"Usiadł obok. Mimo, że zawadiacko zarzucił nogi na stół, mentalnie przygryzając fajkę w kąciku ust, to widać że ten tydzień nie jest mu najlepszy. Najwyraźniej. To widać. Zresztą powiedział, że gdy staje rano przed lustrem, zanim jeszcze na dobre wyostrzy rozmemłany krótką nocą wzrok, to sam zauważa te opuchnięte powieki i pizdy pod oczami. Tak mówił. Muszę obiektywnie stwierdzić, że najlepiej to on nie wygląda. Ostatnie miesiące (lata?) postarzały go wyprzedzając kalendarz; bardzo wyprzedzając. Taki jakiś ... poharatany.
Coś tam marudził, że czasami tydzień mija ot tak sobie, a czasami trzeba się przedzierać przez zaspy jakieś. Jak zwykle wyolbrzymia. Zbyt dobrze go znam, żeby się przejmować jego malkontenctwem. Jednakowoż potrafię zrozumieć.
Że co? Że ci się nie che? Ale, że co? Acha, no tak, no ja też czasami nie mam ochoty zawzięcie wiosłować. Są takie dni, że wolę rozłożyć ramiona i dać się ponieść prądowi. Tak dla zdrowotności. Bezwładność płynięcia z prądem może i naraża na obijanie się o głazy skryte pod falami, ale z drugiej strony, co tam pare sinaków więcej do kolekcji, kiedy w zamian trochę niemrawego spokoju i błękit nad głową."
wtorek, 29 stycznia 2019
niedziela, 27 stycznia 2019
Dekadencja rodzicielska
Tak się onegdaj porobiło, że ze względu na sytuację sanitarno-epidemiologiczną, sypnęły nam się plany weekendowe. Ponieważ jednak, dużym nakładem sił i dugimi pertraktacjami, zawarliśmy umowę na przechowanie latorośli z firmą Babcia "B" Gmbh z siedibą w Biskach, trzeba było coś wymyślić, wdrożyć plan "B", kurna!, no wykorzystać sytuację i już!
Bo tak już jest, że kiedy ktoś luzuje cię z czuwania nad młodymi, kiedy spada z ciebie obowiązek baczenia na to aby nie zżarły ich rekiny,nie porwali kosmici, albo żeby nawzajem nie zrobiły sobie kuku zbyt krwiste, to budzi się w tobie chęć pójścia na całość, swoistego "lepiej spłonąć, niż się wypalić!", rozpuszczenia peleryny wlosów na kark, wzucia na plecy przyciasnej ramoneski, wybiegnięcia na ulicę z płonącą racą w ręku ... No ok, poniosło mnie trochę, ale jednak chce się nieco "zaszaleć". I nieważne, że w wieku lekko pół średnim, mając pod skrzydłami młode wymagające wykarmienia, uskuteczniając ochronę ich przed wilkami i koniec końców mając w planie wyprowadzenia ich na ludzi, "zaszaleć" ma bardzo ...hmm ... specyficzną temperaturę. Taką letnią, niezbyt ciepłą.
No ale sobota. Dzieci w domu nie ma, to ma być ... hardcorowo. Pierwsze co, to mieć wyjebane na wszystko. O! Niech emanacją tego będzie postanowienie, że nie będziemy przygotowywać posiłków dla nas dwojga, wcale, a już niedzielny obiad? - no ja cię proszę... bez jaj ... jaki obiad?! Kupimy po kebsie, ale takim mega, takim zajebiście wielkim, co go trzeba z dwóch placków zwijać. Zjemy, co zjemy, a reszta na śniadanie. Wiadomo, kto by w niedzielę wstawał na tyle wcześnie, żeby się dobudzić i jeszcze ze śniadaniem przed południem zdążyć? Phi! Przecież dzieci nie będzie, to kto nam zabroni spać do ... hmm ... nawet dziesiątej, ha!
Dobra, kebs ponoć z wołowiną i baraniną - taki wybór dostałem w "kebabowni", nie jakaś tam wieprzowina z afrykańskiego pomoru świń. Łał! Oczywiście! A jakże! "Podostrzyć proszę, tak, tą właśnie papryczką". "Ile?". "No tak ... solidnie". A co, jak się bawić, to się bawić. Niech ten czerwony proszek - skoro białego nie ma - jeszcze bardzie rozgrzeje gorączkę sobotniej nocy. O kuźwa! Nie spodziewałem się, że kebs może być taaaaaaaki wielki! Dobra, "Proszę reklamówkę. Muszę się z tym jakoś zabrać".
Co dalej z dobrze zapowiadającym się wieczorem? Ano już rano zakupione bilety do kina. Na 20:40! Nic, że o tej porze rodzic płci męskiej w wieku lekko pół średnim raczej zmierza do wyra, a nie do Mutikina. Jedziemy. Taaaaaa, stójcie w kolejce, stójcie, ja bilety ściskam w dłoni, jak kamieć zielony, i zaraz wsiądę do wagonu byle jakiego, tzn na salę nr 3. Późna - dla mnie zgreda - pora, toteż raz mi się oko przymknęło, gdzieś w połowie seansu. Ale bez straty wątku. Aquaman wybacza chwilową utratę świadomości i wychodząc po filmie, wyraźnie po 23, mam pełen przegląd sytuacji w temacie tego, co oglądałem.
W domu rozpierducha taka, jakbyśmy od tygodnia celebrowali wyjazd dzieci na wywczasy. Co tam! Jest git. Jakiś film w pościelach wyłożeni obejrzymy, a co! A o 1:40 zaczynają się skoki w Japoni. To se pooglądam. W pierwszej serii miałem tak częste odcięcia przytomności, że przegapiłem skoki wszystkich Polaków. Trochę irytuające. Kiedy wybudziłem się w trakcie drugiej serri, ni jak nie miałem oglądu sytuacji, toteż odpuściłem i wyłączyłem. Najlepsza z Żon, tak jakby systemowo, odłaczyla sobie zasilania jeszcze w trakcie debaty znawców skoków, zanim konkurs w ogóle się zaczął.
Zasypiając, już w zupełnej ciemności, zdąłem sobie sprawę z tego, żepomnieliśmy o jednej, niesamowicie istotnej sprawie dla celebracji tych kilkunastu godzin na zwolnieniu warunkowym. Przecież nigdzie nie było zapisane, że nie można! A my ani kropli alkoholu w ten czas. Nic. Zero, Ani unużania ust w "słynnej kuropatwie". Totalna abstynencja dnia świątecznego. Wstać? Nalać? Obudzić Najlepszą z Żon, aby jak wieczorny paciorek odbębnić szklaneczkę przed snem? No jasne! To by mi dopiero dała! A sam pić nie będę. Zresztą tak jeden łyk, to bez sensu. A ilość z sensem, to ... hmm... Późno jest. A kto wie czy z samego rana nie będzie trzeba jednak po narybek jechać, kto wie... W końcu rodzicem jestem.
No to żeśmy poszaleli. To był iście dekadencki wieczór.
Pogodynka.
Odwilż. Temperatura w ciągu dnia, to jakieś 4 st.C na plusie. Teraz (21:47) mamy 2,3 st.C za oknem.
Bo tak już jest, że kiedy ktoś luzuje cię z czuwania nad młodymi, kiedy spada z ciebie obowiązek baczenia na to aby nie zżarły ich rekiny,nie porwali kosmici, albo żeby nawzajem nie zrobiły sobie kuku zbyt krwiste, to budzi się w tobie chęć pójścia na całość, swoistego "lepiej spłonąć, niż się wypalić!", rozpuszczenia peleryny wlosów na kark, wzucia na plecy przyciasnej ramoneski, wybiegnięcia na ulicę z płonącą racą w ręku ... No ok, poniosło mnie trochę, ale jednak chce się nieco "zaszaleć". I nieważne, że w wieku lekko pół średnim, mając pod skrzydłami młode wymagające wykarmienia, uskuteczniając ochronę ich przed wilkami i koniec końców mając w planie wyprowadzenia ich na ludzi, "zaszaleć" ma bardzo ...hmm ... specyficzną temperaturę. Taką letnią, niezbyt ciepłą.
No ale sobota. Dzieci w domu nie ma, to ma być ... hardcorowo. Pierwsze co, to mieć wyjebane na wszystko. O! Niech emanacją tego będzie postanowienie, że nie będziemy przygotowywać posiłków dla nas dwojga, wcale, a już niedzielny obiad? - no ja cię proszę... bez jaj ... jaki obiad?! Kupimy po kebsie, ale takim mega, takim zajebiście wielkim, co go trzeba z dwóch placków zwijać. Zjemy, co zjemy, a reszta na śniadanie. Wiadomo, kto by w niedzielę wstawał na tyle wcześnie, żeby się dobudzić i jeszcze ze śniadaniem przed południem zdążyć? Phi! Przecież dzieci nie będzie, to kto nam zabroni spać do ... hmm ... nawet dziesiątej, ha!
Dobra, kebs ponoć z wołowiną i baraniną - taki wybór dostałem w "kebabowni", nie jakaś tam wieprzowina z afrykańskiego pomoru świń. Łał! Oczywiście! A jakże! "Podostrzyć proszę, tak, tą właśnie papryczką". "Ile?". "No tak ... solidnie". A co, jak się bawić, to się bawić. Niech ten czerwony proszek - skoro białego nie ma - jeszcze bardzie rozgrzeje gorączkę sobotniej nocy. O kuźwa! Nie spodziewałem się, że kebs może być taaaaaaaki wielki! Dobra, "Proszę reklamówkę. Muszę się z tym jakoś zabrać".
Co dalej z dobrze zapowiadającym się wieczorem? Ano już rano zakupione bilety do kina. Na 20:40! Nic, że o tej porze rodzic płci męskiej w wieku lekko pół średnim raczej zmierza do wyra, a nie do Mutikina. Jedziemy. Taaaaaa, stójcie w kolejce, stójcie, ja bilety ściskam w dłoni, jak kamieć zielony, i zaraz wsiądę do wagonu byle jakiego, tzn na salę nr 3. Późna - dla mnie zgreda - pora, toteż raz mi się oko przymknęło, gdzieś w połowie seansu. Ale bez straty wątku. Aquaman wybacza chwilową utratę świadomości i wychodząc po filmie, wyraźnie po 23, mam pełen przegląd sytuacji w temacie tego, co oglądałem.
W domu rozpierducha taka, jakbyśmy od tygodnia celebrowali wyjazd dzieci na wywczasy. Co tam! Jest git. Jakiś film w pościelach wyłożeni obejrzymy, a co! A o 1:40 zaczynają się skoki w Japoni. To se pooglądam. W pierwszej serii miałem tak częste odcięcia przytomności, że przegapiłem skoki wszystkich Polaków. Trochę irytuające. Kiedy wybudziłem się w trakcie drugiej serri, ni jak nie miałem oglądu sytuacji, toteż odpuściłem i wyłączyłem. Najlepsza z Żon, tak jakby systemowo, odłaczyla sobie zasilania jeszcze w trakcie debaty znawców skoków, zanim konkurs w ogóle się zaczął.
Zasypiając, już w zupełnej ciemności, zdąłem sobie sprawę z tego, żepomnieliśmy o jednej, niesamowicie istotnej sprawie dla celebracji tych kilkunastu godzin na zwolnieniu warunkowym. Przecież nigdzie nie było zapisane, że nie można! A my ani kropli alkoholu w ten czas. Nic. Zero, Ani unużania ust w "słynnej kuropatwie". Totalna abstynencja dnia świątecznego. Wstać? Nalać? Obudzić Najlepszą z Żon, aby jak wieczorny paciorek odbębnić szklaneczkę przed snem? No jasne! To by mi dopiero dała! A sam pić nie będę. Zresztą tak jeden łyk, to bez sensu. A ilość z sensem, to ... hmm... Późno jest. A kto wie czy z samego rana nie będzie trzeba jednak po narybek jechać, kto wie... W końcu rodzicem jestem.
No to żeśmy poszaleli. To był iście dekadencki wieczór.
Pogodynka.
Odwilż. Temperatura w ciągu dnia, to jakieś 4 st.C na plusie. Teraz (21:47) mamy 2,3 st.C za oknem.
czwartek, 24 stycznia 2019
Coś drgnęło w kalesonach
Dawno, dawno temu, gdzieś dokładnie w momencie gdy uświadomiłem sobie, że istnieję, rozgorzała we mnie nienawiść. Samoświadomość własnego jestestwa wyzwala takie oto fundamentalne uczucia, jak miłość czy właśnie nienawiść. W tym przypadku nienawiść do rajstopek. Miałem wtedy lat może z cztery +/- jeden rok, jak myślę. Ale już zrozumiałem, że to coś, co wzuwa mi mama na nóżki, gdy za oknem ziąb, jest utkane z przędzy wyhodowanej na samczej hańbie. Nie przystoiło bowiem facetowi w moim wieku przywdziewć tego czegoś prążkowanego, elastycznego, obciskającego i w dodatku z przyszytymi skarpetkami. Rajstopki były doznaniem, które na długi lata odcisnęło piętno w mej głowie i na udach.
Gdy wstąpiłem w dorosłość, owa niechęć zakładania czegoś pod spodnie, nie osłabła. Zresztą pod obcisłe spodnie "metala" nie za wiele można było wcisnąć. Całe zimy przechodziłem bez rajstopek - co oczywiste - i bez jakichkolwiek innych postaciowo doń zbieżnych ocieplaczy. Kalesony nie zagościły w mym sercu, a na nogach tylko wtedy gdy mróz ścinał świat przynajmniej dwucyfrowymi wartościami.
Po drugiej stronie góry, gdy teoretycznie życiowe doświadczenie powinno wyrobić we mnie rozsądek tak silny, jak potężne glutenowe wiązania w dobrze zarobionycm chlebowym cieście, nijak pokochać kalesonów nie mogę. Chociaż ... coś w temacie kalesonów jednak drgnęło.
Od kiku dni styczeń chichocze mrozem. Nie dwucyfrowym, ale jednak. Te kilka stopni mrozu, które nawet w dzień kłują w policzki, spowodowało, że wysznupałem z szuflady popielate toto i co niczym innym nie jest, jak klasycznymi kalesonami. Rozsądek? A może rozgrzeszanie się z zaziębienia, które gdzieś tam próbuje mi utrzeć zmarzniętego nosa. Toteż chodzę w tych niemiłych, obcisłych z natury swojej, a i dodatkowo wypełniających me i tak nadwagą zawężone jeansy w sposób dojmujący, dzianinowych ocieplaczach. Brrr ... Jak ja tego nie lubię. Ale jest nieco cieplej, obiektywnie rzecz biorąc.
Pogodynka.
Dzisiaj w ciągu dnia -3 st. Coś tam symbolicznie popruszyło z nieba.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
ON na BP w Gliwicach po 4,89 PLN/L.
Gdy wstąpiłem w dorosłość, owa niechęć zakładania czegoś pod spodnie, nie osłabła. Zresztą pod obcisłe spodnie "metala" nie za wiele można było wcisnąć. Całe zimy przechodziłem bez rajstopek - co oczywiste - i bez jakichkolwiek innych postaciowo doń zbieżnych ocieplaczy. Kalesony nie zagościły w mym sercu, a na nogach tylko wtedy gdy mróz ścinał świat przynajmniej dwucyfrowymi wartościami.
Po drugiej stronie góry, gdy teoretycznie życiowe doświadczenie powinno wyrobić we mnie rozsądek tak silny, jak potężne glutenowe wiązania w dobrze zarobionycm chlebowym cieście, nijak pokochać kalesonów nie mogę. Chociaż ... coś w temacie kalesonów jednak drgnęło.
Od kiku dni styczeń chichocze mrozem. Nie dwucyfrowym, ale jednak. Te kilka stopni mrozu, które nawet w dzień kłują w policzki, spowodowało, że wysznupałem z szuflady popielate toto i co niczym innym nie jest, jak klasycznymi kalesonami. Rozsądek? A może rozgrzeszanie się z zaziębienia, które gdzieś tam próbuje mi utrzeć zmarzniętego nosa. Toteż chodzę w tych niemiłych, obcisłych z natury swojej, a i dodatkowo wypełniających me i tak nadwagą zawężone jeansy w sposób dojmujący, dzianinowych ocieplaczach. Brrr ... Jak ja tego nie lubię. Ale jest nieco cieplej, obiektywnie rzecz biorąc.
Pogodynka.
Dzisiaj w ciągu dnia -3 st. Coś tam symbolicznie popruszyło z nieba.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
ON na BP w Gliwicach po 4,89 PLN/L.
wtorek, 22 stycznia 2019
Dzień bardzo ... wartościowy
To by bardzo wartościowy dzień. Dobrze przepracowany, choć pod auspicjami urlopu.
Jako, że urlop, to budzik o 4:20 nie zanucił (nie zaryczał): "It's a beautiful day! The sun is shining! ... oh yeah!". Mimo jakiegoś (skąd?!) dyskomfortu w okolicach gardła, to jednak wstawanie już po wschodzie słońca, miłe było. Młody nie pozwolił na nieinspirowane wybudzenie i skutecznie wyrwał nas z objęć Morfeusza.
Prawie już wybrałem się z wycieczką "na wieś", już wzułem kalesony odpowiednie na mroźną rzeczywistość za oknem, kiedy zadzwonił imć kurier, że poczynilibyśmy mu wielki zaszczyt, gdybyśmy odebrali przesyłkę. Toteż pozostawszy już w kalesonach w kolorze szarym (popielatym?), popylaliśmy w półtorej kwadransa później, na miejsce meetingu z kurierem jej królewskie mości DPD. Po wszystkim pozostał ból pleców i naciągnięte do kolan ręce. Ale też całkiem zdrowe podjaranie się i trzy palety w piwnicy, jako bonus do przesyłki.
Kolejny przystanek: przychodnia. Jako, że Młody wymagał przeglądu, to odstawszy niezbyt długą, acz godną zauważenia kolejkę, dostarczyliśmy go do gabinetu dr chirurga. Kto zna Carlito, tego nie zdziwi, że rola matki w tej sytuacji ograniczyła się do trzymania teczki, a stary jeno robił za wieszak na kurtki. Młody sam załatwił swoją sprawę, czym rozłożył na łopatki dochtura i jego asystentkę.
Zebrawszy "z miasta" babcię B. i przekazawszy jej pod kuratelę Młodego, pognaliśmy dalej w świat. Parę godzin później było po wszystkim. Ale "po wszystkim" poprzedziło kilka spostrzeżeń:
1. Do sklepu IKEA należy jechać w godzinach odstających od "standardowych", tzn zanim lud "normalnie pracujący" nie odbębni codziennych roboczogodzin. Toć to sklep dla niepracujących! W końcu rozkminiłem target, w jaki celują. 😀
2. IKEA może być pusta, bez tłumów wywołujących agorofobię, pod warunkiem że ... patrz pkt.1
3. Wniosek kredytowy można w IKEA wypełnić i złożyż samodzielnie, co znakomicie oszczędza czas spędzony przy miłej pani siedzącej za stolikiem przy regale nr 16. No co to się porobiło? Ależ ten świat się ... ekhm .. zmodernizował 😉
4. Hotdogi nadal kosztują 1 PLN/szt za ladą u wyjścia z IKEA. Lata mijają, inflacja jakaś tam jest, a oni nadal symbolicznego "zeta" za bułe z parówą żądają. Nie chę tyko wiedzieć, jak bardzo zmieniła się receptura "produktu" 😀
Biorąc pod uwagę punkty 1-4, niniejszym oświadczam, że dzisiejszą wyprawę na aleję Roździeńskiego uważam za mniej bolesną, niż zwykle. No dobra, za udaną. Nawet jeśli potem w pocie czoła skręcałem to, co Nocna Furia przewiozła w swych trzewiach. W pocie czoła, bo pośpiesznie, bo niewiadomo czy babcia B. nie została w tym czasie na śmierć zamęczona przez pozostawionego u niej Mr Depozyta. 😉
Wieczór nastał. Po dłuuuuuuugim dniu. Zjadłszy niespodziewaną kolacyję, przepłukawszy szlachetną miksturą sterane wirusem gardziołko, pozostaje się wyłożyć w satynowe pościele.
Pogodynka.
Ostatnie dni mroźne. Bez śniegu, ale zimne bardzo. Dzisiaj z rana -7 st.C; w ciągu dnia przy pełnym słońcu było okrągłe (albo jajowate) 0 st.C. Wieczorem temperatura szybko zdołowała. Teraz termometr pokazuje -8 st.C. Piękna pogoda i smog, który można nożem kroić.
Jako, że urlop, to budzik o 4:20 nie zanucił (nie zaryczał): "It's a beautiful day! The sun is shining! ... oh yeah!". Mimo jakiegoś (skąd?!) dyskomfortu w okolicach gardła, to jednak wstawanie już po wschodzie słońca, miłe było. Młody nie pozwolił na nieinspirowane wybudzenie i skutecznie wyrwał nas z objęć Morfeusza.
Prawie już wybrałem się z wycieczką "na wieś", już wzułem kalesony odpowiednie na mroźną rzeczywistość za oknem, kiedy zadzwonił imć kurier, że poczynilibyśmy mu wielki zaszczyt, gdybyśmy odebrali przesyłkę. Toteż pozostawszy już w kalesonach w kolorze szarym (popielatym?), popylaliśmy w półtorej kwadransa później, na miejsce meetingu z kurierem jej królewskie mości DPD. Po wszystkim pozostał ból pleców i naciągnięte do kolan ręce. Ale też całkiem zdrowe podjaranie się i trzy palety w piwnicy, jako bonus do przesyłki.
Kolejny przystanek: przychodnia. Jako, że Młody wymagał przeglądu, to odstawszy niezbyt długą, acz godną zauważenia kolejkę, dostarczyliśmy go do gabinetu dr chirurga. Kto zna Carlito, tego nie zdziwi, że rola matki w tej sytuacji ograniczyła się do trzymania teczki, a stary jeno robił za wieszak na kurtki. Młody sam załatwił swoją sprawę, czym rozłożył na łopatki dochtura i jego asystentkę.
Zebrawszy "z miasta" babcię B. i przekazawszy jej pod kuratelę Młodego, pognaliśmy dalej w świat. Parę godzin później było po wszystkim. Ale "po wszystkim" poprzedziło kilka spostrzeżeń:
1. Do sklepu IKEA należy jechać w godzinach odstających od "standardowych", tzn zanim lud "normalnie pracujący" nie odbębni codziennych roboczogodzin. Toć to sklep dla niepracujących! W końcu rozkminiłem target, w jaki celują. 😀
2. IKEA może być pusta, bez tłumów wywołujących agorofobię, pod warunkiem że ... patrz pkt.1
3. Wniosek kredytowy można w IKEA wypełnić i złożyż samodzielnie, co znakomicie oszczędza czas spędzony przy miłej pani siedzącej za stolikiem przy regale nr 16. No co to się porobiło? Ależ ten świat się ... ekhm .. zmodernizował 😉
4. Hotdogi nadal kosztują 1 PLN/szt za ladą u wyjścia z IKEA. Lata mijają, inflacja jakaś tam jest, a oni nadal symbolicznego "zeta" za bułe z parówą żądają. Nie chę tyko wiedzieć, jak bardzo zmieniła się receptura "produktu" 😀
Biorąc pod uwagę punkty 1-4, niniejszym oświadczam, że dzisiejszą wyprawę na aleję Roździeńskiego uważam za mniej bolesną, niż zwykle. No dobra, za udaną. Nawet jeśli potem w pocie czoła skręcałem to, co Nocna Furia przewiozła w swych trzewiach. W pocie czoła, bo pośpiesznie, bo niewiadomo czy babcia B. nie została w tym czasie na śmierć zamęczona przez pozostawionego u niej Mr Depozyta. 😉
Wieczór nastał. Po dłuuuuuuugim dniu. Zjadłszy niespodziewaną kolacyję, przepłukawszy szlachetną miksturą sterane wirusem gardziołko, pozostaje się wyłożyć w satynowe pościele.
Pogodynka.
Ostatnie dni mroźne. Bez śniegu, ale zimne bardzo. Dzisiaj z rana -7 st.C; w ciągu dnia przy pełnym słońcu było okrągłe (albo jajowate) 0 st.C. Wieczorem temperatura szybko zdołowała. Teraz termometr pokazuje -8 st.C. Piękna pogoda i smog, który można nożem kroić.
piątek, 18 stycznia 2019
"Witajcie w materiałku na moim kanałku!"
Jest jak pisk kredy po tablicy, jak chrzęst styropianu, jak bzyczenie komara nad uchem ... brrr ... Jak suma wszystkich dźwięków, które wwiercają się w głowę, powodują ciarki, rozrywają wnętrzności. Nie ma bardziej irytującego dźwięku niż:
Niestety Młody miłuje się w oglądaniu wspomnianej youtuberki, która specjalizuje się w opowiadaniu na ekranie, jak to się gra w tą czy inną grę. Takie czasy, że można znaleźć sobie sposób na życie w postaci opowiadania co się je, co robi, w co gra, a miliony ślepowronów gapią się w ekran i jarają się tym, co robią inni. Cywilizacja podglądaczy. Zamiast samemu coś, patrzymy jak inni to robią. Oglądanie, jak ktoś gra, jest chyba ukoronowaniem upadku. Szczególnie, że nie chodzi tu o podglądnięcie, jak rozwiązać jakiś casus w grze, a chłonięcie tego, jak ktoś inny się bawi.
A Młody jest podglądaczem BlueJane na całego! A jej zawołanie "Witajcie w materiałku na moim kanałku" wywołuje u mnie spazmy i skręt kiszek z jednoczesnym wylewem krwi do duszy. Można śmiało powiedzieć, że youtubowej pannie zawdzięczamy miłość naszego syna do...zombie. Zombie są wszędzie. W grach, filmach, bajkach, nawet z klocków Duplo układa plansze z gry "Plants vs Zombies". Ehh...
Weekendzik. Piątek, piąteczek, piątunio. Dobrze, że już. Cały ten tydzień byłem tak nietomny, że nie mogłem się dobudzić, ani w drodze do pracy, ani w powrotnej. Po prostu zasypiałem na jeżdżąco. Przemoc fizyczna, jaką sobie fundowałem w postaci solidnego oklepywaniu policzków w różnym stopniu zarośnięcia, była jedyną opcją na nieskończenie w przydrożnym rowie, albo w zadzie dorodnej łani, tudzież koziołka, czy dzikiego dzika. Dzikie bydło wychodzące z lasów na drogi, popasające w przydrożnych rowach, działa zawsze, jak dobry zastrzyk z kofeiny. Na chwile zawsze się budzę kiedy mijam rogate toto po drodze. Jak by nie było, w tym tygodniu trudniej było mi wyegzekwować od siebie stuprocentową trzeźwość umysłu w codziennej jeździe. Dlatego tak się cieszę z tego weekendu i mam nadzieję, że przetnę tą passę senności.
Na początek szklaneczka czegoś dobrego i aromatyczne guacamole w ramach małżeńskiej kolacji. Młody już śpi. Ha! To dobrze, bo ostatnimi czasy niechętny bardzo do oddania się sennym marzeniom. Pierworodna wykąpana, też już się zaszyła w swoim kąciku. Pewnie zanurkowała już w matrixa, jako że i ona popadła już całkowicie w uzależnienie tych czasów. Ale dobrze, niech dzisiaj ma. Taki jakiś jestem dzisiaj łaskawy. Może to dlatego, że popołudniową porą odespałem ciut zmęczenie, to nieco mniej zmierzły jestem natenczas. W TV "Looper: Pętla czasu", który to już nieraz brałem na tapetę, ale dotąd nie rozgryzłem (czytaj: nie dooglądałem) do końca. A tak na marginesie, to ostatnio koleżanka wyprowadziła mnie z błędu takowego, iż nie "bierze się (czegoś) na tepetę", tyko "... na tapet". Sprawdziłem. Fakt. Człowiek całe życie się uczy. Wygląda na to, że akurat ten błąd językowy tak wrósł w mowę potoczną, że chyba nigdy z niej nie zniknie. Ja przynajmniej teraz będę wnikliwie zwracał uwagę na to wyrażenie.
Pogodynka.
Jeszcze wczoraj prawie wiosna. Dzisiaj piździ niesamowicie. Tylko około 0 st.C, ale wiatr podnosi doznania do rangi arktycznej. Na razie sucho, nic nie pada.
"Witajcie w materiałku na moim kanałku!"
Skądinąd bardzo sympatyczny dziewczęcy głos. W przypadku wsłuchania się w ten irytujący słowotok, trzeba obiektywnie stwierdzić, że posługuje się całkiem spoko zasobem słów, mówi składnie, "ładnie", z dobrą dykcją, co świadczy o tym, że mamy do czynienia z inteligentną młodą osobą. A jednak #BlueJaneVids stała się dla mnie kwintesencją dyskomfortu wywoływanego przez fale dźwiękowe, porównywalnego jedynie do sióstr Godlewskich, gdy otwierają karpie usta uskuteczniając ichni śpiew.Niestety Młody miłuje się w oglądaniu wspomnianej youtuberki, która specjalizuje się w opowiadaniu na ekranie, jak to się gra w tą czy inną grę. Takie czasy, że można znaleźć sobie sposób na życie w postaci opowiadania co się je, co robi, w co gra, a miliony ślepowronów gapią się w ekran i jarają się tym, co robią inni. Cywilizacja podglądaczy. Zamiast samemu coś, patrzymy jak inni to robią. Oglądanie, jak ktoś gra, jest chyba ukoronowaniem upadku. Szczególnie, że nie chodzi tu o podglądnięcie, jak rozwiązać jakiś casus w grze, a chłonięcie tego, jak ktoś inny się bawi.
A Młody jest podglądaczem BlueJane na całego! A jej zawołanie "Witajcie w materiałku na moim kanałku" wywołuje u mnie spazmy i skręt kiszek z jednoczesnym wylewem krwi do duszy. Można śmiało powiedzieć, że youtubowej pannie zawdzięczamy miłość naszego syna do...zombie. Zombie są wszędzie. W grach, filmach, bajkach, nawet z klocków Duplo układa plansze z gry "Plants vs Zombies". Ehh...
Weekendzik. Piątek, piąteczek, piątunio. Dobrze, że już. Cały ten tydzień byłem tak nietomny, że nie mogłem się dobudzić, ani w drodze do pracy, ani w powrotnej. Po prostu zasypiałem na jeżdżąco. Przemoc fizyczna, jaką sobie fundowałem w postaci solidnego oklepywaniu policzków w różnym stopniu zarośnięcia, była jedyną opcją na nieskończenie w przydrożnym rowie, albo w zadzie dorodnej łani, tudzież koziołka, czy dzikiego dzika. Dzikie bydło wychodzące z lasów na drogi, popasające w przydrożnych rowach, działa zawsze, jak dobry zastrzyk z kofeiny. Na chwile zawsze się budzę kiedy mijam rogate toto po drodze. Jak by nie było, w tym tygodniu trudniej było mi wyegzekwować od siebie stuprocentową trzeźwość umysłu w codziennej jeździe. Dlatego tak się cieszę z tego weekendu i mam nadzieję, że przetnę tą passę senności.
Na początek szklaneczka czegoś dobrego i aromatyczne guacamole w ramach małżeńskiej kolacji. Młody już śpi. Ha! To dobrze, bo ostatnimi czasy niechętny bardzo do oddania się sennym marzeniom. Pierworodna wykąpana, też już się zaszyła w swoim kąciku. Pewnie zanurkowała już w matrixa, jako że i ona popadła już całkowicie w uzależnienie tych czasów. Ale dobrze, niech dzisiaj ma. Taki jakiś jestem dzisiaj łaskawy. Może to dlatego, że popołudniową porą odespałem ciut zmęczenie, to nieco mniej zmierzły jestem natenczas. W TV "Looper: Pętla czasu", który to już nieraz brałem na tapetę, ale dotąd nie rozgryzłem (czytaj: nie dooglądałem) do końca. A tak na marginesie, to ostatnio koleżanka wyprowadziła mnie z błędu takowego, iż nie "bierze się (czegoś) na tepetę", tyko "... na tapet". Sprawdziłem. Fakt. Człowiek całe życie się uczy. Wygląda na to, że akurat ten błąd językowy tak wrósł w mowę potoczną, że chyba nigdy z niej nie zniknie. Ja przynajmniej teraz będę wnikliwie zwracał uwagę na to wyrażenie.
Pogodynka.
Jeszcze wczoraj prawie wiosna. Dzisiaj piździ niesamowicie. Tylko około 0 st.C, ale wiatr podnosi doznania do rangi arktycznej. Na razie sucho, nic nie pada.
czwartek, 17 stycznia 2019
Lenistwo popłaca
No tego nie można przemilczeć...
Pogodynka.
Dzisiaj temperatura, przed zachodem słońca, to 7-8 st.C. W plusie. Po śniegu zostało niewiele śladów: gdzieś tam ociekająca, skamląca o łaskę, brudna góra z odśnieżania sprzed ... dwóch dni.
Dwa dni temu, we wtorek wieczorem, świat za oknem był iście bajkowy. Wszystko zasypane grubą pierzynką świeżego, białego puchu. Do tego z nieba wciąż lądowały grube płatki tańczące na wietrze. Miałem okazje maszerować przez naszą wioskę w ten śnieżny wieczór. I było to zaiste miłe doznanie, bo ani wiatr nie doskwierał zbytnio, a temperatura gdzieś koło 0 st.C tańcowała. Kurcze! Ja i takie wyznanie, taki wyrzut uczuć względem zimy. No nie pojęte!
Zanim położyłem się spać, na widok czapy śniegu elegancko przykrywającą Nocną Furię, przez głowę prześliznęła się jeszcze myśl, żeby odśnieżyć deczko autko, bo rano to pewnie będzie dobry kwadrans szuflowania. A nie lubię wcześniej, niż trzeba, wstawać. Mimo to, "milej dupie w piżamie, niż przed spaniem odśnieżanie" - że tak wierszem polecę, o! I dobrze zrobiłem! Właściwie - nie zrobiłem. Otóż kilka godzin później, jakieś cztery (tak dla podkręcenia dramatyzmu uściślę), gdy jakoś się obudziłem z zamiarem pojechania do roboty, za oknem śniegu nie było. No nie do końca może nie było. Ale gdzie te białe ulice? Gdzie te zaśnieżone chodniki? I co najważniejsze - Nocna Furia bez grama białego na blasze i szybach. A ja, parę godzin wcześniej, chciałem wzuwać gacie i zasuwać ze śmiatkiem, żeby ją omieść czule z białego. Ha! Lenistwo czasem popłaca bardziej, niż robota. To ... hmm ... zastanawiające. Odkrywcze niemalże! Hmm... Nie żebym miał, jakiś gen Pstrowskiego zaplątany w osobiste DNA. Aż tak, to nie. Może tylko umyka mi czasem wartość dodatnia olewania tego i owego. Pewnie przez to będę krócej żył, co jeden z drugą przypomina mi od czasu, do czasu. Niemniej olanie odśnieżania samochodu w ową śnieżną noc, przydało mi zapewne jakieś 14 minut i 23 sekundy czasu do przeżycia. Tylko zastanawia mnie jednak, czy czas ten już nie przespałem tamtej nocy. Hmm ...
Ale, ja to "filozuję", a przecież miało być tak zwyczajnie o pogodzie. Bo ja chciałem tylko napisać, że to było dosyć dziwaczne. No to, że w ciągu nocy zniknęły te hołdy śniegu ze świata i okolicy. Wystarczyło parę godzin. A jeszcze dzień później, tzn dzisiaj, zapachniało wręcz wiosną. Fałszywie zapachniało, ale zapachniało. Prognozy jednak wieszczą powrót mrozów na przyszły tydzień. Oj, będzie się znowu działo!
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
ON na BP w Gliwicach po 4,96 PLN/L.
Pogodynka.
Dzisiaj temperatura, przed zachodem słońca, to 7-8 st.C. W plusie. Po śniegu zostało niewiele śladów: gdzieś tam ociekająca, skamląca o łaskę, brudna góra z odśnieżania sprzed ... dwóch dni.
Dwa dni temu, we wtorek wieczorem, świat za oknem był iście bajkowy. Wszystko zasypane grubą pierzynką świeżego, białego puchu. Do tego z nieba wciąż lądowały grube płatki tańczące na wietrze. Miałem okazje maszerować przez naszą wioskę w ten śnieżny wieczór. I było to zaiste miłe doznanie, bo ani wiatr nie doskwierał zbytnio, a temperatura gdzieś koło 0 st.C tańcowała. Kurcze! Ja i takie wyznanie, taki wyrzut uczuć względem zimy. No nie pojęte!
Zanim położyłem się spać, na widok czapy śniegu elegancko przykrywającą Nocną Furię, przez głowę prześliznęła się jeszcze myśl, żeby odśnieżyć deczko autko, bo rano to pewnie będzie dobry kwadrans szuflowania. A nie lubię wcześniej, niż trzeba, wstawać. Mimo to, "milej dupie w piżamie, niż przed spaniem odśnieżanie" - że tak wierszem polecę, o! I dobrze zrobiłem! Właściwie - nie zrobiłem. Otóż kilka godzin później, jakieś cztery (tak dla podkręcenia dramatyzmu uściślę), gdy jakoś się obudziłem z zamiarem pojechania do roboty, za oknem śniegu nie było. No nie do końca może nie było. Ale gdzie te białe ulice? Gdzie te zaśnieżone chodniki? I co najważniejsze - Nocna Furia bez grama białego na blasze i szybach. A ja, parę godzin wcześniej, chciałem wzuwać gacie i zasuwać ze śmiatkiem, żeby ją omieść czule z białego. Ha! Lenistwo czasem popłaca bardziej, niż robota. To ... hmm ... zastanawiające. Odkrywcze niemalże! Hmm... Nie żebym miał, jakiś gen Pstrowskiego zaplątany w osobiste DNA. Aż tak, to nie. Może tylko umyka mi czasem wartość dodatnia olewania tego i owego. Pewnie przez to będę krócej żył, co jeden z drugą przypomina mi od czasu, do czasu. Niemniej olanie odśnieżania samochodu w ową śnieżną noc, przydało mi zapewne jakieś 14 minut i 23 sekundy czasu do przeżycia. Tylko zastanawia mnie jednak, czy czas ten już nie przespałem tamtej nocy. Hmm ...
Ale, ja to "filozuję", a przecież miało być tak zwyczajnie o pogodzie. Bo ja chciałem tylko napisać, że to było dosyć dziwaczne. No to, że w ciągu nocy zniknęły te hołdy śniegu ze świata i okolicy. Wystarczyło parę godzin. A jeszcze dzień później, tzn dzisiaj, zapachniało wręcz wiosną. Fałszywie zapachniało, ale zapachniało. Prognozy jednak wieszczą powrót mrozów na przyszły tydzień. Oj, będzie się znowu działo!
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
ON na BP w Gliwicach po 4,96 PLN/L.
wtorek, 15 stycznia 2019
Jedenaste - nie komentuj.
Trochę na fali niedzielnych wydarzeń, trochę bardziej w afekcie na dzisiejszą informację o zdarzeniu o niebo bliższym, choć nie tak spektakularnym. I bez tragicznego finału. Choć właściwie finał jest tragiczny, choć nie tak medialny.
Każdy chyba (tak mi się wydaje) miał w życiu tak dość, że był o krok od myśli o "zjeździe do bazy". Nie ważne jak. Może być to zaniechanie na łuku drogi przy szybkiej jeździe, albo monumentalna ostatnia impreza na całego. Nieistotne. Ale "łapanie doła" i kozaczenie przed samym sobą, a przejście od myśli do czynów, to zupełnie inne sprawy.
Co może pchnąć młodego człowieka, bez rodziny, dzieci, bez zobowiązań, bez całego tego bagażu doświadczeń życiowych, które często przyginają aż nadto kark do asfaltu, żeby chcieć odebrać sobie życie? Co musi się wydarzyć, że z perspektywą dowolnego kształtowania własnej drogi, gdy jest się w miejscu skąd można skoczyć "gdzie się chce", tylko chcieć, myśli żeby rzucić się pod pociąg?
Nie znam kontekstu. A do wszystkiego trzeba przykładać odpowiednią miarę. Nie ma rzeczy, spraw, zdarzeń, twierdzeń i zaprzeczeń, które wymykają się ocenie. Natomiast każda taka ocena nigdy nie jest obiektywnie bezwymiarowa, pozbawiona odpowiedniej skali. Wszystko zależy od tła. Potrzeba kontekstu dla zrozumienia istoty rzeczy jest niezbędnym elementem w szukaniu prawdy. Kiedy tego brakuje, to pojawiają się irracjonalne teorie, pomówienia, domysły, równoległe zakończenia historii. Tak samo irracjonalne, jak zachowania. Jak zachowania będące reakcję na nie do końca zrozumiałe przyczyny. Przyczyny, które w momencie powzięcia decyzji, już dawno odeszły w zapomnienie.
Bez przyłożenia odpowiednie miary do problemu, nawet obieranie ugotowanych na twardo jajek staje się wyzwaniem. Czyż można mieć pretensje do jajek, że są zbyt świeże i skorupki nie za bardzo współpracują w temacie odklejenia się od zjadliwej zawartości? Nogi już bolą. Przedłużająca się operacja powoduje zmianę pozycji. Z boku nieco komicznie to wygląda, gdy dalsze obtłukiwanie jajek odbywa się w pozycji kucznej z rękoma wpuszczonymi w otchłań zlewu. Z wysokości pieca, blaszany czajnik z politowaniem przygląda się tej akcji. Gdyby tylko wiedział jak sam głupio wygląda z tym gwizdkiem na nosie. Mimo to ocenia. Nigdy nie mierzył się z problemem obierania jajek. Jednak feruje wyroki.
W dobie wszechobecnego komentowania wszystkiego, staliśmy się społeczeństwem krytyków każdego aspektu życia. Przypisujemy sobie prawo do wypowiadania się na każdy temat. Nasza opinia wydaje się niezbędna, bo bez niej wszystko sczeźnie. Co więcej, opinia przeciwna, zwłaszcza z ust merytorycznego fachowca w danej dziedzinie, przyjmowana jest jak największa obraza. Internet nie potrzebuje jajogłowego wymądrzania się. Kontekst nie jest potrzebny do ferowania wyroków. Wyroki natomiast nie potrzebują skali, punktu odniesienia, bo czarno-białe widzenie jest prostsze. Bo wielowymiarowość potrzebuje myślenia, zastanowienia się, wyostrzenia wzroku. Wielobarwność wymusza zajmowanie stanowiska wyrazistego, które nie tonie w melanżu promieniującego tła tysięcy podobnych opinii.
Cywilizacja komentarzy. Topię się w powodzi wypowiedzi, które mnie nie obchodzą. Codziennie przedzieram się przez nic nie wnoszące zlepki głosek i liter. Mrużę oczy przed tekstem, zatykam uszy przed skrzekliwą gadaniną. Popadam w energochłonne zdumienie, że tak bardzo można ... pieprzyć nie na temat. Chciałbym kiedyś obudzić się i stwierdzić, że ci którzy zabierają głos, wiedzą o czym mówią. Autocenzura i autokorekta przed publikacją wypowiedzi powinna być zapisana w genach. Może wtedy, gdyby większość zamknęła mordy, świat by znormalniał.
Pogodynka.
Śnieg. Biało. Bez mrozu.
Każdy chyba (tak mi się wydaje) miał w życiu tak dość, że był o krok od myśli o "zjeździe do bazy". Nie ważne jak. Może być to zaniechanie na łuku drogi przy szybkiej jeździe, albo monumentalna ostatnia impreza na całego. Nieistotne. Ale "łapanie doła" i kozaczenie przed samym sobą, a przejście od myśli do czynów, to zupełnie inne sprawy.
Co może pchnąć młodego człowieka, bez rodziny, dzieci, bez zobowiązań, bez całego tego bagażu doświadczeń życiowych, które często przyginają aż nadto kark do asfaltu, żeby chcieć odebrać sobie życie? Co musi się wydarzyć, że z perspektywą dowolnego kształtowania własnej drogi, gdy jest się w miejscu skąd można skoczyć "gdzie się chce", tylko chcieć, myśli żeby rzucić się pod pociąg?
Nie znam kontekstu. A do wszystkiego trzeba przykładać odpowiednią miarę. Nie ma rzeczy, spraw, zdarzeń, twierdzeń i zaprzeczeń, które wymykają się ocenie. Natomiast każda taka ocena nigdy nie jest obiektywnie bezwymiarowa, pozbawiona odpowiedniej skali. Wszystko zależy od tła. Potrzeba kontekstu dla zrozumienia istoty rzeczy jest niezbędnym elementem w szukaniu prawdy. Kiedy tego brakuje, to pojawiają się irracjonalne teorie, pomówienia, domysły, równoległe zakończenia historii. Tak samo irracjonalne, jak zachowania. Jak zachowania będące reakcję na nie do końca zrozumiałe przyczyny. Przyczyny, które w momencie powzięcia decyzji, już dawno odeszły w zapomnienie.
Bez przyłożenia odpowiednie miary do problemu, nawet obieranie ugotowanych na twardo jajek staje się wyzwaniem. Czyż można mieć pretensje do jajek, że są zbyt świeże i skorupki nie za bardzo współpracują w temacie odklejenia się od zjadliwej zawartości? Nogi już bolą. Przedłużająca się operacja powoduje zmianę pozycji. Z boku nieco komicznie to wygląda, gdy dalsze obtłukiwanie jajek odbywa się w pozycji kucznej z rękoma wpuszczonymi w otchłań zlewu. Z wysokości pieca, blaszany czajnik z politowaniem przygląda się tej akcji. Gdyby tylko wiedział jak sam głupio wygląda z tym gwizdkiem na nosie. Mimo to ocenia. Nigdy nie mierzył się z problemem obierania jajek. Jednak feruje wyroki.
W dobie wszechobecnego komentowania wszystkiego, staliśmy się społeczeństwem krytyków każdego aspektu życia. Przypisujemy sobie prawo do wypowiadania się na każdy temat. Nasza opinia wydaje się niezbędna, bo bez niej wszystko sczeźnie. Co więcej, opinia przeciwna, zwłaszcza z ust merytorycznego fachowca w danej dziedzinie, przyjmowana jest jak największa obraza. Internet nie potrzebuje jajogłowego wymądrzania się. Kontekst nie jest potrzebny do ferowania wyroków. Wyroki natomiast nie potrzebują skali, punktu odniesienia, bo czarno-białe widzenie jest prostsze. Bo wielowymiarowość potrzebuje myślenia, zastanowienia się, wyostrzenia wzroku. Wielobarwność wymusza zajmowanie stanowiska wyrazistego, które nie tonie w melanżu promieniującego tła tysięcy podobnych opinii.
Cywilizacja komentarzy. Topię się w powodzi wypowiedzi, które mnie nie obchodzą. Codziennie przedzieram się przez nic nie wnoszące zlepki głosek i liter. Mrużę oczy przed tekstem, zatykam uszy przed skrzekliwą gadaniną. Popadam w energochłonne zdumienie, że tak bardzo można ... pieprzyć nie na temat. Chciałbym kiedyś obudzić się i stwierdzić, że ci którzy zabierają głos, wiedzą o czym mówią. Autocenzura i autokorekta przed publikacją wypowiedzi powinna być zapisana w genach. Może wtedy, gdyby większość zamknęła mordy, świat by znormalniał.
Pogodynka.
Śnieg. Biało. Bez mrozu.
poniedziałek, 14 stycznia 2019
Zdarzyło się wczoraj
Nawet gdy komentarz jest zbędny, to czasami warto. Papier doskonale chłonie emocje. Zdecydowanie lepiej, niż asfalt krew.
Rzecz dzieje się w Gdańsku. Jest niedziela, 13-ty stycznia 2019 roku. Trwa kulminacyjny moment Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. To już 27 finał. W Gdańsku, jak w wielu innych miastach w całej Polsce, na rozstawionej scenie wszyscy przygotowują się do "światełka do nieba". Jest tam też prezydent miasta Gdańsk. W pewnym momencie na scenę wbiega mężczyzna i zadaje prezydentowi ciosy nożem. Ofiara pada na deski sceny. Napastnik przez kolejne sekundy chełpi się swoim wyczynem krzycząc do wyrwanego z rąk ofiary mikrofonu W końcu ktoś go powala na glebę. Prezydenta reanimują służby ratunkowe. Do wszystkich wreszcie dociera co się przed chwila wydarzyło. Całonocna operacja nie pomaga. Lekarzom nie udaje się uratować życia prezydenta Gdańska.
Co można powiedzieć? Że żal. Tak. Ja, ten wredny skur***l, czuję jak ciśnie mnie w dołku słuchając informacji o śmierci tego człowieka. Jest mi zupełnie obcy, tak jak i większości żałobników. Pewnie był spoko gościem, bo jeśli jest się przez 20 lat prezydentem wielkiego miasta, z poglądami zawsze na bakier z obowiązującą retoryką jakiejkolwiek aktualnej formacji przypisującej sobie jedynie słuszne idee, to nie może być inaczej. Ludzie zawsze idą za taka osobowością. Ale w końcu to tylko jedna śmierć. Codziennie ludzie giną, są mordowani, ich bliscy płaczą. Ale w tym przypadku tło tragedii tak niewyobrażanie kontrastuje z nienormalną sytuacją. To zderzenie czerni i bieli tak gwałtowne, że wręcz oślepia. Boli.
Gdy ludzie giną na wojnie, to jest to ofiara wpisana w kontekst wydarzeń. Gdy człowiek jest mordowany na ołtarzu niewinności, wtedy jego krew tryska szeroko i niezwykle wyraziście. I ja, i cała Polska, popada w smutek nieproporcjonalny do osobistej tragedii. To współodczuwanie jest wprost proporcjonalne do ogromu strąconych w błoto pozytywnych emocji, od których było aż gęsto przez całą niedzielę. Żeby nakreślić to wyraźniej, to jak różnica między zgubioną złotówką, a skradzionym portfelem. Bo tego wieczora ktoś bezczelnie okradł nas z dobrych emocji. W zamian pozostawił niedowierzanie i żal. Żal tak wielki, jak euforia sprzed chwili, tuż sprzed godziny 20:00.
Oglądałem dzisiaj programy informacyjne, które z natury rzeczy miały dzisiaj jeden temat przewodni. Jeden po drugim. Obejrzawszy pierwsze główne wydanie, w całości poświęcone wczorajszej tragedii, przełączyłem na kolejne, oczywiście inne światopoglądowo. I przez chwilę, nawet dosyć długą, miałem nieodparte wrażenie, że oto stał się cud! Przyjęta retoryka wpisywała się w to, co usłyszałem przed chwilą. Więc jednak można mówić tak samo, o tym samym. Niestety. Jednak nie. Nie można. Obiektywizm tragicznej śmierci jest zbyt mało obiektywny, aby nie przyozdobić go sztandarami. A można było się łudzić, jeszcze wczoraj, że w taki dzień tylko najwięksi zwyrodnialcy są wstanie podpalić lont, aby choć ukruszyć ten drogocenny mur solidarnej, bezpartyjnej, bezkompromisowej dobroczynnej akcji. Można było tak przypuszczać nawet gdy jedna z największych mend współczesnego brunatnego dziennikarstwa, wypluwa taki oto oksymoron: "... Jerzy Owsiak jest tym bardziej niebezpieczny, im więcej realnego dobra przynosi jego akcja".
Jurek Owsiak po tragedii w Gdańsku rezygnuje z bycia prezesem fundacji. Odbieram to, jako krok bezsilności. Czuje się odpowiedzialny, czy nie ma już po prostu siły? Nieważne. Nie wyobrażam sobie jednak WOŚP bez niego. WOŚP to on, to jego dziecko, jego duma. Nie umniejszając tysiącom ludzi zaangażowanym w tą akcję, bez niego istnienie WOŚP jest niemożliwe. To tak, jakby Queen mógł dalej grać bez Freddiego. Orkiestra bez Owsiaka też już nie zagra, a przynajmniej nie tak, jak dotąd. Ufam, że gdy emocje opadną, wróci też rozsądek i odpowiedzialność za własne dziecko.
A co z mordercą? W całym kraju dziś palą się znicze, a ludzie organizują się w mniej lub bardziej spektakularnych marszach "przeciw...". Wszyscy grzmią, żeby nie nakręcać spirali nienawiści, co doskonale odwrotnie działa. Pytam: po co? Tylko czekam, która hiena pierwsza ogrzeje dłonie nad jeszcze ciepłym ciałem. Wypatruję bandy, która szybciej naostrzy kije, aby podsmażyć na całopalnym stosie ofiary, polityczną kiełbasę. Gdyby to ode mnie zależało, to odstrzeliłbym gnoja. Tak po prostu. Oczywiście w imieniu prawa, za wyrokiem sądu. Może tylko tak, żeby bolało, bardzo bolało, długo.
Pogodynka.
Trwa odwilż zamieniająca miasto i okolice w niezły syf. Brodzimy w chlapie, a zagęszczenie psich gówien wyłaniających się spod topniejącego śniegu, uzupełnia ogólny koloryt. Poza tym wieje. Z wieczora sypnęło świeżym śniegiem poprawiającym nieco całokształt.
Rzecz dzieje się w Gdańsku. Jest niedziela, 13-ty stycznia 2019 roku. Trwa kulminacyjny moment Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. To już 27 finał. W Gdańsku, jak w wielu innych miastach w całej Polsce, na rozstawionej scenie wszyscy przygotowują się do "światełka do nieba". Jest tam też prezydent miasta Gdańsk. W pewnym momencie na scenę wbiega mężczyzna i zadaje prezydentowi ciosy nożem. Ofiara pada na deski sceny. Napastnik przez kolejne sekundy chełpi się swoim wyczynem krzycząc do wyrwanego z rąk ofiary mikrofonu W końcu ktoś go powala na glebę. Prezydenta reanimują służby ratunkowe. Do wszystkich wreszcie dociera co się przed chwila wydarzyło. Całonocna operacja nie pomaga. Lekarzom nie udaje się uratować życia prezydenta Gdańska.
Co można powiedzieć? Że żal. Tak. Ja, ten wredny skur***l, czuję jak ciśnie mnie w dołku słuchając informacji o śmierci tego człowieka. Jest mi zupełnie obcy, tak jak i większości żałobników. Pewnie był spoko gościem, bo jeśli jest się przez 20 lat prezydentem wielkiego miasta, z poglądami zawsze na bakier z obowiązującą retoryką jakiejkolwiek aktualnej formacji przypisującej sobie jedynie słuszne idee, to nie może być inaczej. Ludzie zawsze idą za taka osobowością. Ale w końcu to tylko jedna śmierć. Codziennie ludzie giną, są mordowani, ich bliscy płaczą. Ale w tym przypadku tło tragedii tak niewyobrażanie kontrastuje z nienormalną sytuacją. To zderzenie czerni i bieli tak gwałtowne, że wręcz oślepia. Boli.
Gdy ludzie giną na wojnie, to jest to ofiara wpisana w kontekst wydarzeń. Gdy człowiek jest mordowany na ołtarzu niewinności, wtedy jego krew tryska szeroko i niezwykle wyraziście. I ja, i cała Polska, popada w smutek nieproporcjonalny do osobistej tragedii. To współodczuwanie jest wprost proporcjonalne do ogromu strąconych w błoto pozytywnych emocji, od których było aż gęsto przez całą niedzielę. Żeby nakreślić to wyraźniej, to jak różnica między zgubioną złotówką, a skradzionym portfelem. Bo tego wieczora ktoś bezczelnie okradł nas z dobrych emocji. W zamian pozostawił niedowierzanie i żal. Żal tak wielki, jak euforia sprzed chwili, tuż sprzed godziny 20:00.
Oglądałem dzisiaj programy informacyjne, które z natury rzeczy miały dzisiaj jeden temat przewodni. Jeden po drugim. Obejrzawszy pierwsze główne wydanie, w całości poświęcone wczorajszej tragedii, przełączyłem na kolejne, oczywiście inne światopoglądowo. I przez chwilę, nawet dosyć długą, miałem nieodparte wrażenie, że oto stał się cud! Przyjęta retoryka wpisywała się w to, co usłyszałem przed chwilą. Więc jednak można mówić tak samo, o tym samym. Niestety. Jednak nie. Nie można. Obiektywizm tragicznej śmierci jest zbyt mało obiektywny, aby nie przyozdobić go sztandarami. A można było się łudzić, jeszcze wczoraj, że w taki dzień tylko najwięksi zwyrodnialcy są wstanie podpalić lont, aby choć ukruszyć ten drogocenny mur solidarnej, bezpartyjnej, bezkompromisowej dobroczynnej akcji. Można było tak przypuszczać nawet gdy jedna z największych mend współczesnego brunatnego dziennikarstwa, wypluwa taki oto oksymoron: "... Jerzy Owsiak jest tym bardziej niebezpieczny, im więcej realnego dobra przynosi jego akcja".
Jurek Owsiak po tragedii w Gdańsku rezygnuje z bycia prezesem fundacji. Odbieram to, jako krok bezsilności. Czuje się odpowiedzialny, czy nie ma już po prostu siły? Nieważne. Nie wyobrażam sobie jednak WOŚP bez niego. WOŚP to on, to jego dziecko, jego duma. Nie umniejszając tysiącom ludzi zaangażowanym w tą akcję, bez niego istnienie WOŚP jest niemożliwe. To tak, jakby Queen mógł dalej grać bez Freddiego. Orkiestra bez Owsiaka też już nie zagra, a przynajmniej nie tak, jak dotąd. Ufam, że gdy emocje opadną, wróci też rozsądek i odpowiedzialność za własne dziecko.
A co z mordercą? W całym kraju dziś palą się znicze, a ludzie organizują się w mniej lub bardziej spektakularnych marszach "przeciw...". Wszyscy grzmią, żeby nie nakręcać spirali nienawiści, co doskonale odwrotnie działa. Pytam: po co? Tylko czekam, która hiena pierwsza ogrzeje dłonie nad jeszcze ciepłym ciałem. Wypatruję bandy, która szybciej naostrzy kije, aby podsmażyć na całopalnym stosie ofiary, polityczną kiełbasę. Gdyby to ode mnie zależało, to odstrzeliłbym gnoja. Tak po prostu. Oczywiście w imieniu prawa, za wyrokiem sądu. Może tylko tak, żeby bolało, bardzo bolało, długo.
Pogodynka.
Trwa odwilż zamieniająca miasto i okolice w niezły syf. Brodzimy w chlapie, a zagęszczenie psich gówien wyłaniających się spod topniejącego śniegu, uzupełnia ogólny koloryt. Poza tym wieje. Z wieczora sypnęło świeżym śniegiem poprawiającym nieco całokształt.
wtorek, 8 stycznia 2019
Gdy nie ma dzieci w domu
Dzień, że tak się wyrażę, administracyjno-gospodarczy. Mimo śnieżnej zawieruchy, a co a tym idzie "wesołym miasteczku" na drogach naszego pięknego grodu, wszystkie sprawy ważne, ważniejsze i te nieco mniej ważne, acz mimo wszystko istotne, załatwione nadspodziewanie sprawnie. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Jeszcze tylko kupić chleb, wędlinki i wór ziemniaków i do domku. A tam, tam cicho, pusto. Bo dzieci w szkole i przedszkolu. Ni mniej, ni więcej: wolna chata! To co robią mama z tatą? Oczywiście lądują w łóżku i ... 😎
Naturalnym pierwszym krokiem po powrocie do domu, było wskoczenie do łóżka. A bo zimno na dworze, a bo śnieg, wiatr i w ogóle zziębnięty człowiek taki. Trzeba się rozgrzać. Ale żadnych tam wyuzdanych harców, żadnego turlania się w pościelach, ba, nawet namiastki wolności i bezkompromisowości w postaci oglądania wspólnie filmu przyrodniczego (i to z głosem!). Nie, nic z tych rzeczy. Mama z tatą, nie zzuwając nawet skarpet, zapadają w błogosławiony sen. Tak cicho, tak spokojnie, tak ... cicho. Trzeba wykorzystać te parę chwil przed powrotem szarańczy. 😈 Podładować akumulatory trzeba. Zdecydowanie, "gdy nie ma dzieci w domu, jesteśmy zbyt grzeczni" - parafrazując klasyka. 😀
Zimy ciąg dalszy. Jak już wspomniałem, ciut dzisiaj popadało. Śniegu przybyło, to i odbierając ONnPR z przedszkola, zamiast prościutto do domu, to najsampierw na przedszkolnym placu zabawa "na biało". Efektem czego był bałwan nad bałwany. Taki, że myślałem, że nie podniosę kuli nr 2, o głowie nie wspomnę. Uff, ale się udało. Pokraka kanciata taka, ale o rozmiarach wywołujących w mym ojcowskich trzewiach niemałą dumę. Co, ja nie dam rady?! Ha! Młodemu też się bałwaniasty podobał, szczególnie, że był sporym celem do obrzucania go śnieżkami, wraz z koleżanką z plemienia Biedronek. Tak na marginesie, zupełnie poza tematem, to Młody wykazuje niemałe zainteresowanie swoimi koleżankami. Ciekawe po kim to ma? 😜 Było prawie ciemno, jak wróciliśmy w końcu do domu.
Początek roku nieco mnie drapie w gardle. Toteż zaaplikowałem sobie wieczorową porą herbatę z przesadna ilością soku z cytryny, imbiru i miodu. Uhm, dooooobre! Mam też nadzieję, że wespół z łykniętymi pigułami, mikstura ta odegna ode mnie to coś, co mnie chce wkurzyć.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy
ON, na Shell'u w Zabrzu, po 4,97/L. Podoba mi się ten trend cenowy.
Pogodynka.
Po dwóch dniach i nocach o mroźnym obliczu, dzisiaj w ciągu dnia 0 st.C. Teraz (o 22:41) termometr za oknem pokazuje 1,5 st.C w plusie. Przestało też wiać i śnieżyć
Naturalnym pierwszym krokiem po powrocie do domu, było wskoczenie do łóżka. A bo zimno na dworze, a bo śnieg, wiatr i w ogóle zziębnięty człowiek taki. Trzeba się rozgrzać. Ale żadnych tam wyuzdanych harców, żadnego turlania się w pościelach, ba, nawet namiastki wolności i bezkompromisowości w postaci oglądania wspólnie filmu przyrodniczego (i to z głosem!). Nie, nic z tych rzeczy. Mama z tatą, nie zzuwając nawet skarpet, zapadają w błogosławiony sen. Tak cicho, tak spokojnie, tak ... cicho. Trzeba wykorzystać te parę chwil przed powrotem szarańczy. 😈 Podładować akumulatory trzeba. Zdecydowanie, "gdy nie ma dzieci w domu, jesteśmy zbyt grzeczni" - parafrazując klasyka. 😀
Zimy ciąg dalszy. Jak już wspomniałem, ciut dzisiaj popadało. Śniegu przybyło, to i odbierając ONnPR z przedszkola, zamiast prościutto do domu, to najsampierw na przedszkolnym placu zabawa "na biało". Efektem czego był bałwan nad bałwany. Taki, że myślałem, że nie podniosę kuli nr 2, o głowie nie wspomnę. Uff, ale się udało. Pokraka kanciata taka, ale o rozmiarach wywołujących w mym ojcowskich trzewiach niemałą dumę. Co, ja nie dam rady?! Ha! Młodemu też się bałwaniasty podobał, szczególnie, że był sporym celem do obrzucania go śnieżkami, wraz z koleżanką z plemienia Biedronek. Tak na marginesie, zupełnie poza tematem, to Młody wykazuje niemałe zainteresowanie swoimi koleżankami. Ciekawe po kim to ma? 😜 Było prawie ciemno, jak wróciliśmy w końcu do domu.
Początek roku nieco mnie drapie w gardle. Toteż zaaplikowałem sobie wieczorową porą herbatę z przesadna ilością soku z cytryny, imbiru i miodu. Uhm, dooooobre! Mam też nadzieję, że wespół z łykniętymi pigułami, mikstura ta odegna ode mnie to coś, co mnie chce wkurzyć.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy
ON, na Shell'u w Zabrzu, po 4,97/L. Podoba mi się ten trend cenowy.
Pogodynka.
Po dwóch dniach i nocach o mroźnym obliczu, dzisiaj w ciągu dnia 0 st.C. Teraz (o 22:41) termometr za oknem pokazuje 1,5 st.C w plusie. Przestało też wiać i śnieżyć
poniedziałek, 7 stycznia 2019
Dwucyfrówka
Pierwsza dwucyfrówka tej zimy. Nad ranem termometr pokazywał -11 st.C. To bolesna wartość. Szczególnie dla takiego ciepłoluba, jak jak. Pozwoliłem sobie na wzucie kalesonów w ten czas, co nie zdarza mi się często. I był to zdecydowanie dobry krok ku przetrwaniu tego nagłego ataku zimy. Ponoć jeszcze jutro ma być mroźno, a potem to już znacznie znośniej. I dobrze. Jak nic mi ta zima latoś nie pasuje. Chociaż, nienawykły do odwiedzania tej krainy na skraju świata, śnieg ma i swój urok. W sobotę w kroplach deszczu udało nam się uskutecznić sanki i bałwana z Carlito. Dzisiaj , choć przy akompaniamencie mrozu, jednak i z słońcem nad głową, też były sanki (ale mi łapy zmarzły!). W sumie, jakby tak nawaliło z metr śniegu, to bym nie narzekał. Byleby ten biały szał nie trwał zbyt długo.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
ON na Shellu w Zabrzu po 4,99 PLN/L.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
ON na Shellu w Zabrzu po 4,99 PLN/L.
niedziela, 6 stycznia 2019
Pewnego razu na skrzyżowaniu
Pasy ocknęły się z letargu i wygięły grzbiety tak gwałtownie, że chudy rowerzysta stracił równowagę i wyrżnął przednim kołem w wysoki krawężnik. Ten jedynie jęknął i rozmasował sobie ukruszone felgą czoło. Rowerzysta tymczasem lotem koszącym poleciał w kierunku betonowego słupa, który przyjął go w swe twarde objęcia z cichym chichotem zadowolenia. Nie od dziś wiadomo, że słupy ogłoszeniowe, przy całej swojej stabilnej przysadzistości ciała i ducha, są złośliwymi przybytkami. Jakie by zresztą miały być po noszeniu tych ton miernej jakości papierowych reklam i ogłoszeń i wchłonięciu litrów kleju, od którego ich betonowa powierzchowność na zawsze stała się wytapetowana, jak twarz Georgetty Mosbacher? No, są wredne. Nawet ten młodzieniec z nieodległych Mikulczyc, któremu pierwsza kampania do samorządowych odebrała cały entuzjazm i poczucie misji.
Pasy jedynie wzdrygnęły się widząc krwawy ślad po rowerzyście, który spłynął akurat po plakacie Przeglądu Kabaretów Miejskich. Nie taki kabaret widywały na tym skrzyżowaniu. Jedynie trzeci i szósty pas pozostali niewzruszeni. Pewnie dlatego, ze szóstka leżała na środku drogi, a trójka razem z popękanym asfaltem mieli już głęboko w dupie wszystko co się dokoła ich działo. Zresztą cały asfalt leżący na tym skrzyżowaniu należał do najciemniejszych i najbardziej ociemniałych intelektualnie. Pewnie od tego ciągłego rozjeżdżania przez ciężarówki z wannami pełnymi piasku lub węgla. Nawet mrugające zalotnie zielone światło nie potrafiło wzruszyć serca tej horyzontalnej ciemnej masy.
Ze światłami to też sprawa nieprosta, żeby nie powiedzieć skrzywiona. Przez ich niezdefiniowaną płciowość, ich zalotne mruganie do całej okolicznej infrastruktury drogowej, zdały się dotąd psu na budę. Wywoływało to w nich niekończącą się frustrację i niechęć do wszelakich pojazdów zbliżających się do skrzyżowania. I nie była istotna orientacja podróżnych. Czy to z południa na północ, czy z zachodu na wschód, światła wszystkich traktowały jednostajnie wrednie. A potem tłumaczyły się, że taki program, tak muszą, bo tak zaprogramowane, że niby to "inteligentna sygnalizacja świetlna". W głębi trzewi jednak śmiały się z każdego wkur***ego, który w niemym spektaklu zza przedniej szyby, toczył pianę z pyska zatrzymywany przez czerwone na pustym skrzyżowaniu. Znaki drogowe jedynie rozkładały ramiona z niemocy swojej drugorzędnej roli. A już najbardziej D-1, który rządził niepodzielnie skrzyżowaniem, zanim jakiś trzy lata temu postawili tu sygnalizację świetlną. Teraz już nawet nikt nie zwracał uwagi na jego łuszczącą się jaskrawą żółta farbę, o poobijanym słupku nie wspominając.
Tylko zielone znaki kierunku beznamiętnie trwały we wskazywaniu przeznaczenia. Nawet się nie odzywały. Ileż bowiem można powtarzać, że żeby jechać na Kraków, to trzeba w lewo, a by dotrzeć do Opola, to w prawo. Takie to proste i jasne. Dlatego na każdą chęć zapytania prężyły swe blaszane chude ciała i opryskliwie pokazywały strzałką gdzie jechać. Z jednej strony czuły się ważne, jak maggi w zupie, jednak tak po prawdzie, to jakieś 97,5% uczestników ruchu w ogóle nie zwracało na nie uwagi. Kiedyś nawet <Kraków> z <Opolem>, w rezultacie wcześniejszego zaprawienia się orzechową Soplicą, postanowili zamienić się miejscami i zrobić, dla jaj, nieco zamieszania, ale nic z tego nie wyszło. Jedynym efektem był kac <Krakowa>. Natomiast podróżni i tak jechali tam, gdzie chcieli.
Słońce chyliło się ku zachodowi...
Ciąg dalszy, być może, nastąpi.
Pasy jedynie wzdrygnęły się widząc krwawy ślad po rowerzyście, który spłynął akurat po plakacie Przeglądu Kabaretów Miejskich. Nie taki kabaret widywały na tym skrzyżowaniu. Jedynie trzeci i szósty pas pozostali niewzruszeni. Pewnie dlatego, ze szóstka leżała na środku drogi, a trójka razem z popękanym asfaltem mieli już głęboko w dupie wszystko co się dokoła ich działo. Zresztą cały asfalt leżący na tym skrzyżowaniu należał do najciemniejszych i najbardziej ociemniałych intelektualnie. Pewnie od tego ciągłego rozjeżdżania przez ciężarówki z wannami pełnymi piasku lub węgla. Nawet mrugające zalotnie zielone światło nie potrafiło wzruszyć serca tej horyzontalnej ciemnej masy.
Ze światłami to też sprawa nieprosta, żeby nie powiedzieć skrzywiona. Przez ich niezdefiniowaną płciowość, ich zalotne mruganie do całej okolicznej infrastruktury drogowej, zdały się dotąd psu na budę. Wywoływało to w nich niekończącą się frustrację i niechęć do wszelakich pojazdów zbliżających się do skrzyżowania. I nie była istotna orientacja podróżnych. Czy to z południa na północ, czy z zachodu na wschód, światła wszystkich traktowały jednostajnie wrednie. A potem tłumaczyły się, że taki program, tak muszą, bo tak zaprogramowane, że niby to "inteligentna sygnalizacja świetlna". W głębi trzewi jednak śmiały się z każdego wkur***ego, który w niemym spektaklu zza przedniej szyby, toczył pianę z pyska zatrzymywany przez czerwone na pustym skrzyżowaniu. Znaki drogowe jedynie rozkładały ramiona z niemocy swojej drugorzędnej roli. A już najbardziej D-1, który rządził niepodzielnie skrzyżowaniem, zanim jakiś trzy lata temu postawili tu sygnalizację świetlną. Teraz już nawet nikt nie zwracał uwagi na jego łuszczącą się jaskrawą żółta farbę, o poobijanym słupku nie wspominając.
Tylko zielone znaki kierunku beznamiętnie trwały we wskazywaniu przeznaczenia. Nawet się nie odzywały. Ileż bowiem można powtarzać, że żeby jechać na Kraków, to trzeba w lewo, a by dotrzeć do Opola, to w prawo. Takie to proste i jasne. Dlatego na każdą chęć zapytania prężyły swe blaszane chude ciała i opryskliwie pokazywały strzałką gdzie jechać. Z jednej strony czuły się ważne, jak maggi w zupie, jednak tak po prawdzie, to jakieś 97,5% uczestników ruchu w ogóle nie zwracało na nie uwagi. Kiedyś nawet <Kraków> z <Opolem>, w rezultacie wcześniejszego zaprawienia się orzechową Soplicą, postanowili zamienić się miejscami i zrobić, dla jaj, nieco zamieszania, ale nic z tego nie wyszło. Jedynym efektem był kac <Krakowa>. Natomiast podróżni i tak jechali tam, gdzie chcieli.
Słońce chyliło się ku zachodowi...
Ciąg dalszy, być może, nastąpi.
czwartek, 3 stycznia 2019
Jesień, zima...
Kiedy dziesięć godzin później ponad kwadrans skrobałem, obtłukiwałem z lodu i odśnieżałem Nocną Furię, żeby potem sunąć ulicami miasta Zabrze utrzymanymi "na biało", to aż trudno uwierzyć samemu sobie, że rano wsiadaliśmy do samochodu w okolicznościach przyrody o zapachu pierwszych wrześniowych przymrozków. No ta, ole to było sporo kroków bardziej na południe.
Północna Chorwacja, a konkretnie żupania varazdińska, przywitała nas wczoraj piękną słoneczna pogodą. Fakt, że chłodno, bo w okolicach ledwie powyżej 0 st.C, ale z uśmiechem. Słońce o tej porze roku w tamtych stronach, wspina się zdecydowanie wyżej na nieboskłon, a kładzie się spać później. Może obiektywnie nie ma przepaści, ale wrażenie jest bardzo przyjemne.
A nawet kiedy już miasteczko Varazdin spowite jest ciemnościami, to okazuje się, że nie zasypia od razu. Na początku stycznia wszędzie jeszcze czuć bożonarodzeniowy klimat, mnóstwo jest ozdób, światełek, choinek (ze sztucznym śniegiem), a co najważniejsze - rynek, uliczki, podzamcze są pełne ludzi.
Co więcej, mnóstwo wszędzie straganików z pamiątkami, pierdołkami i jedzeniem.

Najciekawsze były "balony", czyli ... hmm ... niby-kafejki na wolnym powietrzem, ale chronione foliowymi konstrukcjami osłaniającymi przed chłodem. No i lodowisko "pod chmurką" i inne atrakcje dla dzieci i dorosłych. 😀
Taka "wyprawa", nawet 24 godzinna, jakby nie było na południe (choć nieodległe na mapie) Europy, która odciąga od naszej pseudo-zimowej polskiej szarości, robi dobrze na serce. Co prawda, boli potem nieco nazbyt szybki powrót, ale z drugiej strony kilka godzin słońca i kolorów oczyszcza duszę.
Północna Chorwacja, a konkretnie żupania varazdińska, przywitała nas wczoraj piękną słoneczna pogodą. Fakt, że chłodno, bo w okolicach ledwie powyżej 0 st.C, ale z uśmiechem. Słońce o tej porze roku w tamtych stronach, wspina się zdecydowanie wyżej na nieboskłon, a kładzie się spać później. Może obiektywnie nie ma przepaści, ale wrażenie jest bardzo przyjemne.
A nawet kiedy już miasteczko Varazdin spowite jest ciemnościami, to okazuje się, że nie zasypia od razu. Na początku stycznia wszędzie jeszcze czuć bożonarodzeniowy klimat, mnóstwo jest ozdób, światełek, choinek (ze sztucznym śniegiem), a co najważniejsze - rynek, uliczki, podzamcze są pełne ludzi.
Co więcej, mnóstwo wszędzie straganików z pamiątkami, pierdołkami i jedzeniem.

Najciekawsze były "balony", czyli ... hmm ... niby-kafejki na wolnym powietrzem, ale chronione foliowymi konstrukcjami osłaniającymi przed chłodem. No i lodowisko "pod chmurką" i inne atrakcje dla dzieci i dorosłych. 😀
Taka "wyprawa", nawet 24 godzinna, jakby nie było na południe (choć nieodległe na mapie) Europy, która odciąga od naszej pseudo-zimowej polskiej szarości, robi dobrze na serce. Co prawda, boli potem nieco nazbyt szybki powrót, ale z drugiej strony kilka godzin słońca i kolorów oczyszcza duszę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)