... jednakowoż zaczynam się trochę zastanawiać. Trochę nawet bać.
No bo, jak to jest? Kładę się spać w euforii przeciepłego wieczora, ażeby pięć godzin później doznać szoku.
Wychodzę z w środku nocy, bo przed piątą. Już od dźwięku budzika słyszę, jak za oknem wiatr napierd**a z siłą corega tabs. Nawet nie spojrzałem na termometr. Naciągnąłem na głowę kaptur, zaciągnąłem oburącz sznurki, żeby lepiej mnie chronił. Otwierając drzwi poczułem opór przeciągu, jakbym otwierał odrzwia boeinga na wysokości 12 tys stóp. Do tego świst na gumowych uszczelkach dwóch par drzwi. Brrr... Pierwszy krok na zewnątrz, wstrzymuję oddech, jak przed wyjściem z namiotu rozbitego w trzecim obozie pod K2. A tu ... Jeb! Prosto w twarz! Aż mnie zatkało. Podmuch ciepłego powietrza. Co, do ku**y, to ma być ?! Wsiadam do samochodu. Termometr pokazuje 20 st.C. Mamy 30 dzień października AD 2018, godz. 4:58.
Taka sobie anomalia pogodowa. I tak cały dzień. I byłoby wszystko super, gdyby nie ten cholerny, upierdliwy, permanentny wiatr. Na dworze niby 20 st.C, a ludzie napierd***ją w kurtkach i kapturach. Człowiek chciałby się pocieszyć, wywalić mordę do słońca, może nawet wskoczyć w galotki i pobiegać dla zdrowotności, a tu wiatr zwala z nóg. Tak zmarnowanego potencjału pogodowego to, o tej porze roku, chyba jeszcze nie było. No żal. Wielki, jak mur chiński, żal. Może jutro będzie lepiej, czyli już naprawdę dobrze.
Zastanawia mnie tylko fakt do czego to wszystko zmierza. No bo jak to? Niewiele ponad tydzień temu mieliśmy przymrozki. Taki dysonans poznawczy mnie dzisiaj ukąsił lekko i nadgryzł bezrefleksyjną radość ducha o poranku.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- na BP w Gliwicach ON już po 5,24 PLN/L. Na SCHELL'u tak samo.
wtorek, 30 października 2018
poniedziałek, 29 października 2018
Jakbym...
Fascynujące było dzisiaj obserwowanie, jak idzie ku lepszemu. Na przestrzeni niespełna 50 km i w czasie kilkudziesięciu minut, temperatura od startu do mety podniosła się o 6-7 st.C. Jadąc do domu, na otwartej przestrzeni, elegancko było widać na niebie granicę między dobrem, a złem od którego uciekałem. Co więcej, jeszcze parę minut temu (ok 20:00) termometr chwalił się całymi 17 st.C😍. No bajka! Ciekawie prezentowały się mapy pogodowe na dzisiaj, gdzie nad morzem było zaledwie 5-6 st.C, a na Podkarpaciu już 20 st.C. Przy tym, nasze swojskie 17 st.C było więcej niż przyzwoite.
Oczywiście tak gwałtowna zmiana pogody ma swoje konsekwencje. Żaden ze mnie meteopata, ale co nieco mnie dotyka w tej magicznej materii. Otóż zaczęło wiać. Jakiś halny, czy inny zefirek, ale w mocy wystarczającej, aby zelektryzować duszę mą. Nic w świecie przyrody nie wyprowadza mnie z równowagi równie skutecznie, jak właśnie wiatr. Jeśli mógłbym stan mej duszy podczas wygwizdowa za oknem zwizualizować, to na mej twarzy powinien się pojawić grymas, jak na załączonym obrazku. Genialne szaleństwo Jack'a mniej więcej obrazuje to, co się we mnie dzieje, gdy wichura za oknem. Całe szczęście, że dzisiaj jednak nie jest aż tak źle. Tzn wieje, ale ja jednak jeszcze nie muszę chować łba pod poduchę. Tak więc trochę na wyrost te słowa wyklepałem na przybrudzonej klawiaturze bez "c" i "v".
Jakbym jednak zwariował i pałętał się w ciemności ze wzrokiem szaleńca, to wiecie, no, przytulić,podać szklaneczkę whisky, ewentualnie związać w razie potrzeby, niekoniecznie od razu zabijać.
Oczywiście tak gwałtowna zmiana pogody ma swoje konsekwencje. Żaden ze mnie meteopata, ale co nieco mnie dotyka w tej magicznej materii. Otóż zaczęło wiać. Jakiś halny, czy inny zefirek, ale w mocy wystarczającej, aby zelektryzować duszę mą. Nic w świecie przyrody nie wyprowadza mnie z równowagi równie skutecznie, jak właśnie wiatr. Jeśli mógłbym stan mej duszy podczas wygwizdowa za oknem zwizualizować, to na mej twarzy powinien się pojawić grymas, jak na załączonym obrazku. Genialne szaleństwo Jack'a mniej więcej obrazuje to, co się we mnie dzieje, gdy wichura za oknem. Całe szczęście, że dzisiaj jednak nie jest aż tak źle. Tzn wieje, ale ja jednak jeszcze nie muszę chować łba pod poduchę. Tak więc trochę na wyrost te słowa wyklepałem na przybrudzonej klawiaturze bez "c" i "v".
Jakbym jednak zwariował i pałętał się w ciemności ze wzrokiem szaleńca, to wiecie, no, przytulić,podać szklaneczkę whisky, ewentualnie związać w razie potrzeby, niekoniecznie od razu zabijać.
niedziela, 28 października 2018
Niezbyt
Dni bywają dobre i złe. Natomiast niedziele są złe, lub gorsze. Nic nowego. Oczywiście, że bywają też niedziele lepsze, ale raczej tylko, jako wyjątek od reguły. Albo jako wyrzut sumienia niebios, które wymyśliły siódmy dzień tygodnia.
Właściwie trudno stwierdzić, czy dzień dzisiaj w ogóle się wybudził z nocnej śpiączki. Od formalnego poranka, aż do końca dnia, za oknem taka szaruga, deszcz i cały ten "syf listopada", że nic tylko zamknąć oczy w niemym wyrazie bólu istnienia.
Planowane na dzisiaj lenistwo odarte niestety ze wszelakich oznak błogości. Co prawda pozostaliśmy na etapie pidżam, ale nie przełożyło się to na wesołe leniuchowanie. Nie, nie aktywowaliśmy się w jakiś spektakularny sposób, nie podjęliśmy domowych wyzwań, tylko atmosfera, jak w rodzinnym grobie, skutecznie wpisała wszystkich w ten przygnębiający, jesienny pejzaż.
Zbyt wiele czasu miałem dzisiaj na rozmyślanie. Za dużo myśli naraz na myśli. Taki stan, przy takiej scenografii, nigdy nie kończy się dobrze. Gonitwa zwykłego, powszedniego dnia jednak pozwala odsunąć od siebie ciężkostrawne myśli. W niedzielę taką jak ta, trudno uciec. Z każdego kąta, z najbrudniejszego zakamarka wyłażą najgorsze potwory. A mi tego nie trzeba. Zbyt wiele na co dzień nurtuje mnie spraw zwykłych, przyziemnych, na pozór błahych, żebym miał siłę i ochotę na siłowanie się z maszkarami z przeszłości, które raz po raz wyłażą na żer. Odgonić je bardzo trudno.
Jutro poniedziałek jakże fajnego krótkiego tygodnia pracy. Zapowiadany spektakularny powrót pięknej pogody - choć na chwilę - na pewno ożywi i świat, i mnie, i wszystkich pewnie dookoła. Nie można inaczej zareagować na słońce, które rozgoni ten gruby kożuch chmur nad głowami. Także tym razem jestem niespotykanie optymistycznie nastawiony na poniedziałkowy restart. Co więcej, jak najszybciej chcę zapomnieć o tej paskudnej niedzieli.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- Górnik wygrał 2:0 z Zagłębiem Lubin i wydostał się, choć na chwilę, z ostatniego miejsca w tabeli.
Właściwie trudno stwierdzić, czy dzień dzisiaj w ogóle się wybudził z nocnej śpiączki. Od formalnego poranka, aż do końca dnia, za oknem taka szaruga, deszcz i cały ten "syf listopada", że nic tylko zamknąć oczy w niemym wyrazie bólu istnienia.
Planowane na dzisiaj lenistwo odarte niestety ze wszelakich oznak błogości. Co prawda pozostaliśmy na etapie pidżam, ale nie przełożyło się to na wesołe leniuchowanie. Nie, nie aktywowaliśmy się w jakiś spektakularny sposób, nie podjęliśmy domowych wyzwań, tylko atmosfera, jak w rodzinnym grobie, skutecznie wpisała wszystkich w ten przygnębiający, jesienny pejzaż.
Zbyt wiele czasu miałem dzisiaj na rozmyślanie. Za dużo myśli naraz na myśli. Taki stan, przy takiej scenografii, nigdy nie kończy się dobrze. Gonitwa zwykłego, powszedniego dnia jednak pozwala odsunąć od siebie ciężkostrawne myśli. W niedzielę taką jak ta, trudno uciec. Z każdego kąta, z najbrudniejszego zakamarka wyłażą najgorsze potwory. A mi tego nie trzeba. Zbyt wiele na co dzień nurtuje mnie spraw zwykłych, przyziemnych, na pozór błahych, żebym miał siłę i ochotę na siłowanie się z maszkarami z przeszłości, które raz po raz wyłażą na żer. Odgonić je bardzo trudno.
Jutro poniedziałek jakże fajnego krótkiego tygodnia pracy. Zapowiadany spektakularny powrót pięknej pogody - choć na chwilę - na pewno ożywi i świat, i mnie, i wszystkich pewnie dookoła. Nie można inaczej zareagować na słońce, które rozgoni ten gruby kożuch chmur nad głowami. Także tym razem jestem niespotykanie optymistycznie nastawiony na poniedziałkowy restart. Co więcej, jak najszybciej chcę zapomnieć o tej paskudnej niedzieli.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- Górnik wygrał 2:0 z Zagłębiem Lubin i wydostał się, choć na chwilę, z ostatniego miejsca w tabeli.
sobota, 27 października 2018
Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta ... la, la, la...
Pojawiły się choinki i ozdoby bożonarodzeniowe w marketach. To znak, że ... październik. Albo nie, raczej, hmm, że Święta idą??? Ku*wa, do czego ten świat zmierza... Ja pie*dolę! No ręce opadają. Mi, to nawet bardziej. Bo nie dość, że market przypomina mi prosto w ryj, że oto nadchodzi "nieuchronne", to robi to wcześniej, niż onegdaj bywało. Tym samy w cierpieniu oczekiwania będę trwał znacznie dłużej tego roku.
Poza tym pada... Na razie deszcz.
I jest mi szaro...
... i ... i ... tak w ogóle.
Mam niezmierną ochotę na pato-sobotę (w dodatku jeszcze wierszem piszę...).
A przynajmniej na sobotni wieczór patologiczny, bo większość dnia jednak na nogach i za kierownicą. Z drugiej strony, jeśli w tym rozgardiaszu napatrywałem się na bożonarodzeniowy imidż w październikowe popołudnie, to czyż nie jest to wystarczająco wyuzdane zboczenie, hę? Wystarczy? Wydaje mi się, że taki ładunek emocjonalny, jak choinka o tej porze, w pełni wypełnia znamiona patologii. Nie trzeba tego rasować alkoimprezą, znęcaniem się nad bliskimi czy bieganiem na golasa po klatce schodowej i łomotaniem do drzwi sąsiadów w środku nocy. Poprzestanę na tej skrystalizowanej pato-esencji, jaką wciągnąłem dwoma dziurkami nosa naraz. Jestem wręcz odurzony kreską zapodaną przez miejscowy O'szą. Oby nie skończyło się to sennymi marzeniami o reniferze i tym grubasie w czerwonym szlafroku.
Dobra. Wystarczy tego efekciarskiego, nastawionego na tanią sensację narzekania. O! 😉
Bardzo jesienny tydzień za nami. Taki pizgający złem "piździernik", nie październik. Pogodowo fatalistyczny, to fakt, ale poza tym całkiem, całkiem. Znaczy, że niezły był. Spora burza myśli, niespodziewanie wywołana pewną wizytą, pochłonęła niepotrzebnie życiowej energii, ale nie na tyle, żeby rozwalić system. Szybko piszący się rozdział, jeszcze szybciej znalazł swój epilog. Zawodowo, też nie narzekam. Byłbym malkontentem, gdybym pesymistycznie wypowiedział się o minionych dniach. Perspektywy, też nie najgorsze, ba, być może jeden wielki znak zapytania dostanie wkrótce swoją odpowiedź. Zbytnio daleko jednak nie chcę wybiegać do przodu, bo ... bo nie, i już.
Wczoraj wizytowo było. Tzn my wybyliśmy z domu. Wieczór w atmosferze do pozazdroszczenia i towarzystwie prima sort. Nawet ONnPR, który dzielnie nam sekundował do późnego wieczora (młodej nocy?), wpisał się elegancko w scenariusz. Zuch! Nie wymiękł mimo późnej pory. Smacznie i wesoło, przy muzyce i degustacji w rozsądnym rozmiarze. Takiego zakończenia tygodnia było mi było trzeba. A to przecież nie koniec jeszcze! Bo i końcówka soboty przed nami, a i jutrzejsza niedziela zapowiada się przemiło leniwie. No morda sama się cieszy na taką perspektywę.
Wiadomością całkiem świeżą jest całkiem realna perspektywa poprawy pogody w przyszłym tygodniu. Meteorolodzy wieszczą powrót, od najbliższego wtorku, słońca i temperatury nieśmiało ocierającej się o "dwie dychy". Czy to możliwe? Byłoby to przemiłe zakończenie października. Kto wie, czy może nie ruszyłbym raz jeszcze ... na rowerowe ścieżki przy takiej aurze i perspektywie wolnych dni pod koniec tygodnia. Ale by było!
Poza tym pada... Na razie deszcz.
I jest mi szaro...
... i ... i ... tak w ogóle.
Mam niezmierną ochotę na pato-sobotę (w dodatku jeszcze wierszem piszę...).
A przynajmniej na sobotni wieczór patologiczny, bo większość dnia jednak na nogach i za kierownicą. Z drugiej strony, jeśli w tym rozgardiaszu napatrywałem się na bożonarodzeniowy imidż w październikowe popołudnie, to czyż nie jest to wystarczająco wyuzdane zboczenie, hę? Wystarczy? Wydaje mi się, że taki ładunek emocjonalny, jak choinka o tej porze, w pełni wypełnia znamiona patologii. Nie trzeba tego rasować alkoimprezą, znęcaniem się nad bliskimi czy bieganiem na golasa po klatce schodowej i łomotaniem do drzwi sąsiadów w środku nocy. Poprzestanę na tej skrystalizowanej pato-esencji, jaką wciągnąłem dwoma dziurkami nosa naraz. Jestem wręcz odurzony kreską zapodaną przez miejscowy O'szą. Oby nie skończyło się to sennymi marzeniami o reniferze i tym grubasie w czerwonym szlafroku.
Dobra. Wystarczy tego efekciarskiego, nastawionego na tanią sensację narzekania. O! 😉
Bardzo jesienny tydzień za nami. Taki pizgający złem "piździernik", nie październik. Pogodowo fatalistyczny, to fakt, ale poza tym całkiem, całkiem. Znaczy, że niezły był. Spora burza myśli, niespodziewanie wywołana pewną wizytą, pochłonęła niepotrzebnie życiowej energii, ale nie na tyle, żeby rozwalić system. Szybko piszący się rozdział, jeszcze szybciej znalazł swój epilog. Zawodowo, też nie narzekam. Byłbym malkontentem, gdybym pesymistycznie wypowiedział się o minionych dniach. Perspektywy, też nie najgorsze, ba, być może jeden wielki znak zapytania dostanie wkrótce swoją odpowiedź. Zbytnio daleko jednak nie chcę wybiegać do przodu, bo ... bo nie, i już.
Wczoraj wizytowo było. Tzn my wybyliśmy z domu. Wieczór w atmosferze do pozazdroszczenia i towarzystwie prima sort. Nawet ONnPR, który dzielnie nam sekundował do późnego wieczora (młodej nocy?), wpisał się elegancko w scenariusz. Zuch! Nie wymiękł mimo późnej pory. Smacznie i wesoło, przy muzyce i degustacji w rozsądnym rozmiarze. Takiego zakończenia tygodnia było mi było trzeba. A to przecież nie koniec jeszcze! Bo i końcówka soboty przed nami, a i jutrzejsza niedziela zapowiada się przemiło leniwie. No morda sama się cieszy na taką perspektywę.
Wiadomością całkiem świeżą jest całkiem realna perspektywa poprawy pogody w przyszłym tygodniu. Meteorolodzy wieszczą powrót, od najbliższego wtorku, słońca i temperatury nieśmiało ocierającej się o "dwie dychy". Czy to możliwe? Byłoby to przemiłe zakończenie października. Kto wie, czy może nie ruszyłbym raz jeszcze ... na rowerowe ścieżki przy takiej aurze i perspektywie wolnych dni pod koniec tygodnia. Ale by było!
czwartek, 25 października 2018
Halo! Tu Ksiądz!
Życie samo pisze scenariusze...
- Mamo. Mam dzisiaj spotkanie w kościele. Na 19:00.
- Jak to?
- Dostałam SMS-a ... od księdza.
- ???
- Nooo... Patrz.
"Tu Ksiądz! Dzisiaj o 19:00 mamy spotkanie. Nie zapomnij! 😃"
- Hmm... Ciekawe. Ksiądz tak do was sms-y wysyła?
- No nieee...
- Ktoś jeszcze dostał tego sms-a? Z kim idziesz?...
W końcu nie poszła. Ale koleżanka tak.
Jest ciemno, październikowy wietrzny wieczór. Pod kościołem nie ma żadnych dzieci. Kościół zamknięty. Jest ... nieciekawie. Dobrze, że nie poszła.
Wtem pojawia się mężczyzna. Dziwny jakiś. Głosi "dobrą nowinę" na temat końca świata, karze wierzyć w arkę przymierza, a nie czytać biblię. Ponoć czasy ostateczne są blisko.
Pojawia się patrol policji. Nikt ich nie wzywał. Legitymuje kaznodzieję.
Historia jawi się śmieszno-straszna. Jakiś głupi dowcip kolegi z klasy? A może jednak nie, może coś niedobrego wisiało w powietrzu.
Następnego dnia sprawa się rozwija. Sprawnie i szybko. Kolejne osoby wchodzą w historię i podejmują - jakby to nie nazwać - śledztwo. Co najbardziej ciekawe - skutecznie. Poprzez szkołę, pedagoga, private investigation. Końcowe rozdanie należy jednak do policji. Ostateczna identyfikacja właściciela numeru, z którego nadszedł ten feralny sms. Tropy wiodą aż nad wybrzeże.
Okazuje się, że wiadomość wysłał ... rzeczywiście ksiądz (!). Gdzieś z parafii "pipidowo", daleko na północy. Pomylił numer pewnikiem. Jak? Nieważne. Nieistotne. W całej tej historii najbardziej zastanawia, ten cały zbieg okoliczności, które sprawiły, że powstała ta opowieść. Prawdopodobieństwo, czas, klimat, miejsce, postacie (ten świr od końca świata!). Od sensacji, po groteskę. Jakby nie było, temat na odcinek serialu w TV 😉
- Mamo. Mam dzisiaj spotkanie w kościele. Na 19:00.
- Jak to?
- Dostałam SMS-a ... od księdza.
- ???
- Nooo... Patrz.
"Tu Ksiądz! Dzisiaj o 19:00 mamy spotkanie. Nie zapomnij! 😃"
- Hmm... Ciekawe. Ksiądz tak do was sms-y wysyła?
- No nieee...
- Ktoś jeszcze dostał tego sms-a? Z kim idziesz?...
W końcu nie poszła. Ale koleżanka tak.
Jest ciemno, październikowy wietrzny wieczór. Pod kościołem nie ma żadnych dzieci. Kościół zamknięty. Jest ... nieciekawie. Dobrze, że nie poszła.
Wtem pojawia się mężczyzna. Dziwny jakiś. Głosi "dobrą nowinę" na temat końca świata, karze wierzyć w arkę przymierza, a nie czytać biblię. Ponoć czasy ostateczne są blisko.
Pojawia się patrol policji. Nikt ich nie wzywał. Legitymuje kaznodzieję.
Historia jawi się śmieszno-straszna. Jakiś głupi dowcip kolegi z klasy? A może jednak nie, może coś niedobrego wisiało w powietrzu.
Następnego dnia sprawa się rozwija. Sprawnie i szybko. Kolejne osoby wchodzą w historię i podejmują - jakby to nie nazwać - śledztwo. Co najbardziej ciekawe - skutecznie. Poprzez szkołę, pedagoga, private investigation. Końcowe rozdanie należy jednak do policji. Ostateczna identyfikacja właściciela numeru, z którego nadszedł ten feralny sms. Tropy wiodą aż nad wybrzeże.
Okazuje się, że wiadomość wysłał ... rzeczywiście ksiądz (!). Gdzieś z parafii "pipidowo", daleko na północy. Pomylił numer pewnikiem. Jak? Nieważne. Nieistotne. W całej tej historii najbardziej zastanawia, ten cały zbieg okoliczności, które sprawiły, że powstała ta opowieść. Prawdopodobieństwo, czas, klimat, miejsce, postacie (ten świr od końca świata!). Od sensacji, po groteskę. Jakby nie było, temat na odcinek serialu w TV 😉
wtorek, 23 października 2018
Pizga złem
Co to, ku**a, jest?! I wieje, i pada, i zimno, i ciemno, dzieci wrzeszczą, wszyscy podkur***... Jest źle. To chyba najgorszy zestaw doznań psychosomatycznych, jaki można sobie wyobrazić. Kotłuje się dokoła. Nie wiadomo co bardziej napędza drugie. Ja zwalam to na pogodę. Listopad wykopał październik z kalendarza. Co w pogodzie, to i w głowie. Co w głowie, to i w ciele. No nie czuję się tęgo, ani tu, ani tam. Spodziewałem się najgorszego, ale jak widać nie podołałem temu. Najchętniej wlazłbym pod ciepły koc i wylazł spod niego gdzieś w kwietniu. Tabliczka "nie budzić przed wiosną". Na razie musi jednak wystarczyć gorąca herbata z cytryną. Deszcz wali kroplami w parapet, jak chińska tortura.
Ciężki dzień.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- nawet nie zauważyłem, że ON (5,17 PLN/l) jest już o 10 gr droższy od PB95...
- jesteśmy po wyborach samorządowych. W skali ogólnopolskiej jest nieciekawie. W Zabrzu niechlubny rekord Polski w niepójściu na głosowanie. Będzie też druga tura w wybieraniu prezydenta miasta.
- Górnik Zabrze jest na ostatnim miejscu w tabeli.
Pogodynka.
- najwyższa temperatura dnia to 9 st.C. Deszcz, silny wiatr, chmury nisko nad głowami.
Ciężki dzień.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- nawet nie zauważyłem, że ON (5,17 PLN/l) jest już o 10 gr droższy od PB95...
- jesteśmy po wyborach samorządowych. W skali ogólnopolskiej jest nieciekawie. W Zabrzu niechlubny rekord Polski w niepójściu na głosowanie. Będzie też druga tura w wybieraniu prezydenta miasta.
- Górnik Zabrze jest na ostatnim miejscu w tabeli.
Pogodynka.
- najwyższa temperatura dnia to 9 st.C. Deszcz, silny wiatr, chmury nisko nad głowami.
niedziela, 21 października 2018
Uuuaaaahhh... !!!
Uuuaaaahhh... !!! Co za niedziela! Co za niedziela, po "co za sobota" 😊. Już nie pamiętam - szczerze i bez cygaństwa - kiedy się tak wyspałem, jak dziś. Budzony słodkim szeptem "do usz" przez Najlepszą z Żon, wedle godziny 10:28, otwarłem oczy z jakże spełnieniem się w roli śpiocha niedzielnego. Bajka! Biorąc pod uwagę fakt, że po podniesieniu rolet za oknem ukazał się świat z bardzo, ale to bardzo nieśmiałym, wręcz wstydliwym mrugnięciem słońca zza grubej pierzyny chmur, to mianuję ten dzień ... hmm ... no właśnie nie wiem czym 😃 Ale jest .... dobrze.
Obfite kontynentalne śniadanie podane do łóżka, słodka kawa, mjuzik by La Bouche z telewizora, z drugiego końca stołu stukot Juki'ego, a nawet Juki'ch dwóch. Tak wygląda reżyseria i scenografia dzisiejszego poranka. No dobra, nieco przesadziłem z tym porankiem 😉 Wedle południa na zygorze przeca. 😀
Wypadało by w tym momencie, skoro tego nie uczyniłem u zarania, wspomnieć o tym, cóż to takiego się stało, że niedzielny poranek w tak słonecznej odsłonie napadł nas i usidlił. Otóż są takie chwile w życiu każdego rodzica, że ni stąd ni zowąd objawia się dawno zapomniana instytucja babci w osobie ... babci.😀 Babcia zamówiła wnuki na weekend!!!!!!!!! Takiej oferty się nie odrzuca, nie negocjuje, bierze się w ciemno. To jak oferta z Realu albo FC Barcelona. Podpisujesz i jesteś w niebie. Niby sprawa tak normalna, acz nieliczni na tym łez padole, doświadczają tej łaski. Tym razem ów pełny los wyciągnęliśmy MY! Nie zabiegając o szansę, nie wypełniając kuponu, nie skreślając trafnie sześciu liczb, zostaliśmy dumnymi posiadaczami wygranej. Dzieciaki nasze przemiłe pojechały na weekend do babci! A sterani życiem rodzice zasiedli i zalegli do konsumowania zastawionego ciszą i spokojem stołu. Ba, nie zasiedli, a rzucili się z zębami na godziny do wykorzystania. 😁
Sobotni wypad do kina. Ha! Niby pół roku temu też byliśmy, ale wczoraj nie musieliśmy po seansie gnać po odbiór Szkodników. Nie ważne było, jaki film ("Venom"), nieważna godzina, ba!, nieważne że pod całym Multikinem nie było krztyny miejsca do zaparkowania (czyżby ta sobota była wolna dla wszystkich nam podobnych???), nawet nieważne kolejki do kasy (wrrrr...), jak za komuny na "Klasztor Shaolin" w śp. kinie "Marzenie".
Po kinie spacer... No nie, aż tak nie było 😂 Było ciemno i zimno, więc do domku. Tam kolacja w postaci pełnej miski "mulę róż" w pomidorowej zupie z wszystkimi przyległościami. Ehhh, szklaneczka greckiego destylatu na dobre trawienie; lądowanie w łóżeczku bez usypiania ONnPR i zaganiania Pierworodnej do zagrody - no bajka! Nawet serial z Netflix'a w romantycznej atmoferze we dwoje... i nieważne, że "nie dopatrzyłem" do końca nawet jednego odcinka. Takie dnie, wieczory, noce nie zdarzają się co dzień, co tydzień, co miesiąc, co ... rok.
Tak więc ten tego, mamy niedzielę. Napiszę do końca ten list i pewnie wpełznę jeszcze na chwilę w rozbebłane po nocy pościele z czerwonej satyny (Czy satyny? Ale ładnie brzmi - i też błyszczy). A śpiewać będzie mi Beverly Craven, i będzie chciała, żebym jej obiecywał i czekał, a ja niczego dzisiaj nie obiecuję, jeno tyle, że dzisiejsze popołudnie nadejdzie zdecydowanie późno 😉
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- Dzisiaj wybory samorządowe! Trzeba iść, bo "... ciemno w tym kraju, gdy łotry na świeczniku". Czuję obowiązek, jak nigdy.
Pogodynka:
- Za oknem 11 st.C. Wilgoć wisi w powietrzu. Słońce by chciało, ale nie potrafi wybić się zza grubej zasłony chmur. Od samego rana nieco wieje, z godziny na godzinę mocniej. Jesień cała gębą.
Obfite kontynentalne śniadanie podane do łóżka, słodka kawa, mjuzik by La Bouche z telewizora, z drugiego końca stołu stukot Juki'ego, a nawet Juki'ch dwóch. Tak wygląda reżyseria i scenografia dzisiejszego poranka. No dobra, nieco przesadziłem z tym porankiem 😉 Wedle południa na zygorze przeca. 😀
Wypadało by w tym momencie, skoro tego nie uczyniłem u zarania, wspomnieć o tym, cóż to takiego się stało, że niedzielny poranek w tak słonecznej odsłonie napadł nas i usidlił. Otóż są takie chwile w życiu każdego rodzica, że ni stąd ni zowąd objawia się dawno zapomniana instytucja babci w osobie ... babci.😀 Babcia zamówiła wnuki na weekend!!!!!!!!! Takiej oferty się nie odrzuca, nie negocjuje, bierze się w ciemno. To jak oferta z Realu albo FC Barcelona. Podpisujesz i jesteś w niebie. Niby sprawa tak normalna, acz nieliczni na tym łez padole, doświadczają tej łaski. Tym razem ów pełny los wyciągnęliśmy MY! Nie zabiegając o szansę, nie wypełniając kuponu, nie skreślając trafnie sześciu liczb, zostaliśmy dumnymi posiadaczami wygranej. Dzieciaki nasze przemiłe pojechały na weekend do babci! A sterani życiem rodzice zasiedli i zalegli do konsumowania zastawionego ciszą i spokojem stołu. Ba, nie zasiedli, a rzucili się z zębami na godziny do wykorzystania. 😁
Sobotni wypad do kina. Ha! Niby pół roku temu też byliśmy, ale wczoraj nie musieliśmy po seansie gnać po odbiór Szkodników. Nie ważne było, jaki film ("Venom"), nieważna godzina, ba!, nieważne że pod całym Multikinem nie było krztyny miejsca do zaparkowania (czyżby ta sobota była wolna dla wszystkich nam podobnych???), nawet nieważne kolejki do kasy (wrrrr...), jak za komuny na "Klasztor Shaolin" w śp. kinie "Marzenie".
Po kinie spacer... No nie, aż tak nie było 😂 Było ciemno i zimno, więc do domku. Tam kolacja w postaci pełnej miski "mulę róż" w pomidorowej zupie z wszystkimi przyległościami. Ehhh, szklaneczka greckiego destylatu na dobre trawienie; lądowanie w łóżeczku bez usypiania ONnPR i zaganiania Pierworodnej do zagrody - no bajka! Nawet serial z Netflix'a w romantycznej atmoferze we dwoje... i nieważne, że "nie dopatrzyłem" do końca nawet jednego odcinka. Takie dnie, wieczory, noce nie zdarzają się co dzień, co tydzień, co miesiąc, co ... rok.
Tak więc ten tego, mamy niedzielę. Napiszę do końca ten list i pewnie wpełznę jeszcze na chwilę w rozbebłane po nocy pościele z czerwonej satyny (Czy satyny? Ale ładnie brzmi - i też błyszczy). A śpiewać będzie mi Beverly Craven, i będzie chciała, żebym jej obiecywał i czekał, a ja niczego dzisiaj nie obiecuję, jeno tyle, że dzisiejsze popołudnie nadejdzie zdecydowanie późno 😉
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- Dzisiaj wybory samorządowe! Trzeba iść, bo "... ciemno w tym kraju, gdy łotry na świeczniku". Czuję obowiązek, jak nigdy.
Pogodynka:
- Za oknem 11 st.C. Wilgoć wisi w powietrzu. Słońce by chciało, ale nie potrafi wybić się zza grubej zasłony chmur. Od samego rana nieco wieje, z godziny na godzinę mocniej. Jesień cała gębą.
piątek, 19 października 2018
Suma wszystkich strachów
Był rok 1986. W TV oglądałem mundial w Meksyku. To chyba najwcześniejsze moje wspomnienie, kiedy to uświadomiłem sobie istnienie przyszłości. Nie tylko jest to, co tu i teraz, ale też istnieje nienamacalna, ale realna wizja bycia w odległym od dzisiaj czasie. W tym samym momencie pojawiło się pierwsze uczucie niepokoju o to, jak to będzie. Ale jak to?! Następny mundial będzie wtedy, kiedy to ja będę szedł do innej szkoły? Co to będzie?
