Ostatni tydzień ... zmarnowany. Może nie zmarnowany, tyle że bez efektów na wadze. Dwa tygodnie za mną i dalej tylko 4 kg. Mała chwila zwątpienia mnie dzisiaj napadła z rana. Ale nic, trzeba się wziąść w garść i tyrać dalej. No bo przecież wiedziałem, że drugi tydzień taki powinien właśnie być. Nad czym tu więc deliberować, skoro wszystko jest tak, jak być powinno ... A jednak trochę wkurzony jestem. Ale nie za bardzo. No dobra ! Jestem ROZCZAROWANY !
A co dobrego?
Pierwsza zima odpuściła tak nagle, jak przyszła. I bardzo dobrze!
wtorek, 30 października 2012
niedziela, 28 października 2012
Czas zimowy
W nocy przestawiliśmy czas na zimowy. "Zyskaliśmy" jedną godzinę snu i na parę dni jasny poranek. Czy to ma sens ? I tak teraz dnie takie krótkie, że nie ma z czego wyciąć dostatecznej ilości jasnych godzin. Po zmianie czasu tylko tyle, że z pracy i szkoły wszyscy zaraz będą wracać o zmroku. Jakaś taka złudna ta zmiana na lepsze. Osobiście to już wole po cimoku jechać do roboty, ale po niej mieć jeszcze chwilę slońca nad głową. No i podobnie z dziećmi. Co z tego, że ranek jasny, jak po lekcjach ciemno ... ?
No tak, ale podobno w ten sposób oszczędzamy energię. Może i tak by było, gdyby roboczy dzień kończył się po ośmiu godzinach pracy. Ale w dzisiejszych czasach przecież świat pracuje na okrągło. Czy to kryzys, czy nie, pokażcie mi firmę, instytucję (no oczywiście poza publicznymi), które wieszają kłódkę na bramie o 15:00. Czy więc świecimy z rana, czy z wieczora - jeden, za przeproszeniem ... ten łon :)
A co by było gdyby zrezygnować ze sztuczego regulowania czasu i wrócić do naturalnego jego biegu, od wschodu do zachodu słońca ??? Tak by wykorzystywać dzień i słońce na pracę, przyjemności, życie, a iść spać, jak robi się ciemno. O ile w zimie i tak nam tych "zdrowych" godzin brakuje, ale za to wiosną i latem można by naginać dobre, jasne godziny niemal do nieskończoności. No bo wyobraźmy sobie taki piękny lipcowy dzień, gdy słońce nie zamierza się chować za horyzont. Jest ciepło i fantastycznie, a zegar nam każe kończyć zabawę i do wyra wygania. Boli ? No boli. Wyrzućmy więc zegar i korzystajmy z dnia bez poczucia nieprzyzwoitości, bez zgody na dyktat wskazówek na znienawidzonej tarczy. Fajnie ? Noo, no fajnie ... Ja bym tak chciał. Chciałbym sobie sam regulować kiedy jest czas na spanie, kiedy na pracę, kiedy na jedzenia itd ...
To tyle filozoficznych dywagacji na temat. Musiałby najpierw przejść jakis kataklizm, żeby świat wytrącić z 24-godzinnych kajdanów. Ale pomarzyć można ...
No tak, ale podobno w ten sposób oszczędzamy energię. Może i tak by było, gdyby roboczy dzień kończył się po ośmiu godzinach pracy. Ale w dzisiejszych czasach przecież świat pracuje na okrągło. Czy to kryzys, czy nie, pokażcie mi firmę, instytucję (no oczywiście poza publicznymi), które wieszają kłódkę na bramie o 15:00. Czy więc świecimy z rana, czy z wieczora - jeden, za przeproszeniem ... ten łon :)
A co by było gdyby zrezygnować ze sztuczego regulowania czasu i wrócić do naturalnego jego biegu, od wschodu do zachodu słońca ??? Tak by wykorzystywać dzień i słońce na pracę, przyjemności, życie, a iść spać, jak robi się ciemno. O ile w zimie i tak nam tych "zdrowych" godzin brakuje, ale za to wiosną i latem można by naginać dobre, jasne godziny niemal do nieskończoności. No bo wyobraźmy sobie taki piękny lipcowy dzień, gdy słońce nie zamierza się chować za horyzont. Jest ciepło i fantastycznie, a zegar nam każe kończyć zabawę i do wyra wygania. Boli ? No boli. Wyrzućmy więc zegar i korzystajmy z dnia bez poczucia nieprzyzwoitości, bez zgody na dyktat wskazówek na znienawidzonej tarczy. Fajnie ? Noo, no fajnie ... Ja bym tak chciał. Chciałbym sobie sam regulować kiedy jest czas na spanie, kiedy na pracę, kiedy na jedzenia itd ...
To tyle filozoficznych dywagacji na temat. Musiałby najpierw przejść jakis kataklizm, żeby świat wytrącić z 24-godzinnych kajdanów. Ale pomarzyć można ...
Pierwszy oddech paskudy
Pierwszy śnieg. Brrrr ...
Na kalendarzu jeszcze październik, ale za oknem leży pierwszy śnieg. Wczoraj wieczorem deszcz przemianował się na śnieg, a temperatura spadła nieco poniżej zera.
A dzisiaj za oknem taki obrazek:
Temperatura wzrosła do 3 st.C, ale wilgoć w powietrzu powoduje dojmujące odczucie chłodu. Dobrze, że przynajmniej już nie pada, a i słońce nieśmiało próbowało przebić się ze swymi promykami poprzez pierzynę burych chmur.
Podobno na razie to tylko taka próbka na trzy dni przewidywana. Oby.
Na kalendarzu jeszcze październik, ale za oknem leży pierwszy śnieg. Wczoraj wieczorem deszcz przemianował się na śnieg, a temperatura spadła nieco poniżej zera.
A dzisiaj za oknem taki obrazek:
Temperatura wzrosła do 3 st.C, ale wilgoć w powietrzu powoduje dojmujące odczucie chłodu. Dobrze, że przynajmniej już nie pada, a i słońce nieśmiało próbowało przebić się ze swymi promykami poprzez pierzynę burych chmur.
Podobno na razie to tylko taka próbka na trzy dni przewidywana. Oby.
sobota, 27 października 2012
Brokułowa krem
Niby proste, ale jakoś nigdy nie byłem zadowolony z efektu. Dzisiaj w końcu wyszło, jak ma być!
Zupa brokułowa krem made by Ravkosz:
Garnek, raczej wysoki niż płaski (ze względu na potrzebę miksowania, żeby potem nie pryskało). A do środka: spory brokuł w cząstkach, średni ziemniak, mała marchewka, mała cebula, dwa duże ząbki czosnku; wody tyle aby zakryła wszystko, nie więcej. Gotujemy wszystko do miękkości w międyczasie dosalając. Po ściągnięciu z ognia dodajemy pieprz i "trójkącik" serka topionego, który rozprowadzamy w zupie. Na koniec blendujemy wszystko na jednolity krem. Podajemy z grzankami usmażonymi na oliwie z odrobiną soli i granulowanego czosnku. Mniam! :)
Smacznie i zdrowo, wręcz dietetycznie. Tłuszczu tyle co w tej odrobince serka, a węglowodanów tyle co w jednym ziemniaku i marchewce. Tak po prawdzie to powinne być jeszcze świeżo prażone na suchej patelni płatki migdałów (co za zapach!) do posypania, ale nie miałem pod ręką.
Zupa brokułowa krem made by Ravkosz:
Garnek, raczej wysoki niż płaski (ze względu na potrzebę miksowania, żeby potem nie pryskało). A do środka: spory brokuł w cząstkach, średni ziemniak, mała marchewka, mała cebula, dwa duże ząbki czosnku; wody tyle aby zakryła wszystko, nie więcej. Gotujemy wszystko do miękkości w międyczasie dosalając. Po ściągnięciu z ognia dodajemy pieprz i "trójkącik" serka topionego, który rozprowadzamy w zupie. Na koniec blendujemy wszystko na jednolity krem. Podajemy z grzankami usmażonymi na oliwie z odrobiną soli i granulowanego czosnku. Mniam! :)
Smacznie i zdrowo, wręcz dietetycznie. Tłuszczu tyle co w tej odrobince serka, a węglowodanów tyle co w jednym ziemniaku i marchewce. Tak po prawdzie to powinne być jeszcze świeżo prażone na suchej patelni płatki migdałów (co za zapach!) do posypania, ale nie miałem pod ręką.
piątek, 26 października 2012
Stróże inteligentni inaczej
Taka sytuacja.
Piątek. Na drogowej "1" ruch od Bielska Białej, jak "cie pieron". Śpiesze się do domu, bo trzeba Tuśkę ze szkoły odebrać. A tu masz ci los! Korek. Ale nie taki "toczący się", lecz sztywny, stojący, zapuszczający korzenie w asfalt. Co jest ?! Acha, wypadek. No tak, TIR wbił busa pod przyczepę drugiego TIR-a. Sam opis robi wrażenie. Ale jak się okazuje w całym tym nieszczęściu, szczęśliwie tylko jedna osoba ucierpiała. Karetka odwozi się ją do szpitala. No to co, jak nikt nie zginał, to tylko posprzątać maras z ulicy i przywrócić ruch do porządku.
Mija godzina. Stoimy. Po obu stronach barierki energochłonne, ani zawrócić, ani wycofać, ani nic ... Najbliższe skrzyżowania po kilkaset metrów dalej do przodu i do tyłu. Ale ciźba taka, że akcja odwrotu nie do przeprowadzenia.
Mija kolejna godzina. Stoimy. Poboczem wracją pielgrzymki kierowców z żarciem z pobliskiego McDonalda. Nerwy zszargane do cna wytrzymałości.
Mija godzina druga i pół. Ruszamy. Dojeżdżamy do miejsca wypadku, który jak się okazało, był tuż za sporym skrzyżowaniem, które w bezbolesny sposób mogło rozładować pięciokilometrowy dwupasmowy korek. Ale do tego trzeba było jakiegoś palanta w niebieskim mundurze, który rozgoniłby auta na prawo i lewo. Ale nie! Po co! Niech głupi naród tkwi dwie i pół godziny w korku! Żaden dupek nie zajął się tym, aby przywrócić ruch na drodze, mimo że było to proste, jak budowa cepa. Cepa? Jakże pasuje do sytuacji. Trzeba mieć tylko IQ wyższe od psa. Psa? Kurde, znowu skojarzenia :)) Jak by nie bylo stróże prawa dali dzisiaj popis godny ... no czego? ... trudno znaleźć poziom, jaki zaprezentowali. Żenada.
Po czterech godzinach w domu. Przejechane 94 km. Tuśkę odebarała żona.
Piątek. Na drogowej "1" ruch od Bielska Białej, jak "cie pieron". Śpiesze się do domu, bo trzeba Tuśkę ze szkoły odebrać. A tu masz ci los! Korek. Ale nie taki "toczący się", lecz sztywny, stojący, zapuszczający korzenie w asfalt. Co jest ?! Acha, wypadek. No tak, TIR wbił busa pod przyczepę drugiego TIR-a. Sam opis robi wrażenie. Ale jak się okazuje w całym tym nieszczęściu, szczęśliwie tylko jedna osoba ucierpiała. Karetka odwozi się ją do szpitala. No to co, jak nikt nie zginał, to tylko posprzątać maras z ulicy i przywrócić ruch do porządku.
Mija godzina. Stoimy. Po obu stronach barierki energochłonne, ani zawrócić, ani wycofać, ani nic ... Najbliższe skrzyżowania po kilkaset metrów dalej do przodu i do tyłu. Ale ciźba taka, że akcja odwrotu nie do przeprowadzenia.
Mija kolejna godzina. Stoimy. Poboczem wracją pielgrzymki kierowców z żarciem z pobliskiego McDonalda. Nerwy zszargane do cna wytrzymałości.
Mija godzina druga i pół. Ruszamy. Dojeżdżamy do miejsca wypadku, który jak się okazało, był tuż za sporym skrzyżowaniem, które w bezbolesny sposób mogło rozładować pięciokilometrowy dwupasmowy korek. Ale do tego trzeba było jakiegoś palanta w niebieskim mundurze, który rozgoniłby auta na prawo i lewo. Ale nie! Po co! Niech głupi naród tkwi dwie i pół godziny w korku! Żaden dupek nie zajął się tym, aby przywrócić ruch na drodze, mimo że było to proste, jak budowa cepa. Cepa? Jakże pasuje do sytuacji. Trzeba mieć tylko IQ wyższe od psa. Psa? Kurde, znowu skojarzenia :)) Jak by nie bylo stróże prawa dali dzisiaj popis godny ... no czego? ... trudno znaleźć poziom, jaki zaprezentowali. Żenada.
Po czterech godzinach w domu. Przejechane 94 km. Tuśkę odebarała żona.
czwartek, 25 października 2012
Zimny oddech PRL-u
Rzecz się dzieje A.D. 2012.
Załamanie pogody, wywołujące zgrozę i lodowacenie serca prognozy na najbliższe dni. Człowiek zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem nie czas na zmianę kółek na zimowe. I tu pojawia sie mały problem. Bo takich myślących okazuje się więcej. A tam gdzie nagle popyt na usługi panicznie rośnie, tam podaż tychże, naturalnie nie nadąża. I klops - że się tak majestatycznie wyrażę.
Człowieka nienawykłego do czekania, którego do szału doprowadza widok kolejki za czymkolwiek, mimo że w pamieci dzieciństwa takie obrazki są skrywane na wsze czasy, szlag jasny trafia perspektywa "zapisania" się na wymianę opon w zakładzie X.
Takoż się stało, gdy wczorajszą porą zatelefonowałem do tegoż X, aby umówić się na wizytę w rzeczonej sprawie. Kończąc rozmowę minę miałem nietęgą i niesmak w gębie, jak kac potężny po całonocnej pijatyce. Kurde, "lista kolejkowa" siakaś czy inne pieroństwo maści paskudnej jakiejś. A najbardziej mnie wk****a to, że belzebub po drugiej stronie słuchawki z nonszalancją i bezgraniczną pewnością siebie, nawet mimowolnie, daje mi znać, że to on w tej sytuacji jest Panem. Nie klient, ale on, usługodowca, ustanawia prawa i wpisuje mnie na "listę oczekujących dostąpienia łaski". A ja ubezwłasnowolniony taki, bo opony moje ma On w przechowalni Swojej, najzwyczajniej w świecie nie pragnę ich wyciągać od Niego i w przypływie należnego moralnego oburzenia szukać innego zakładu z inną "listą kolejkową" ... po prostu mi się nie chce.
Howgh.
Załamanie pogody, wywołujące zgrozę i lodowacenie serca prognozy na najbliższe dni. Człowiek zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem nie czas na zmianę kółek na zimowe. I tu pojawia sie mały problem. Bo takich myślących okazuje się więcej. A tam gdzie nagle popyt na usługi panicznie rośnie, tam podaż tychże, naturalnie nie nadąża. I klops - że się tak majestatycznie wyrażę.
Człowieka nienawykłego do czekania, którego do szału doprowadza widok kolejki za czymkolwiek, mimo że w pamieci dzieciństwa takie obrazki są skrywane na wsze czasy, szlag jasny trafia perspektywa "zapisania" się na wymianę opon w zakładzie X.
Takoż się stało, gdy wczorajszą porą zatelefonowałem do tegoż X, aby umówić się na wizytę w rzeczonej sprawie. Kończąc rozmowę minę miałem nietęgą i niesmak w gębie, jak kac potężny po całonocnej pijatyce. Kurde, "lista kolejkowa" siakaś czy inne pieroństwo maści paskudnej jakiejś. A najbardziej mnie wk****a to, że belzebub po drugiej stronie słuchawki z nonszalancją i bezgraniczną pewnością siebie, nawet mimowolnie, daje mi znać, że to on w tej sytuacji jest Panem. Nie klient, ale on, usługodowca, ustanawia prawa i wpisuje mnie na "listę oczekujących dostąpienia łaski". A ja ubezwłasnowolniony taki, bo opony moje ma On w przechowalni Swojej, najzwyczajniej w świecie nie pragnę ich wyciągać od Niego i w przypływie należnego moralnego oburzenia szukać innego zakładu z inną "listą kolejkową" ... po prostu mi się nie chce.
Howgh.
"This is The End. My Only Friend, The End .."
Tak, to już koniec ...
Już nie tylko lata, ale i jesieni teraz żal ... tej pogodnej ... ciepłej ... dobrej. Pozostała szara, paskudna, zimna i nasiąknięta wodą, z aromatem zgniłych liści w rynsztoku, śmierdząca mglistą zawiesiną niskiej emisji z pieców opalanych PET-ami, oponami, śmieciami.
Jest blee, nie do opowiedzenia blee ... Nic tylko pić.
W tej całej szarej szarości i mizerocie dnia trudno o krzesanie iskier optymizmu. Łatwiej wychodować dorodną chandrę karmioną okruchami przygnębienia i poczucia beznadziejności.
No cóż ... listopad zbliża się.
(do posłuchania)
Już nie tylko lata, ale i jesieni teraz żal ... tej pogodnej ... ciepłej ... dobrej. Pozostała szara, paskudna, zimna i nasiąknięta wodą, z aromatem zgniłych liści w rynsztoku, śmierdząca mglistą zawiesiną niskiej emisji z pieców opalanych PET-ami, oponami, śmieciami.
Jest blee, nie do opowiedzenia blee ... Nic tylko pić.
W tej całej szarej szarości i mizerocie dnia trudno o krzesanie iskier optymizmu. Łatwiej wychodować dorodną chandrę karmioną okruchami przygnębienia i poczucia beznadziejności.
No cóż ... listopad zbliża się.
(do posłuchania)
wtorek, 23 października 2012
Helikopter, hipnoza ... czyli jeszcze raz o grzybach
Uczucie takie, jak po mocno zakrapianym wieczorze, kiedy to kładąc się do łóżka nie można zamknąć oczu, bo w głowie szum i zaczynamy się kręcić pod sufitem - standardowy helikopter.
Otóż znanym przez grzybiarzy jest zjawisko takiego helikopterka po kilkugodzinnym wypatrywaniu grzybków w lesie. Mózg koduje gdzieś bardzo glęboko kształty, kolory, i szkice sytuacyjne. Dlatego czym dłużej w lesie, tym prościej wyszukiwać nawet te najzmyślniej przez naturę ukryte okazy. To jakaś taka hipnoza, automatyzm wpisany w podświadomość. Tyle, że potem przed zaśnięciem, gdy tylko przymknąć oczy pojawiają się obrazy. Wystarczy zamknąć oczy by pojawiły sie jak żywe grzybki i ich otoczenie. Obraz jest na tyle natrętny, że odrzuca powieki do góry i trzeba otrząsnać się przed kolejną próbą zapuszczenia zasłon na oczyska.
Dziwne to zjawisko :))
Dzień dziewiąty: Chleeeeba !!!
Chleba mi się chce ! Kurde, ale mi się chce ...
Po tygodniu -3 kg. Teraz czeka mnie ten gorszy tydzień, bo z przestojem na wadze. Ciężko znoszę dietę tym razem. Słaby jestem. Nie chce mi się jeść tego wszystkiego, co powinienem, ba, szpinaku mi się nawet nie chce, jaja na twardo mnie odrzucają, a kurczakiem już mi się odbija. Ehh ...
Po tygodniu -3 kg. Teraz czeka mnie ten gorszy tydzień, bo z przestojem na wadze. Ciężko znoszę dietę tym razem. Słaby jestem. Nie chce mi się jeść tego wszystkiego, co powinienem, ba, szpinaku mi się nawet nie chce, jaja na twardo mnie odrzucają, a kurczakiem już mi się odbija. Ehh ...
niedziela, 21 października 2012
473/2=9,6 ... i podsumowanie sezonu
Piękna niedziela, ciepła i słoneczna.
W lesie byliśmy parę minut po siódmej. Moja lepsza połowa stwierdziła, że i tak za późno, bo na leśnym parkingu nie było już gdzie zaparkować, a przed nami tłumy waliły w świerkowy bór.
Szybko wskoczyliśmy w gumiaki i dawaj szerokim traktem w głąb, dalej i dalej, żeby zostawić za sobą rozkrzyczaną konkurencję do owoców leśnego runa.
Z samego rana było zimno, bo zaledwie 2 st.C. Trochę marudziliśmy, że nie wzięliśmy rękawiczek ze sobą, bo dłonie kostniały. Ale z biegiem czasu zrobiło się fantystycznie ciepło, na tyle, że w końcu chodziłem w koszulce z krótkim rękawkiem. Bardzo było przyjemnie w lesie. Szczególnie, że nie brakowało tego po co przyjechaliśmy. Mimo wielu napotykanych grzybiarzy nie mieliśmy problemu ze znalezieniem ładnych podgrzybków, których na koniec było ... 473 szt ! , a ważyły 9,6 kg. Muszę dodać, że znakomitą większość zebrała moja małżonka. To nasz tegoroczny rekord i jakże optymistyczne zakończenie sezonu.
Wracaliśmy zmęczeni, ale w doskonałym nastroju.
Była przepyszna kolacja, część jako podarek się rozeszła, a reszta nawleczona na 24 m sznurka suszy sie :))
To już koniec tegorocznych grzybowych wypraw do lasu. Kolejny weekend zapowiada się prawie zimowy z możliwymi opadmi śniegu z deszczem. Małe podsumowanko więc.
Byliśmy cztery razy na grzybkach. Nazbieraliśmy w sumie 934 szt - głównie podgrzybków; reszta to kozaki, prawdziwki, parę maślaków - co przełożyło się na 19,7 kg. To był wielce udany sezon. Nie pamiętam, żebyśmy mieli aż tyle ususzonych grzybów. Cała kulinarna zima zapowiada się z grzybowym aromatem w tle. To lubię :))
W lesie byliśmy parę minut po siódmej. Moja lepsza połowa stwierdziła, że i tak za późno, bo na leśnym parkingu nie było już gdzie zaparkować, a przed nami tłumy waliły w świerkowy bór.
Szybko wskoczyliśmy w gumiaki i dawaj szerokim traktem w głąb, dalej i dalej, żeby zostawić za sobą rozkrzyczaną konkurencję do owoców leśnego runa.
Z samego rana było zimno, bo zaledwie 2 st.C. Trochę marudziliśmy, że nie wzięliśmy rękawiczek ze sobą, bo dłonie kostniały. Ale z biegiem czasu zrobiło się fantystycznie ciepło, na tyle, że w końcu chodziłem w koszulce z krótkim rękawkiem. Bardzo było przyjemnie w lesie. Szczególnie, że nie brakowało tego po co przyjechaliśmy. Mimo wielu napotykanych grzybiarzy nie mieliśmy problemu ze znalezieniem ładnych podgrzybków, których na koniec było ... 473 szt ! , a ważyły 9,6 kg. Muszę dodać, że znakomitą większość zebrała moja małżonka. To nasz tegoroczny rekord i jakże optymistyczne zakończenie sezonu.
Wracaliśmy zmęczeni, ale w doskonałym nastroju.
Była przepyszna kolacja, część jako podarek się rozeszła, a reszta nawleczona na 24 m sznurka suszy sie :))
To już koniec tegorocznych grzybowych wypraw do lasu. Kolejny weekend zapowiada się prawie zimowy z możliwymi opadmi śniegu z deszczem. Małe podsumowanko więc.
Byliśmy cztery razy na grzybkach. Nazbieraliśmy w sumie 934 szt - głównie podgrzybków; reszta to kozaki, prawdziwki, parę maślaków - co przełożyło się na 19,7 kg. To był wielce udany sezon. Nie pamiętam, żebyśmy mieli aż tyle ususzonych grzybów. Cała kulinarna zima zapowiada się z grzybowym aromatem w tle. To lubię :))
sobota, 20 października 2012
Weekend! ... i dzień szósty
Pięknie nam się weekend zaczął !
Od wczoraj pogoda marzenie, jak na standardy październikowe. Wczoraj słońce i ponad 20 st.C i słońca przez cały dzień; dzisiaj słońce od rana, jeszcze chłodno, ale spodziewana podobna temperaturka; jutro nieco chłodniej ma być, ale też nie bez złocistego na niebie, a co najważniejsze nie ma padać. Pogoda w ten weekend, to sprawa bardzo istotna, bo jutro wybieramy się poraz ostatni w tym roku na grzyby. Tuśka do babci, a my w las.
Wczoraj niespodziewane, a raczej nieplanowane wyjście z domu mieliśmy. Tak się bowiem stało, że podczas odkurzania "stacji centralnej" (jak to Tuśka mówi) padło nam to najważniejsze domowe urządzenie. Pomocy! No to za telefon i wprosiliśmy się na kawę do znajomych. Abstrachując od tego, że awaria okazała się niebyłą gdy przyjechaliśmy na miejsce (!) - co cieszy - przypadkowo wyszedł wielce atrakcyjny towarzyszko wieczór piątkowy z kulinarną nutą w tle.
Wogóle piątek był ciekawy. Po trudnej, nerwowej i pełnej rozterek końcówce tygodnia w pracy, ze zleconymi nowymi zadaniami, jakoś wszystko to poskładałem i nadałem właściwy bieg kilku sprawom. A wisienką na torcie było pozytywne przejście przez audit recertyfikujący. Mimo, że dotknęło mnie to pierwszy raz, mimo, że nie miałem oręża do obrony, tak poprowadziłem rozmowę z auditorem, że przejąłem kontrolę nad pytaniami i odpowiedziami i nie dałem się zepchnąć na niewygodne tory. Tak oto na koniec usłyszalem : "Bardzo dobrze". Nooo! Nie chwaląc się - tatuś dał radę :))
Wieczorem byliśmy też na małych zakupach. Trzeba było ukrzyżować liczną porcję złotówek na prezenty dla koleżanek Tuśki. Dzisiaj jedna imprezka urodzinowa, za tydzień następna.
Dzień szósty.
Moje oczyszczanie upływa w atmosferze porozumienia z samym sobą. Nie jest źle. Nie katuję się - to najważniejsze. Nastrój OK, choć czasami panicznie pragnę czegoś słodkiego. Ale trzymam się. Chociaż wczoraj było ciężko, bo tradycyjny "słodki piątek" w pracy wystawił mnie na nielichą próbę. Ale podołałem i nie dałem się pokusie.
