorą pieniądze? Oczywiście z bankomatu. Poza tym i to najważniejsze: "ja mam prawo do...". Nie krzyczy o to prawo, nie walczy, ono ma być, jest i już.
Pomijając troskę o to, jak wychowani w cieplarnianych warunkach młodzi ludzie radzą sobie z wkraczaniem w dorosłość, niezależność, dojrzałość, właśnie "manie prawa" wydaje się słowem kluczem w negatywnej, nacechowanej obawą o własne potomstwo, ocenie sytuacji.
Skąd bowiem w dzieciach to poczucie, że wszystko im wolno, że mają nieograniczone prawa ... i zero powinności. Zaniedbanie w wychowaniu, niedopatrzenia i brak czasu rodziców - na pewno. Wpływ agresywnej indoktrynacji płynącej z mediów - niewątpliwie. Ale jest też permanentny rozwój cywilizacyjny, który łamie i trzaska kolejne ramy i bramy, które dotąd chroniły młodych ludzi przed degrengoladą.
Jakem zupełnie wrogi postawom szowinistycznym i prawicowemu moralitetowi, tak rozprężenie moralne i przemycane wszystkimi szczelinami nauki o źle rozumianym równouprawnieniu i wypaczonym widzeniu wolności, doprowadza mnie do, ekhm ... frustracji i niezadowolenia (kurcze, a tak się dopiero co wypierałem politycznej poprawności ...). Co więcej, przecieram oczy ze zdumienia, że w indoktrynacji i w buntowaniu latorośli przeciwko rodzicom, programowo uczestniczy państwo, i to niezależnie od opcji śwatopoglądowej - nawet tej prawicowej (sic!) - która zajmuje w danej chwili władcze stolce. A może zwłaszcza wtedy, gdy państwo jest zupełnie pozbawione pierwiastka moralności, tak słabe jak dzisiaj, najprościej jest przeoczyć stróżki jadu zatruwające młode umysły?
A propo's stolców. Taka mała dygresja, dla rozluźnienia (nomen omen) zwartego i przyciężkawego tematu. No bo jako dziecko niejednokrotnie mijałem na chodnikach wygrodzone taśmą areały z tabliczkami "Uwaga! Roboty na dachu!". Tyle, że nigdy nie zobaczyłem tych... robotów. Teraz, gdy siwych włosów mam bez liku, nadal zadzieram do góry głowę i wyglądam na dachach mechanicznych stworów, które kładą dachówki. Miast tego niezmiennie widzę nieogolonego Cześka, który balansuje na rynnie łapiąc równowagę po wypitym browarze. Ha! No dobra - ale co z tym stolcem? Z tym stolcem też jest historia. Fraza o "dobrze wykształconej masie kałowej" (taka tam medyczna terminologia), budzi od razu we mnie protest, czy aby na pewno stolec ma legitymować się magisterką z polonistyki, lub podyplomówką z zarządzania. Hmmm ... Gra w (chore) skojarzenia jest urocza. 😀
Ale wracając do clou tematu.
Po czamu (że się tak wyrażę niewykształcenie) dzieciom wbija się w szkole, jakie mają to prawa. A dlaczego nie, jakie mają obowiązki. A jeśli umknęło mi, nie zauważyłem, że wykładane są obydwie strony medalu, to dlaczego w łepetynkach narybku pozostaje tyko jedno, hę? Czyżby metodyka wykuwania stalowego charakteru była mniej skuteczna, niż kulanie plastelinowego charakterku? 😉
A ja chciałbym, żeby moje dzieci były co najmniej dwa razy we wszystkim lepsze ode mnie, ze trzy razy bardziej poukładane i jakieś 67% bardziej twarde, zaradne, sprytne i ukierunkowane na własny sukces.
A herbatę, to jakoś sam sobie podam w godzinach przed zjazdem do bazy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz