Dżizas, ale było ciężko ... To pewnie przez tygodniową przerwę. No ale pogoda dotychczas skutecznie mnie powstrzymywała przed nawróceniem się na właściwą drogę. Ale, że już czwartek, a przede wszystkim solidnie już rozbujany nowy miesiąc, to trza mi było się wreszcie się z dupą ruszyć. Mżawka nie mżawka, pierwszy czerwcowy zaliczony. Z trudem niemałym, ale jest. Dzisiaj to bardziej z obowiązku, niż z ochoty. Może dlatego też średnio wyszło. Nie dobiłem "gwoździa". Na ostatnim podbiegu dwa razy zdechnąwszy w końcu odpuściłem. To nie był mój dzień. Mimo, że mżawka cuciła, to moja forma psycho-motoryczna była na zbyt niskim poziomie. Trasa jednak zrobiona.
Ciężko mi ten tydzień mija. Wszystko jakoś wali się dokoła i jestem zmęczony, bardzo. Przesypiam przedwieczorne godziny, zryty tak, jakbym z budowy wrócił. Nie pomaga fakt, że wszystko w co tyle energii włożyłem i potu wylałem, mimo spektakularnych wyników jakie przyniosły te wysiłki, w końcowym rozrachunku okazują się psu na budę zdatne. Fatalnie to wpływa i na mnie, i na moich współpracowników. Zniechęcenie wkrada się ze wszystkich stron. Bardzo mnie to niepokoi, jako ojca sukcesu, za którego chyba - bez fałszywej skromności - mam prawo się uważać. Ręce opadają.
Dzisiaj tak mam i już. Taki dzień słabości wszelakiej sobie zafundowałem. Jutro pewnie będzie lepiej. Wszak piątek. Jednak gdzieś pod czachą zalęgła się już wiadomość zasłyszana, że ciężkie czasy nadchodzą. To niepokojące, wytrącające z lichej i tak równowagi.
Ale co tam! Najważniejsze, że zmieniło się coś też na lepsze jednak. Otóż zbiegiem wszelakich okoliczności i po przeplanowaniu kalendarza, pozostało już tylko 6 "depresyjnych niedziel" do urlopu :)) Tak, tak, to już niedaleko. I co by nie było później, to i tak nie ma w tej chwili nic ważniejszego niż urlop, urlop i jeszcze raz urlop. Jak kania dżdżu łaknę przerwy, odpoczynku, resetu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz