Oj, oj ... oj, oj ... wstałem :)
Ale żeby nie kontynuować retoryki cierpienia - w końcu mam co mam na swoje życzenie - to zamiast o bólu, będzie o dyskomforcie.
Otóż odczuwam pewien dojmujący dyskomfort w okolicach nożnych. O ile jednak mięśniowe doznania są z natury dobre, oczyszczające, jak trafiona pokuta po zimowym rozleniwieniu dupska, to odczucia przypisane stawom i ścięgnom, są już mniej sympatyczne. To już jest beee :(. Śmiesznie to wygląda, kiedy posunięty już w latach facet, na sztywnych nogach, niezgrabnie pokonuje przestrzeń zapisaną w powierzchniach płaskich; o schodach i górkach nie wspomnę. Chciałem na podstawie jakiegoś rysunku pokazać paluchem co i gdzie, ale jakoś obrazki są zbyt skomplikowane żebym przekazał istotę rzeczy, która mnie dotknęła.
Przeszukałem dogłębnie apteczkę w poszukiwaniu jakiejś mazi uśmierzającej ból, ale wynik był nie tyle mizerny, co raczej fatalny. No nic nie ma! Trudno. Będzie trzeba jakoś przeżyć i rozruszać tradycyjnie te nadgryzione części mego ciała.
Czy będę w stanie rozbiegać się dzisiaj nieco ? Hmm, trudno powiedzieć. Za parę godzin jadę do Międzybrodka. Zanim wrócę, będzie solidny wieczór. Już nawet nie zastanawiam się, czy podołam fizycznie, pytanie raczej, czy będzie mi się tak po ludzku chciało.
No zobaczymy.
wtorek, 30 kwietnia 2013
poniedziałek, 29 kwietnia 2013
Skomplikowany
Jutro kierunek obieram właściwy, bo na południe, chociaż z nieco skomplikowanym scenariuszem. Wsio byłoby OK, gdyby nie to, że pochrzaniony kalendarz miesza w planach i głowie, niemałe frustracje czyniąc. Tak to już jednak jest, że nie ma nigdy tak, żeby nie mogło być i gorzej, i lepiej. Tym razem mogło być lepiej ... a nie jest.
Podjęta wspólnie decyzja o wyekspediowaniu Tuśki do Naszej Ziemi Obiecanej, pod opieką babci M, była o tyle trudna, co i prosta. Skoro my niezbyt możemy, to niech przynajmniej Mała się napawa możliwościami, skoro są. To nie zazdrość, to życzliwość - żeby była jasność. Zresztą mam nadzieję graniczącą z pewnością, że na zakończenie tego mega weekendu odbijemy sobie to przynajmniej w dwójnasób.
A więc aloha !

A więc aloha !
8 km ... z asystą ... bez OIOM-u
Dżizas, ale mnie nogi bolą ! No ale przeca sport to zdrowie :)))
Trasa wymierzona, więc nie ma lipy z kilometrami - do odfajkowania w kajecie osiągnięć. To też dystans 8 km w porcjach po 4 (nawrót na czwartym kilometrze), był z góry założony. Natomiast niezamierzona była asysta, jak mi towarzyszyła w trasie. Otóż, jak przystoi zawodowemu biegaczowi długodystansowemu, została mi przydzielona służba techniczna, która pendalowała zawzięcie na wiełasipiedzie, z różowym plecakiem, w którym to bidon (vel butelka) z wodą była, jakbym tak nagle popadł w natychmiastową potrzebę nawodnienia wyczerpanego organizmu. A kolarzem na swym małym rowerku była Tuśka. Oj, dostała też w kość tą trasą do przejechania ! Z drugiej strony, gdybym na podbiegach nie musiał zwalniać do truchtu w miejscu, żeby mnie dogoniła, to pewnie nie dotarłbym żywy do mety. Można więc rzec, że Tuśka uratowała mi poniekąd życie. A tak poważnie - to było świetnie. Poza tym, że mam daleko posunięte wątpliwości, czy jutro rano zdołam zwlec się z wyrka. Fakty są bowiem takie, że to pierwszy w sezonie bieg i na sam początek najdłuższa trasa ją ever pokonałem w stylu biegowym. Co by jednak nie powiedzieć, wydaliłem wraz z potem wsio co toksyczne pod skórą, we krwi i w głowie. Totalny reset.
Tylko dlaczego te kolana tak bolą ? :)))
Trasa wymierzona, więc nie ma lipy z kilometrami - do odfajkowania w kajecie osiągnięć. To też dystans 8 km w porcjach po 4 (nawrót na czwartym kilometrze), był z góry założony. Natomiast niezamierzona była asysta, jak mi towarzyszyła w trasie. Otóż, jak przystoi zawodowemu biegaczowi długodystansowemu, została mi przydzielona służba techniczna, która pendalowała zawzięcie na wiełasipiedzie, z różowym plecakiem, w którym to bidon (vel butelka) z wodą była, jakbym tak nagle popadł w natychmiastową potrzebę nawodnienia wyczerpanego organizmu. A kolarzem na swym małym rowerku była Tuśka. Oj, dostała też w kość tą trasą do przejechania ! Z drugiej strony, gdybym na podbiegach nie musiał zwalniać do truchtu w miejscu, żeby mnie dogoniła, to pewnie nie dotarłbym żywy do mety. Można więc rzec, że Tuśka uratowała mi poniekąd życie. A tak poważnie - to było świetnie. Poza tym, że mam daleko posunięte wątpliwości, czy jutro rano zdołam zwlec się z wyrka. Fakty są bowiem takie, że to pierwszy w sezonie bieg i na sam początek najdłuższa trasa ją ever pokonałem w stylu biegowym. Co by jednak nie powiedzieć, wydaliłem wraz z potem wsio co toksyczne pod skórą, we krwi i w głowie. Totalny reset.
Tylko dlaczego te kolana tak bolą ? :)))
Najdłuższy weekend ... ever
Najdłuższy weekend nowożytnej ery trwa ... trwa ... trwa. Dzisiaj dzień trzeci. A kolejne dni zapowiadają się ... wielce interesująco. Ale o tym sza! żeby nie zapeszyć. Zacznijmy od tego co już za nami.
Klasyczny cześć weekendu, ta sobotnio-niedzielna, upłynęła pod znakiem imprezy pod wezwaniem witania wiosny, trochę awansem świętowania rocznicy, ale przede wszystkim w klimacie towarzysko-kulinarnego grillowania przy pogodzie na kredyt. Nie straszne nam sztormy i burze, nie ima się nas wiatr ni deszcz, gdy trzeba upiec to i owo, żeby podłożyć pod trunek wszelako znamienity - szczerze mówiąc, to pogoda jeśli nawet chciała nam dopiec w sobotę, to chyba jednak wycofała się ze swego wrednego planu ... i dopisała jakoś. Niedziela jednak przywitała nas paskudnie deszczem. Czy zrobiła komuś krzywdę ? - nieeee. Niedziela pod znakiem odpoczynku po sobocie upłynęła, więc pogoda jaka by nie była, nie miała znaczenia.
Poniedziałek pokazał uczciwą pogodową twarz. Nie zawiódł z rana i nadal trzyma się honorowo. Jest cieplutko i słońce przygrzewa. Jako, że jedyny z rodzinki mam dzisiaj wolne, więc postanowiłem spożytkować ten czas na coś ... pożytecznego. Dwie i pół godziny pucowałem brykę. Należało się. To pierwsze poważne mycie po zimie. Wytaszczyłem z piwnicy wszelką chemię samochodową, jaką miałem i popuściłem wodze fantazji. Efekt wielce satysfakcjonujący stoi po oknem i błyszczy żywą czerwienią , i cieszy się szklanymi ślepiami, i pachnie, i nawet silnik jakoś weselej mruczy po tym pobycie w spa.
Tuśka dzisiaj niespotykanie wcześnie ze szkoły wróciła - odebrałem ją zaraz po obiedzie. Najlepsza z żon jeszcze w pracy. Teraz gotuję jakiś obiadek. A pod wieczór zamierzam wypróbować nowy nabytek i zrobić sobie nim małą krzywdę ;) Tak, tak, na pewno będę cierpiał po tym, co zamierzam. Kupiłem buty do biegania. Nie jakieś tam rasowe, tylko takie zwyczajne, byle jakie - pasujące do poziomu bieganiny, jaką jestem w stanie zaprezentować. Mam wielkie plany co do podnoszenia tężyzny fizycznej mego cherlawego cielska. A przy okazji może uda się zrzucić kilka tłustych kilogramów, które cichaczem się zagnieździły w okolicach około brzusznych. Wredne jakieś takie ! Tym razem mnie zaskoczyły, napadły jak koreański komandos i pazurami wczepiły się boleśnie i obleśnie. Tak więc będę biegał ! Będę biegał i wytrząsał kalorię po kalorii tłustego zapasu.
Klasyczny cześć weekendu, ta sobotnio-niedzielna, upłynęła pod znakiem imprezy pod wezwaniem witania wiosny, trochę awansem świętowania rocznicy, ale przede wszystkim w klimacie towarzysko-kulinarnego grillowania przy pogodzie na kredyt. Nie straszne nam sztormy i burze, nie ima się nas wiatr ni deszcz, gdy trzeba upiec to i owo, żeby podłożyć pod trunek wszelako znamienity - szczerze mówiąc, to pogoda jeśli nawet chciała nam dopiec w sobotę, to chyba jednak wycofała się ze swego wrednego planu ... i dopisała jakoś. Niedziela jednak przywitała nas paskudnie deszczem. Czy zrobiła komuś krzywdę ? - nieeee. Niedziela pod znakiem odpoczynku po sobocie upłynęła, więc pogoda jaka by nie była, nie miała znaczenia.
Poniedziałek pokazał uczciwą pogodową twarz. Nie zawiódł z rana i nadal trzyma się honorowo. Jest cieplutko i słońce przygrzewa. Jako, że jedyny z rodzinki mam dzisiaj wolne, więc postanowiłem spożytkować ten czas na coś ... pożytecznego. Dwie i pół godziny pucowałem brykę. Należało się. To pierwsze poważne mycie po zimie. Wytaszczyłem z piwnicy wszelką chemię samochodową, jaką miałem i popuściłem wodze fantazji. Efekt wielce satysfakcjonujący stoi po oknem i błyszczy żywą czerwienią , i cieszy się szklanymi ślepiami, i pachnie, i nawet silnik jakoś weselej mruczy po tym pobycie w spa.
Tuśka dzisiaj niespotykanie wcześnie ze szkoły wróciła - odebrałem ją zaraz po obiedzie. Najlepsza z żon jeszcze w pracy. Teraz gotuję jakiś obiadek. A pod wieczór zamierzam wypróbować nowy nabytek i zrobić sobie nim małą krzywdę ;) Tak, tak, na pewno będę cierpiał po tym, co zamierzam. Kupiłem buty do biegania. Nie jakieś tam rasowe, tylko takie zwyczajne, byle jakie - pasujące do poziomu bieganiny, jaką jestem w stanie zaprezentować. Mam wielkie plany co do podnoszenia tężyzny fizycznej mego cherlawego cielska. A przy okazji może uda się zrzucić kilka tłustych kilogramów, które cichaczem się zagnieździły w okolicach około brzusznych. Wredne jakieś takie ! Tym razem mnie zaskoczyły, napadły jak koreański komandos i pazurami wczepiły się boleśnie i obleśnie. Tak więc będę biegał ! Będę biegał i wytrząsał kalorię po kalorii tłustego zapasu.
niedziela, 21 kwietnia 2013
Kalejdoskop wrażeń niedopowiedzianych
Na przekór.
Droga z nadziejami. Blade słońce na szarym Niebie. Nie pada.
Chłodno.
Rdzawe buki. Las śpi jeszcze.
Szczyty łaciate, biało czarne.
Trawa jeszcze niska.
Spokój.
Ptaki śpiewają. Wiosenne trele zwyciężają zawodzenie piły dochodzące z daleka, znad brzegu jeziora. Poza tym namacalna wręcz cisza
Lekko przypalona toruńska. Zimne złoto. Grzanki z czosnkiem. Gorącą, słodka kawa z mlekiem.
Jeleń w sadzie.
Księżyc zza chmur, mgiełka w dolinie. Noc cicha, nieruchoma. Nad szczytem łuna. Światła nocy przeglądają się w nieruchomym zwierciadle jeziora.
... 0:49. Karty. Muzyka. Red Hot Chili Peppers. Van Halen. Deep Purple. Carlos Santana ...
Poranek. Słońce wpada przez okna. Promienie łaskoczą w nos. Ciepło. Błękit nieba.
Fale jeziora posyłają tysiące blasków. Wiatr meandruje pomiędzy świeżymi źdźbłami jasno zielonej trawy. Kwaśny zapach ziemi. Fantastyczna pogoda.
Koc na trawie. Zbyt duża dawka słońca. Twarz Indianina.
Droga do domu.
Dobre zmęczenie. Satysfakcja.
piątek, 19 kwietnia 2013
Otwieramy sezon
Po pięknym, ciepłym i słonecznym tygodniu, na początek weekendu pogoda się spieprzyła, zaczął padać deszcz, a temperatura z iście letniej sukienki przebrała się w przykrótkie odzienie. Ale co ta ! Nie damy się. Jutro pomykamy do Międzybrodka na otwarcie sezonu. Będziemy się radować, grillować, piwkować, nawet jeśli będzie trzeba siedzieć w kurtkach i parasolem osłaniać ruszt z wurstem. Tak będzie i już !
To był udany tydzień w pracy. Szlaban nie wydawał się nie do przejścia. Jakoś wszystko się układało, tak jak powinno. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym narzekał. A to warto odnotować, bo nie zdarza się często.
W domu, tym naszym, najbliższym sercu - OK. Trochę gorzej nieco dalej od naszej wsi. Ale nie będę się rozpisywał, bo sytuacja bolesna, żenująca, jak z kiepskiego filmu. O tym sza. Najważniejsze, że z dziewczynami jakoś fajnie nam się przeleciało przez ten tydzień. Pogoda nam dopisała i naładowała chęcią życia - przynajmniej mnie. Słońce rozświetliło i ogrzało wszystko dokoła. Szeroko otwarte okna odświeżyły dom, a pachnące wiosną powietrze wyciągnęło nas na długi spacer.
Teraz weekend wszczynamy. Z rudą kusicielką i nadziejami na banalnie wspaniały wyjazd na łono natury. Nie ma takiej siły, która wydarłaby nam to z garści. Z samego rana pakowanie, ostatnie sprawunki, a koło południa w drogę. Heja !
To był udany tydzień w pracy. Szlaban nie wydawał się nie do przejścia. Jakoś wszystko się układało, tak jak powinno. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym narzekał. A to warto odnotować, bo nie zdarza się często.
W domu, tym naszym, najbliższym sercu - OK. Trochę gorzej nieco dalej od naszej wsi. Ale nie będę się rozpisywał, bo sytuacja bolesna, żenująca, jak z kiepskiego filmu. O tym sza. Najważniejsze, że z dziewczynami jakoś fajnie nam się przeleciało przez ten tydzień. Pogoda nam dopisała i naładowała chęcią życia - przynajmniej mnie. Słońce rozświetliło i ogrzało wszystko dokoła. Szeroko otwarte okna odświeżyły dom, a pachnące wiosną powietrze wyciągnęło nas na długi spacer.
Teraz weekend wszczynamy. Z rudą kusicielką i nadziejami na banalnie wspaniały wyjazd na łono natury. Nie ma takiej siły, która wydarłaby nam to z garści. Z samego rana pakowanie, ostatnie sprawunki, a koło południa w drogę. Heja !
niedziela, 14 kwietnia 2013
Żyć, żeby żyć
Żyje się nie po to, aby pracować - pracuje się po to, żeby żyć.
Stara, mądra prawda. Przekładając ją na bardzo osobiste, bliskie skórze doznania związane z domem, mieszkaniem, własnym kątem, rodzi się pytanie równie retoryczne, z równie prostą, banalną odpowiedzią. A zarazem mądrą. Otóż czy żyje się, żeby sprzątać, czy sprząta się, żeby żyć, hę ?
Hmm, ale dlaczego w takie dramatyczne tony uderzam akurat w ten niedzielny czas ?
Tak sobie myślę, ba, jestem tego pewien, że odrzuca mnie i oburza wręcz, co-weekendowa celebra sprzątania mieszkania. Ściera, wiadro, miotła, domestos, ace ... Kurde, w imię czego mam "marnować" zasłużone luźne dni na bałwochwalczy ceremoniał ... ? Nie ma ciekawszych, ważniejszych rzeczy do zrobienia w ten radosny czas ? Wiem, wiem, wiem ... powszedni tydzień ciężki, praca do wieczora, nie ma siły na nic i tylko każdy chcę się dowlec do wyra - i tak przez pięć dni w tygodniu. Kiedy niby sprzątać ???
Ale właściwe pytanie powinno być inne: czy aby na pewno trzeba się aż tak napinać na cotygodniowe pucowanie ? Czy aby jest, aż taka potrzeba, taki mus odchamiania mieszkania tydzień w tydzień, w takim samym stylu ? Może wystarczyłby jakiś kosmetyczny zabieg, miast szorowanie ryżową szczotą ... ? A wtedy starczyłoby sił i ochoty na przyjemności niedostępne w dnie powszednie.
Co ważniejsze - sprzątać, czy być ? :)))
P.S.:
I niech się nikt nie waży powiedzieć, żem brudas ;)
Stara, mądra prawda. Przekładając ją na bardzo osobiste, bliskie skórze doznania związane z domem, mieszkaniem, własnym kątem, rodzi się pytanie równie retoryczne, z równie prostą, banalną odpowiedzią. A zarazem mądrą. Otóż czy żyje się, żeby sprzątać, czy sprząta się, żeby żyć, hę ?
Hmm, ale dlaczego w takie dramatyczne tony uderzam akurat w ten niedzielny czas ?
Tak sobie myślę, ba, jestem tego pewien, że odrzuca mnie i oburza wręcz, co-weekendowa celebra sprzątania mieszkania. Ściera, wiadro, miotła, domestos, ace ... Kurde, w imię czego mam "marnować" zasłużone luźne dni na bałwochwalczy ceremoniał ... ? Nie ma ciekawszych, ważniejszych rzeczy do zrobienia w ten radosny czas ? Wiem, wiem, wiem ... powszedni tydzień ciężki, praca do wieczora, nie ma siły na nic i tylko każdy chcę się dowlec do wyra - i tak przez pięć dni w tygodniu. Kiedy niby sprzątać ???
Ale właściwe pytanie powinno być inne: czy aby na pewno trzeba się aż tak napinać na cotygodniowe pucowanie ? Czy aby jest, aż taka potrzeba, taki mus odchamiania mieszkania tydzień w tydzień, w takim samym stylu ? Może wystarczyłby jakiś kosmetyczny zabieg, miast szorowanie ryżową szczotą ... ? A wtedy starczyłoby sił i ochoty na przyjemności niedostępne w dnie powszednie.
Co ważniejsze - sprzątać, czy być ? :)))
P.S.:
I niech się nikt nie waży powiedzieć, żem brudas ;)
Weekendowo
Fajowa sobota. Doborowe towarzystwo. Dobre jedzenie, wino i nastroje. Życzyłbym sobie takich więcej.
Wiosenny weekend z niedzielą zapowiadającą się pogodowo fantastycznie - na niebie błękit i białe obłoki, a temperatura już powyżej poziomu przyzwoitości. Wygląda na to, że może być już tylko lepiej.
Niedawno temu zwlekłem swoje stare kości z wyrka. Rosół nastawiony - to najważniejsze - śniadanie w planie, na ciepło, na chińską modłę, a co ! Już z kuchni dobiega aromat ... Grunt to dobrze zacząć dzień. Scenariusz na niedzielę otwarty, do dopracowania opcje. Jedno jest pewne: nie skończy się w czterech ścianach.
Wiosenny weekend z niedzielą zapowiadającą się pogodowo fantastycznie - na niebie błękit i białe obłoki, a temperatura już powyżej poziomu przyzwoitości. Wygląda na to, że może być już tylko lepiej.
Niedawno temu zwlekłem swoje stare kości z wyrka. Rosół nastawiony - to najważniejsze - śniadanie w planie, na ciepło, na chińską modłę, a co ! Już z kuchni dobiega aromat ... Grunt to dobrze zacząć dzień. Scenariusz na niedzielę otwarty, do dopracowania opcje. Jedno jest pewne: nie skończy się w czterech ścianach.
sobota, 13 kwietnia 2013
Przełamanie frontu

Od paru dni temperatura pozwala odetchnąć z ulgą pełną piersią. Powietrze pachnie, jak należy, jak na tą porę roku przystało. Słońca zza chmur nieco jakby więcej, mimo że i deszcz - jak teraz - nie odpuszcza. Najważniejsze, że temperatura powyżej dziesiątki. Przyroda ma sporo do odrobienia. Do dzieła więc !
wtorek, 9 kwietnia 2013
Wiosną zapachniało
Wczoraj zapachniało wiosną. Naprawdę. Było słonecznie, było miło, było prawie ciepło - fantastyczna odmiana. Co prawda tylko na jeden dzień, bo dzisiaj już tak sympatycznie nie było, ale zawsze to powiew optymizmu w porcji nie do przecenienia.
Ostatnimi czasy, jak jedziemy z Tuśką samochodem to wypatrujemy saren na łąkach. Nietrudno je zobaczyć. Przydługa zima sprawiła, że bydlęta wygłodniałe powyłaziły z lasu i śródpolnych gaików. Ale to co zobaczyłem wczoraj przerosło nasze dotychczasowe obserwacje.