Tak ogólnie to małżonka o mnie dba i dogadza mi dopuszczalnymi dla mojej diety rarytasami. Jarzynowo-mięsne dania to to, co teraz zajadam z nieukrywanym smakiem.
Tylko chleba mi brak ...
Na wagę jeszcze nie wchodziłem. Za wcześnie. Pierwsze ważenie dopiero w poniedziałek rano.
wtorek, 16 października 2012
Dzień drugi
Drugi dzień diety. Wczoraj była tragedia. To tylko świadczy o tym, jak byłem zapchany, przeżarty, zacukrzony. Ale naprawdę było nieciekawie. Na tyle, że autentycznie źle się czułem i poszedlem spać nienormalnie wcześnie, bo przed 23. Ale dzisiaj jest już OK. Organizm szybko zrozumiał, że przechodzimy na inny poziom ładowania do pieca. Brakuje mi tylko trochę pomysłu czym tu się żywić ... Mało jest zjadliwych rzeczy bez ładunku pysznych węglowodanków :))
niedziela, 14 października 2012
Day "zero"
Ostatnia suta kolacja.
Ostatnie dwa kawałki sernika.
Ostatnie trzy słodzone kawy.
Ostatnia kromka chleba.
Ostatnie kluseczki do obiadu.
Ostatnie wiele innych ...
Na jakiś czas.
Klamka zapadła. Tatuś się odchudza. Waga jest bezlitosna, a świeżo uprane jeansy stawiają niespotykanie silny opór i materii i duchowi zarazem. Tak oto nastał ten dzień. Dzień sądu, w którym wyrokł zapadł jednogłośnie i bez zawieszenia. Werdykt brzmi: Wykonać!
Ile sobie daję ? Tydzień, dwa, trzy ... Cholera wie. Zależy od efektów.
Plan na pierwszy dzień ? Jaja. Jeszcze mnie nie skręca na samą myśl, ale to przyjdzie nadspodziewanie szybko.
Ostatnie dwa kawałki sernika.
Ostatnie trzy słodzone kawy.
Ostatnia kromka chleba.
Ostatnie kluseczki do obiadu.
Ostatnie wiele innych ...
Na jakiś czas.
Klamka zapadła. Tatuś się odchudza. Waga jest bezlitosna, a świeżo uprane jeansy stawiają niespotykanie silny opór i materii i duchowi zarazem. Tak oto nastał ten dzień. Dzień sądu, w którym wyrokł zapadł jednogłośnie i bez zawieszenia. Werdykt brzmi: Wykonać!
Ile sobie daję ? Tydzień, dwa, trzy ... Cholera wie. Zależy od efektów.
Plan na pierwszy dzień ? Jaja. Jeszcze mnie nie skręca na samą myśl, ale to przyjdzie nadspodziewanie szybko.
282/2=5,4
Niedzielne grzybobranie.
282 szt na dwie osoby, co dało w sumie 5,4 kg w dwóch kopiastych wiaderkach.
Podgrzybki, podgrzybki, podgrzybki ... i całkiem sporo eleganckich kozaków.
Fantastyczna, ciepła, jesienna pogoda - 14 st.C i słońce rozgrzewające aromaty lasu. Trudno było się oderwać, gdy co krok grzyby się uśmiechały :)))
282 szt na dwie osoby, co dało w sumie 5,4 kg w dwóch kopiastych wiaderkach.
Podgrzybki, podgrzybki, podgrzybki ... i całkiem sporo eleganckich kozaków.
Fantastyczna, ciepła, jesienna pogoda - 14 st.C i słońce rozgrzewające aromaty lasu. Trudno było się oderwać, gdy co krok grzyby się uśmiechały :)))
niedziela, 7 października 2012
89/2=2,6
89 sztuk, w około 2 godziny, a na wadze 2,6 kg.
Dorodne podgrzybki i eleganckie kozaki. Starsze i młodsze - różniste, ale wszystkie zdrowe i malownicze, jak z obrazka.
Pojechaliśmy z małżonką na grzybobranie mimo, że prognoza pogody wskazywała, że nie skończy się to dobrze dla poziomu suchości tekstylii na grzbietach. Tak też się stało. Już dawno tak nie zmokłem :))
Ale warto było.
Dorodne podgrzybki i eleganckie kozaki. Starsze i młodsze - różniste, ale wszystkie zdrowe i malownicze, jak z obrazka.
Pojechaliśmy z małżonką na grzybobranie mimo, że prognoza pogody wskazywała, że nie skończy się to dobrze dla poziomu suchości tekstylii na grzbietach. Tak też się stało. Już dawno tak nie zmokłem :))
Ale warto było.
sobota, 6 października 2012
TV
Się okazało, że śmiercią naturalną zdechło moje przywiązanie do śledzenia wydarzeń w kraju i na świecie, za pośrednictwem boskiego TV. Nawet nie wiem kiedy. Natomiast zdałem sobie z tego sprawę bardzo niedawno, gdy ktoś mnie zapytał o komentarz do sprawy wielce głośnej na lokalnym folwarku i wsje TV o tym podobno piały do zdarcia kogucich płuc.
Heh, jakoś mnie nie zmartwiła moja niewiedza o politycznym bagienku. Ba, uniosłem się ciut nad ziemią, że mnie to ... wali. Taka mała anarchia, co ? Hie, hie ... Jakoś mimowolnie kontestuje to całe barachło. I niech nikt mi nie mówi, że ze mnie dupa, a nie obywatel, bo "dać w ryj mogę dać".
Heh, jakoś mnie nie zmartwiła moja niewiedza o politycznym bagienku. Ba, uniosłem się ciut nad ziemią, że mnie to ... wali. Taka mała anarchia, co ? Hie, hie ... Jakoś mimowolnie kontestuje to całe barachło. I niech nikt mi nie mówi, że ze mnie dupa, a nie obywatel, bo "dać w ryj mogę dać".
37
Pizło mnie 37.
Ale w duszy ciągle maj ...
Za oknem 19,4 st.C i nadchodzi siakaś nawałnica, czy cuś. Drzewa się kłaniają w pas i deszcz z początku nijaki, teraz nabiera mocy i zacina szaleńczo. Z czwartku na piątek było podobnie. Już dawno było ciemno gdy zrobiło się dziwnie spokojnie, cicho i nadspodziewanie ciepło, jakby to noc w środku upalnego lata była. Potem zerwał się wicher i napadła na świat nawałnica o mocy nieprzeciętnej. Dzisiaj wygląda to podobnie. Jakiś mały armagedon się szykuje za oknem. Ale dzień październikowy szósty zafundował mi bardzo ciepły i słoneczny upominek na to moje ... świętowanie.
Jakaś mikro nostalgia za minionym ? Hmm, może trochę. Odczuwam upływ czasu, ale nie rozpatruję tego jeszcze w kategoriach rozpaczy i żalów jakichś. Jest, jak jest. Ja tam się młody czuję. Czasami nawet łapię się na tym, że widzę się nieco zbyt dziarsko jak na swoją metrykę. Ale to chyba dobrze. Jak mi to minie, to wtedy będę się martwił. Bo wtedy będzie czym się frasować. A dzisiaj jeszczem Młody Bóg !
Ale w duszy ciągle maj ...
Za oknem 19,4 st.C i nadchodzi siakaś nawałnica, czy cuś. Drzewa się kłaniają w pas i deszcz z początku nijaki, teraz nabiera mocy i zacina szaleńczo. Z czwartku na piątek było podobnie. Już dawno było ciemno gdy zrobiło się dziwnie spokojnie, cicho i nadspodziewanie ciepło, jakby to noc w środku upalnego lata była. Potem zerwał się wicher i napadła na świat nawałnica o mocy nieprzeciętnej. Dzisiaj wygląda to podobnie. Jakiś mały armagedon się szykuje za oknem. Ale dzień październikowy szósty zafundował mi bardzo ciepły i słoneczny upominek na to moje ... świętowanie.
Jakaś mikro nostalgia za minionym ? Hmm, może trochę. Odczuwam upływ czasu, ale nie rozpatruję tego jeszcze w kategoriach rozpaczy i żalów jakichś. Jest, jak jest. Ja tam się młody czuję. Czasami nawet łapię się na tym, że widzę się nieco zbyt dziarsko jak na swoją metrykę. Ale to chyba dobrze. Jak mi to minie, to wtedy będę się martwił. Bo wtedy będzie czym się frasować. A dzisiaj jeszczem Młody Bóg !
środa, 3 października 2012
Judo i pasowanie na ucznia
Heh !
W ramach ogólnonarodowej akcji zagospodarowania temperamentu Tuśki, zapisałem ją wczoraj na Judo.
Ha, a co tam! Zobaczymy co z tego będzie. A nuż okaże się, że rzeczywiście jej to przypasuje. A jak nie, to trudno, najwyżej po kilku treningach będzie na tyle zmęczona, że szybciej i bez problemu pójdzie spać wieczorem. Na pewno nie zaszkodzi jej trochę ruchu.
Dzisiaj miałem dzień urlopu. Łał, jak to dziwnie jest mieć w środku tygodnia wolny dzień. Ale nie bez powodu. Otóż dzisiaj Tuśka miała swoje święto w szkole. Po miesiącu nauki przyszedł czas na uroczyste pasowanie na ucznia. Były występy artystyczne, ślubowanie, pasowanie wielkim czerwonym ołówkiem, a po części oficjalnej pamiątkowe zdjęcia i tort dla dzieciaków. W sumie całkiem miło było.
O fotografie kilka słów. Wkurzał mnie. Bo ciągle właził mi w kadr. I wogóle jakiś taki nijaki, mało profesjonalny mi się widział. I po sprzęcie patrząc i po tym nie do opisania, ale widocznym dla kogoś kto fotografią się para - nieskromnie siebie za takiego uważam - , sposobie przymierzania się do kadrowania, ustawiania itp. Ale odwołam wszystko gdy okaże się, że zdjęcia, które porobił będą udane. Jedno jest pewne - będą nieprzyzwoicie "cenne" w walucie obowiązującej w RP.
W ramach ogólnonarodowej akcji zagospodarowania temperamentu Tuśki, zapisałem ją wczoraj na Judo.
Ha, a co tam! Zobaczymy co z tego będzie. A nuż okaże się, że rzeczywiście jej to przypasuje. A jak nie, to trudno, najwyżej po kilku treningach będzie na tyle zmęczona, że szybciej i bez problemu pójdzie spać wieczorem. Na pewno nie zaszkodzi jej trochę ruchu.
Dzisiaj miałem dzień urlopu. Łał, jak to dziwnie jest mieć w środku tygodnia wolny dzień. Ale nie bez powodu. Otóż dzisiaj Tuśka miała swoje święto w szkole. Po miesiącu nauki przyszedł czas na uroczyste pasowanie na ucznia. Były występy artystyczne, ślubowanie, pasowanie wielkim czerwonym ołówkiem, a po części oficjalnej pamiątkowe zdjęcia i tort dla dzieciaków. W sumie całkiem miło było.
O fotografie kilka słów. Wkurzał mnie. Bo ciągle właził mi w kadr. I wogóle jakiś taki nijaki, mało profesjonalny mi się widział. I po sprzęcie patrząc i po tym nie do opisania, ale widocznym dla kogoś kto fotografią się para - nieskromnie siebie za takiego uważam - , sposobie przymierzania się do kadrowania, ustawiania itp. Ale odwołam wszystko gdy okaże się, że zdjęcia, które porobił będą udane. Jedno jest pewne - będą nieprzyzwoicie "cenne" w walucie obowiązującej w RP.
Źli
Kontrowersyjne ... ?
Ludzie są z natury źli. Gatunek drapieżny ma to w naturze - przynajmniej w dużym uproszczeniu można tak założyć. Nie mamy w interesie cieszyć się z cudzego szczęścia - zbyt duża konkurencja na rynku. Satysfakcjonuje nas natomiast upadek i nieszczęście bliźniego. Miarą naszego cywilizacyjnego rozwoju, naszego poziomu kultury jest umiejętność kontrolowania zła, które w nas siedzi. Ludzie "na poziomie", ci prawdziwi, którzy pod czachą zamiast papki mają zdrowe zwoje, a w sercu wykute w granicie moralne prawidła, potrafią nie być złym, zwalczyć w sobie pokusę naturalnego popędzenia ku destrukcji zarówno mentalnej, jak i fizycznej. Umiejętność uciszenia w sobie złego jest wartością przypisaną niewielu.
Ale skąd te dywagacje ? To komentarz na to co się dzieje dokoła, na upadek mediów, które karmią nas "sensacją" w postaci zwierzeń tej czy innej Katarzyny F., która publicznie uzewnętrznia i sprzedaje swoje intymne do bólu smutki. Jak to jest ? Zawsze z podziwem patrzę na czyjeś sukcesy, potrafię powiedzieć Wow!, gdy widzę coś niesamowitego, nieprzeciętnego, wielkiego. I nie neguję czyjegoś sukcesu, ba, potrafię mu "zapłacić" swoim podziwem, za to że czegoś dokonał. Natomiast nie mieści mi się we łbie, że można swoje największe porażki przekuć na wygraną i z sukcesem sprzedać je tu i tam. Co powoduje ludźmi, aby się do tego posunąć ? Proste - to, że się da. Jeśliby nie było odbiorcy, który chce kupić taki towar, to nie byłoby tematu. Jednak skoro popyt jest, to podaż też się znajdzie.
I zataczając pętlę do poczatku tego wywodu - gatunek ludzki jest napakowany złością i jak długo będzie chciał chłeptać paskudną breję, tak długo media będą warzyć wszystkie brudy, które bardziej pozbawione kręgosłupu jednostki będą im podtykać pod nosy.
Ludzie są z natury źli. Gatunek drapieżny ma to w naturze - przynajmniej w dużym uproszczeniu można tak założyć. Nie mamy w interesie cieszyć się z cudzego szczęścia - zbyt duża konkurencja na rynku. Satysfakcjonuje nas natomiast upadek i nieszczęście bliźniego. Miarą naszego cywilizacyjnego rozwoju, naszego poziomu kultury jest umiejętność kontrolowania zła, które w nas siedzi. Ludzie "na poziomie", ci prawdziwi, którzy pod czachą zamiast papki mają zdrowe zwoje, a w sercu wykute w granicie moralne prawidła, potrafią nie być złym, zwalczyć w sobie pokusę naturalnego popędzenia ku destrukcji zarówno mentalnej, jak i fizycznej. Umiejętność uciszenia w sobie złego jest wartością przypisaną niewielu.
Ale skąd te dywagacje ? To komentarz na to co się dzieje dokoła, na upadek mediów, które karmią nas "sensacją" w postaci zwierzeń tej czy innej Katarzyny F., która publicznie uzewnętrznia i sprzedaje swoje intymne do bólu smutki. Jak to jest ? Zawsze z podziwem patrzę na czyjeś sukcesy, potrafię powiedzieć Wow!, gdy widzę coś niesamowitego, nieprzeciętnego, wielkiego. I nie neguję czyjegoś sukcesu, ba, potrafię mu "zapłacić" swoim podziwem, za to że czegoś dokonał. Natomiast nie mieści mi się we łbie, że można swoje największe porażki przekuć na wygraną i z sukcesem sprzedać je tu i tam. Co powoduje ludźmi, aby się do tego posunąć ? Proste - to, że się da. Jeśliby nie było odbiorcy, który chce kupić taki towar, to nie byłoby tematu. Jednak skoro popyt jest, to podaż też się znajdzie.
I zataczając pętlę do poczatku tego wywodu - gatunek ludzki jest napakowany złością i jak długo będzie chciał chłeptać paskudną breję, tak długo media będą warzyć wszystkie brudy, które bardziej pozbawione kręgosłupu jednostki będą im podtykać pod nosy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)