Pomykałem oto porą około wieczorną, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, na lekcję angielskiego, z którymi przeprosiłem się po dłuższej przerwie. Jak zwykle na właściwym odcinku drogi łeb w bok i lustruję zaśnieżone pola. No i sukces. I to jaki ! Chyba ze dwadzieścia saren pasie się i bryka w promieniach zachodzącego słońca. Wyglądało to tak, jakby kto krowy na pastwisko wygonił, albo jaki popas gnu na Serengeti :)) Fajnie, naprawdę fajnie. A nad tym wszystkim kołuje bociek, nasz polski, swój, słowiański i szuka miejsca gdzie wylądować można, a nogi w śniegu nie umoczyć. Tak to było wczoraj. Tak było sielsko i przyjemnie w ten wieczorny czas. Zresztą wpisało się to w ogólnie bardzo fajny poniedziałek (!). Nie żartuje, wczorajszy początek tygodnia był, jak nie poniedziałek.
Wtorek już kwietniowy w pełnym tego słowa znaczeniu: trochę śniegu, trochę deszczu, trochę chmur, tycia krztyna słońca. I chłodniej, dużo chłodniej. Brakowało słońca, światła, co od razu przygasiło nastroje. Ale w sumie nie ma co narzekać. Pod wieczór byliśmy z odwiedzinami u znajomej. I tyle. Końcówka dnia. Czas spać.
Ostatnimi czasy, jak jedziemy z Tuśką samochodem to wypatrujemy saren na łąkach. Nietrudno je zobaczyć. Przydługa zima sprawiła, że bydlęta wygłodniałe powyłaziły z lasu i śródpolnych gaików. Ale to co zobaczyłem wczoraj przerosło nasze dotychczasowe obserwacje.
Pomykałem oto porą około wieczorną, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, na lekcję angielskiego, z którymi przeprosiłem się po dłuższej przerwie. Jak zwykle na właściwym odcinku drogi łeb w bok i lustruję zaśnieżone pola. No i sukces. I to jaki ! Chyba ze dwadzieścia saren pasie się i bryka w promieniach zachodzącego słońca. Wyglądało to tak, jakby kto krowy na pastwisko wygonił, albo jaki popas gnu na Serengeti :)) Fajnie, naprawdę fajnie. A nad tym wszystkim kołuje bociek, nasz polski, swój, słowiański i szuka miejsca gdzie wylądować można, a nogi w śniegu nie umoczyć. Tak to było wczoraj. Tak było sielsko i przyjemnie w ten wieczorny czas. Zresztą wpisało się to w ogólnie bardzo fajny poniedziałek (!). Nie żartuje, wczorajszy początek tygodnia był, jak nie poniedziałek.
Wtorek już kwietniowy w pełnym tego słowa znaczeniu: trochę śniegu, trochę deszczu, trochę chmur, tycia krztyna słońca. I chłodniej, dużo chłodniej. Brakowało słońca, światła, co od razu przygasiło nastroje. Ale w sumie nie ma co narzekać. Pod wieczór byliśmy z odwiedzinami u znajomej. I tyle. Końcówka dnia. Czas spać.
niedziela, 7 kwietnia 2013
Cud mniemany, czyli niedzielna odmiana
Tak to już jest z dzisiejszą "młodszą młodzieżą", że przeważnie zepsuta jest. Różnie. Różne tego źródła są. Przede wszystkim brak czasu rodzicieli i pędzący bez opamiętania świat powodują, że dzieci wychowują się jako tako same, gdzieś na poboczu tej autostrady, zatracając dobre wzorce, lub w ogóle się o nie nie ocierają.
A ja sobie zdaję z tego sprawę, że i nasza Tuśka wpisuje się w ten scenariusz ... niestety. I wiem, że to nasza rodziców wina. I wiem, że sami sobie jesteśmy winni, że nasza pociecha jest rozkapryszona i reaguje skrzywioną miną na każdy przejaw "rodzicielskiej przemocy", która co jakiś czas nawraca ją na właściwe tory. Obowiązki bolą, są czymś niezrozumiałym, krzywdą wielką i powodem do płaczu.

Ale są dni, kiedy widać światełko w tunelu. Są chwilę, kiedy przecieramy oczy ze zdumienia i rozdziawiamy gęby w niemym zachwycie. Tak, jak dzisiaj. Otóż Tuśka z werwą zabrała się za sprzątanie własnego pokoju. To wręcz nieprawdopodobne ! Ale prawdziwe. Szkoda, że nie mogę pokazać wyjściowego stanu, ale zaręczam, że to co widać na załączonym obrazku to zmiana fundamentalna i nie do przecenienia - po prostu mega odmiana :)))
A ja sobie zdaję z tego sprawę, że i nasza Tuśka wpisuje się w ten scenariusz ... niestety. I wiem, że to nasza rodziców wina. I wiem, że sami sobie jesteśmy winni, że nasza pociecha jest rozkapryszona i reaguje skrzywioną miną na każdy przejaw "rodzicielskiej przemocy", która co jakiś czas nawraca ją na właściwe tory. Obowiązki bolą, są czymś niezrozumiałym, krzywdą wielką i powodem do płaczu.

Ale są dni, kiedy widać światełko w tunelu. Są chwilę, kiedy przecieramy oczy ze zdumienia i rozdziawiamy gęby w niemym zachwycie. Tak, jak dzisiaj. Otóż Tuśka z werwą zabrała się za sprzątanie własnego pokoju. To wręcz nieprawdopodobne ! Ale prawdziwe. Szkoda, że nie mogę pokazać wyjściowego stanu, ale zaręczam, że to co widać na załączonym obrazku to zmiana fundamentalna i nie do przecenienia - po prostu mega odmiana :)))
piątek, 5 kwietnia 2013
Doczłapalim. A wojenka tuż, tuż.
Yeah ... Dotarlim, doczłapalim :)
To był krótki, ale mega intensywny tydzień w pracy. Pod znakiem niekończących się spotkań, które zmasakrowały moje codzienne obowiązki. Przewaliłem się po łebkach nad bieżącymi sprawami, prześliznąłem po mejlach, ledwie liznąłem mniej i bardziej pilne sprawy. Miast tego wysiedziałem się i nadyskutowałem o tematach lekko-pół nierealnych. Ale, jeśli by te baśniowe malowanie przyszłości miało się spełnić, to ... hmm ... no to by była niebagatelna, nie mająca precedensu w całej historii "Tamtej Strony Szlabana". Ciekawe ile by piersi wypięło się po ordery ... ? ;)))
Za oknem kolejny zimowy dzień tej wiosny. Śniegu ubywa, jest coraz brudniejszy i paskudniejszy, mokrzejszy, co pozwala mieć nadzieję na lepsze. Oby. No bo już rzygam tą zimą. Na razie temperatura niewiele powyżej zera i słońca ani krztyny. Podobno w połowie następnego tygodnia ma być ciekawiej.
A Świat zastygł w oczekiwaniu na wojnę. Niejaki Kim z Korei Północnej ustawia swoją milionową armię i ostrzy koziki przeciwko zachodnim imperialistom i braciom z południa. Mam wrażenie, że wszyscy się temu przyglądają niby z odrazą i obawami, a pod stołem aż przebierają z niecierpliwości nogami na to, co z tej zawieruchy wyniknie. Taki kroi się na horyzoncie niezły show, że hej ! Mega rozrywka, która lada chwila może zawojować TV i net. I wszyscy będą śledzić wydarzenia, ekscytować się, dyskutować "na temat" i kibicować tym "dobrym". Odkładając na bok polityczną poprawność i nie zważając na fałszywe oburzenie, śmiało mogę zaprorokować jęk zawodu Świata, jeśli by z tej wojenki jednak nic nie wyszło. A już pewny jestem tego, że Amerykanie zacierają ręce i aż się ślinią na fajowy poligon do wystrzelania się ze starych zapasów i przetestowania nowych technologii. Wow ! A już tak całkiem po mojemu, to wydaje mi się, że jakby USA chciała, to załatwiłaby Kima już dawno i to za pomocą jednego oddziału, albo "strzału z znikąd" - i ja bym temu przyklasnął. No ale to absolutnie nie wpisuje się w oczekiwania i nadzieje na niezłą rozpierduchę.
To był krótki, ale mega intensywny tydzień w pracy. Pod znakiem niekończących się spotkań, które zmasakrowały moje codzienne obowiązki. Przewaliłem się po łebkach nad bieżącymi sprawami, prześliznąłem po mejlach, ledwie liznąłem mniej i bardziej pilne sprawy. Miast tego wysiedziałem się i nadyskutowałem o tematach lekko-pół nierealnych. Ale, jeśli by te baśniowe malowanie przyszłości miało się spełnić, to ... hmm ... no to by była niebagatelna, nie mająca precedensu w całej historii "Tamtej Strony Szlabana". Ciekawe ile by piersi wypięło się po ordery ... ? ;)))
Za oknem kolejny zimowy dzień tej wiosny. Śniegu ubywa, jest coraz brudniejszy i paskudniejszy, mokrzejszy, co pozwala mieć nadzieję na lepsze. Oby. No bo już rzygam tą zimą. Na razie temperatura niewiele powyżej zera i słońca ani krztyny. Podobno w połowie następnego tygodnia ma być ciekawiej.
A Świat zastygł w oczekiwaniu na wojnę. Niejaki Kim z Korei Północnej ustawia swoją milionową armię i ostrzy koziki przeciwko zachodnim imperialistom i braciom z południa. Mam wrażenie, że wszyscy się temu przyglądają niby z odrazą i obawami, a pod stołem aż przebierają z niecierpliwości nogami na to, co z tej zawieruchy wyniknie. Taki kroi się na horyzoncie niezły show, że hej ! Mega rozrywka, która lada chwila może zawojować TV i net. I wszyscy będą śledzić wydarzenia, ekscytować się, dyskutować "na temat" i kibicować tym "dobrym". Odkładając na bok polityczną poprawność i nie zważając na fałszywe oburzenie, śmiało mogę zaprorokować jęk zawodu Świata, jeśli by z tej wojenki jednak nic nie wyszło. A już pewny jestem tego, że Amerykanie zacierają ręce i aż się ślinią na fajowy poligon do wystrzelania się ze starych zapasów i przetestowania nowych technologii. Wow ! A już tak całkiem po mojemu, to wydaje mi się, że jakby USA chciała, to załatwiłaby Kima już dawno i to za pomocą jednego oddziału, albo "strzału z znikąd" - i ja bym temu przyklasnął. No ale to absolutnie nie wpisuje się w oczekiwania i nadzieje na niezłą rozpierduchę.
wtorek, 2 kwietnia 2013
Gówna na ulicy
Gówna na ulicy są przyczyną mego wściekłego wycia do Księżyca i reszty ciał niebieskich, które tego wycia słuchać zechcą.
Nosz k**** mać !!! Mam dość slalomów pomiędzy rozdeptanymi, a jeszcze świeżymy, a wysuszonymi, a małymi, a wielkimi, a jasnymi, a ciemnymi gównami na chodnikach, ulicach, ścieżkach. Są wszędzie. Inwazja gówien opanowuje skwery, place zabaw i trawniki wokoło. Jest ich tyle, że deszcze i inne żywioły nie nadążają ze zmywaniem tego syfu.
Nie jestem wielkim przyjacielem zwierząt, oj nie. I psy dla mnie mogłyby nie istnieć. Ale moja niechęć do sierściuchów jest być może nietrafiona, bo są tylko drogą do celu - do nienawiści do posiadaczy psów. Szczerze nienawidzę tych gnoi, którzy wyprowadzają swoich pupili i z beznamiętną miną obserwują, jak ich psina sra na środku chodnika.
Pamiętacie Marka Kondrata w "Dniu Świra" ?
Otóż to. Tak mam po kolejnym spacerze z córą. Kiedy to idąc chodnikiem, zamiast zwracać jej uwagę na piękne okoliczności przyrody, strofowałem ją aby patrzyła pod nogi i uważała, żeby nie wdepnąć w gówno.
"
- Uważaj na kupy !
- Wiem tato ...
- Uważaj, nie wdepnij ...
- Tak tato ...
"
... i tak ...do usrania. Fuck !
Może srać, jak Miauczyński pod oknem komuś nie będę, ale jestem bliski powzięcia wojennych działań przeciwko tym gnojom, którzy w imię niby-miłości do przyrody, trzymają psy, ale nawet o tym nie myślą, żeby po nich sprzątać.
Nosz k**** mać !!! Mam dość slalomów pomiędzy rozdeptanymi, a jeszcze świeżymy, a wysuszonymi, a małymi, a wielkimi, a jasnymi, a ciemnymi gównami na chodnikach, ulicach, ścieżkach. Są wszędzie. Inwazja gówien opanowuje skwery, place zabaw i trawniki wokoło. Jest ich tyle, że deszcze i inne żywioły nie nadążają ze zmywaniem tego syfu.
Nie jestem wielkim przyjacielem zwierząt, oj nie. I psy dla mnie mogłyby nie istnieć. Ale moja niechęć do sierściuchów jest być może nietrafiona, bo są tylko drogą do celu - do nienawiści do posiadaczy psów. Szczerze nienawidzę tych gnoi, którzy wyprowadzają swoich pupili i z beznamiętną miną obserwują, jak ich psina sra na środku chodnika.
Pamiętacie Marka Kondrata w "Dniu Świra" ?
Otóż to. Tak mam po kolejnym spacerze z córą. Kiedy to idąc chodnikiem, zamiast zwracać jej uwagę na piękne okoliczności przyrody, strofowałem ją aby patrzyła pod nogi i uważała, żeby nie wdepnąć w gówno.
"
- Uważaj na kupy !
- Wiem tato ...
- Uważaj, nie wdepnij ...
- Tak tato ...
"
... i tak ...do usrania. Fuck !
Może srać, jak Miauczyński pod oknem komuś nie będę, ale jestem bliski powzięcia wojennych działań przeciwko tym gnojom, którzy w imię niby-miłości do przyrody, trzymają psy, ale nawet o tym nie myślą, żeby po nich sprzątać.
Poświąteczne zabielenie, książki i inne recepty
Biel śniegu za oknem, w połączeniu z pełnym słońcem operującym z wysokości niebieskich, robi piorunujące, oślepiające wrażenie. Piękna zima. Jak z obrazka.
Poświąteczny wtorek, jak poniedziałek, jak niedziela - pomieszanie z poplątaniem. Wszystko przez to, że jestem w domu. Taka rekonwalescencja poświąteczna. Trzeba wypocząć nieco. Poświąteczny dzień powinien zawsze być ustawowo wolny. Nie ma nic gorszego niż wejście w tydzień pracy z przeciążonym, przepełnionym brzuchem i rozmemłaną głową. A tak dzisiaj mam. Tradycyjne objawy. Jestem przejedzony - mimo, że nie obżarty. To chyba taki stan permanentnego poczęstunku i przeżuwania łakoci. Nie chodzi o samą ilość, ale o częstotliwość, a właściwie to brak przerw między kęsami. Nakładając na to bogactwo stołu i stołów - bo chodzi też o zmiany lokalizacji pokarmowej celebry - otrzymujemy wynik o tyle przykry, że kończący świętowanie samopoczuciem dalece odbiegającym od pożądanego. Czuję się ... "niezbyt". Fizycznie - co nie dziwi - ale i tak ogólnie "nie w sosie" ... jakoś. Mimo, że słońce za oknem. Trudno się pozbierać do kupy po tylu wolnych dniach.
No właśnie. Pięć wolnych dni z rzędu ! Wow ! Nie potrafię tego jakoś przetrawić. Brzmi jak bluźnierstwo, a jednak to fakt. Zawsze tak mam. I mimo, że z tym walczę ze wszystkich sił swoich, to w taki czas zawsze gdzieś tylnymi drzwiami, przez szpary w podłodze i kominowym szlakiem wciskają się do głowy myśli paskudne i niepożądane, bo związane z pracą. W czasie, gdy nie powinno ich być i basta !. Konia z rzędem temu, kto postawi diagnozę i wypisze receptę na zwalczenie tych myśli natrętnych i sercu niemiłych. Czy jest jakaś pigułka na to ? :))) No bo jakoś sobie z tym nie radzę. Tak już jestem skonstruowany, taki mam defekt. Ktoś wie, jak to naprawić ? :) Od razu zaznaczam, że nie zamierzam zapijać tego stanu duszy ;) Żeby nie było wątpliwości, chodzi mi o receptę, która nie zaleca przyjmowanie używek potocznie uznanych za ryjące tunele w świadomości ;) Może jakaś medytacja, hę ?
Mam taki mały sposób. Tyle, że ma silne działania uboczne. Otóż pozwala uwolnić się od myśli natrętnych i prostuje nurt świadomości, tyle że działa silnie ... usypiająco. To trochę kłóci się z moimi oczekiwaniami. Z zasypianiem to ja problemu przecież nie mam, więc ...
A ten "niesamowity" specyfik, to ... książka. Tak, tak. Czytanie prostuje mi ścieżki w głowie. Wiem, że to żadna rewelacja i Ameryki nie odkryłem, ale to działa, naprawdę, bez dwóch zdań.
Wczoraj po wielu tygodniach, ba, miesiącach zakończyłem trawienie "Zachodniej Krainy" W. Burroughs'a. Ciężki kawałek. Nie połaszczę się na recenzowanie tej powieści; no way!. Zabrałem się za coś mam nadzieję bardziej poukładanego, choć pewnie też z ciężkim treściowo ładunkiem. To "Asan" Władimira Makanina. Rzecz o wojnie w Czeczeni; podobno nieco inaczej widzianej. Zobaczymy co to. Niewiele mogę powiedzieć po pierwszym wieczorze, bo ... szybko poległem w walce z opadającymi powiekami. :))
Jak już tak dzisiaj o receptach różnych prawię, to miałem się wybrać do konowała po taki realny świstek na piguły, których zapas mi się pomalutku kończy. Ale jakoś mi się nie chce wyłazić z domu z tego tylko powodu. Odpuszczę więc sobie. Zresztą musiałbym jeszcze Tuśkę spacyfikować, żeby uskutecznić opuszczenie domowych pieleszy - a to byłoby trudne :)
Poświąteczny wtorek, jak poniedziałek, jak niedziela - pomieszanie z poplątaniem. Wszystko przez to, że jestem w domu. Taka rekonwalescencja poświąteczna. Trzeba wypocząć nieco. Poświąteczny dzień powinien zawsze być ustawowo wolny. Nie ma nic gorszego niż wejście w tydzień pracy z przeciążonym, przepełnionym brzuchem i rozmemłaną głową. A tak dzisiaj mam. Tradycyjne objawy. Jestem przejedzony - mimo, że nie obżarty. To chyba taki stan permanentnego poczęstunku i przeżuwania łakoci. Nie chodzi o samą ilość, ale o częstotliwość, a właściwie to brak przerw między kęsami. Nakładając na to bogactwo stołu i stołów - bo chodzi też o zmiany lokalizacji pokarmowej celebry - otrzymujemy wynik o tyle przykry, że kończący świętowanie samopoczuciem dalece odbiegającym od pożądanego. Czuję się ... "niezbyt". Fizycznie - co nie dziwi - ale i tak ogólnie "nie w sosie" ... jakoś. Mimo, że słońce za oknem. Trudno się pozbierać do kupy po tylu wolnych dniach.
No właśnie. Pięć wolnych dni z rzędu ! Wow ! Nie potrafię tego jakoś przetrawić. Brzmi jak bluźnierstwo, a jednak to fakt. Zawsze tak mam. I mimo, że z tym walczę ze wszystkich sił swoich, to w taki czas zawsze gdzieś tylnymi drzwiami, przez szpary w podłodze i kominowym szlakiem wciskają się do głowy myśli paskudne i niepożądane, bo związane z pracą. W czasie, gdy nie powinno ich być i basta !. Konia z rzędem temu, kto postawi diagnozę i wypisze receptę na zwalczenie tych myśli natrętnych i sercu niemiłych. Czy jest jakaś pigułka na to ? :))) No bo jakoś sobie z tym nie radzę. Tak już jestem skonstruowany, taki mam defekt. Ktoś wie, jak to naprawić ? :) Od razu zaznaczam, że nie zamierzam zapijać tego stanu duszy ;) Żeby nie było wątpliwości, chodzi mi o receptę, która nie zaleca przyjmowanie używek potocznie uznanych za ryjące tunele w świadomości ;) Może jakaś medytacja, hę ?
Mam taki mały sposób. Tyle, że ma silne działania uboczne. Otóż pozwala uwolnić się od myśli natrętnych i prostuje nurt świadomości, tyle że działa silnie ... usypiająco. To trochę kłóci się z moimi oczekiwaniami. Z zasypianiem to ja problemu przecież nie mam, więc ...
A ten "niesamowity" specyfik, to ... książka. Tak, tak. Czytanie prostuje mi ścieżki w głowie. Wiem, że to żadna rewelacja i Ameryki nie odkryłem, ale to działa, naprawdę, bez dwóch zdań.
Wczoraj po wielu tygodniach, ba, miesiącach zakończyłem trawienie "Zachodniej Krainy" W. Burroughs'a. Ciężki kawałek. Nie połaszczę się na recenzowanie tej powieści; no way!. Zabrałem się za coś mam nadzieję bardziej poukładanego, choć pewnie też z ciężkim treściowo ładunkiem. To "Asan" Władimira Makanina. Rzecz o wojnie w Czeczeni; podobno nieco inaczej widzianej. Zobaczymy co to. Niewiele mogę powiedzieć po pierwszym wieczorze, bo ... szybko poległem w walce z opadającymi powiekami. :))
Jak już tak dzisiaj o receptach różnych prawię, to miałem się wybrać do konowała po taki realny świstek na piguły, których zapas mi się pomalutku kończy. Ale jakoś mi się nie chce wyłazić z domu z tego tylko powodu. Odpuszczę więc sobie. Zresztą musiałbym jeszcze Tuśkę spacyfikować, żeby uskutecznić opuszczenie domowych pieleszy - a to byłoby trudne :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)