Niewiele później uzmysłowiłem sobie, że gdy zacznie się magiczny XXI wiek, to ja już będą całkiem dorosły. To pewnie będę musiał mieć żonę i dzieci. Ale jak to? Przecież ja nie chcę! W głowie małego chłopca ta wizja wydawała się wręcz odrażająca. Kolejny strach przed przyszłością zapisał się pamięci. Nieważne, że na tamten czas była to irracjonalna obawa o coś, czego nie ogarniałem rozumem. Gdzieś tam w zakamarek głowy wpadło do ziarenko obawy. Kolejne ziarenko.
Potem były kolejne obawy. Gdzieś tam dreszcz niepewności przed studiami, gdzieś trema przed pierwszą pracą. W końcu wyrosłem z tych absurdalnych strachów, bo dorosłem. Kłopoty i mniej lub bardziej realne problemy ubrałem "w jakoś to będzie".
Minęło kilka lat. Pojawiły się dzieci. I pojawił się intensywny niepokój o niespotykanym dotąd nasileniu. To strach o zdrowie i życie. Nie byłem tylko ja, o którego się nigdy nie kłopotałem zbytnio. Nie była to tylko Najlepsza z Żon, której przecież nic nie mogło zagrażać, bo... bo nie. Ale ta Mała, a potem jeszcze ten Mały, to istne gąbki chłonące zagrożenia ze wszystkich stron.
Dosłownie chwilę potem pojawił się pierwszy strach o byt. Dotąd, nie bacząc na pełne czy puste kieszenie, zawsze "jakoś to było" i rzeczywiście było. Ba, zawsze było dobrze. Byliśmy młodzi, nie potrzebowaliśmy i nie chcieliśmy od życia wiele. Co było, to było. Teraz, gdy pojawiły się istoty, o które trzeba było zadbać, pojawiło się nieznośne pytanie świdrujące w głowie: "Jak to będzie?". Z upływem lat, obawa o zapewnienie godnego bytu moich bliskich, strach o ich zdrowie i powodzenie, narastają w postępie geometrycznym. Czym jestem starszy, tym więcej we mnie niepokoju.
Siwe włosy na głowie to nie fizyczne zużycie materiału. Są nie tylko na głowie, ale i "w głowie". Tak samo, jak niepokój o zapewnienie bytu, tak i drżenie o zdrowie najbliższych spędza sen z powiek. Pojawia się także myśl o własnej formie - a to zupełna nowość. Zawsze bylem nieśmiertelny, a tu PESEL krzyczy mi prosto w twarz, że i na mnie można znaleźć haka. Niech więc spierd***! I niech nie wtrąca się tak nachalnie w nieswoje sprawy.
środa, 17 października 2018
Spadek mocy
Pod koniec października nie trzeba zgłębiać przepowiedni Baby Wangi, żeby spodziewać się zmiany na gorsze. Toteż wszystkie szarlatany telewizyjne, niezależnie czy publiczno-dyktatorskie, czy masońsko-proeuropejskie, zgodnie, tuż przed snem straszą dotkliwie. Jednakowoż Nostradamus z TVN Meteo chyba niedokładnie przeczytał tekst z promptera, bo obiecał na dziś słońce i błękit nieba do samego wieczora. Jakież było zaskoczenie, gdy koło południa z siwego nieba sypnął się deszcz. Szok! Wpadłem w niemałą panikę.Gdyby nie lidlowa papierowa torebka na bułki, to nie wyszedłbym z hiperwentylacji bez pomocy lekarskiej
Jakoś ten tydzień ciężko przechodzę. Nie mam sił, ani ochoty. Jesienna chandra mnie chyba bierze. Słońce zbyt późno się budzi, za szybko zasypia. Ja, odpowiednio, mam problem ze wstaniem rano, i zbyt wcześnie się wyłączam. Brak mi mocy. Gdy patrzę na dzieciaki, to zastanawiam się czy im nigdy nie kończy się energia. Mają w skarpetkach pozaszywane powerbanki, czy co? Ich żywotność, a właściwie mój jej deficyt, sprawia, że nie mogę znieść w spokoju zakończenia dnia. Mam wrażenie, że nad mą głową kłębi się rój brzęczących pszczół. Nie pomaga popołudniowa drzemka. Właściwie, to szkodzi, bo jeszcze mniej mi z dnia zostaje.
Zmieniam też już szatę na zimową. Skąd, do cholery!, tyle siwych włosów plącze się w kąpieli? Gdybym kąpał się po sąsiadce "spod trójki", to mógłbym coś podejrzewać. Ale nie. Wygląda na to, że po prostu już zmieniam szatę graficzną, jak drzewa za oknem.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na stacji BP już po 5,19 PLN/L.
- cały lokalny świat zaklejony banerami wyborczymi.
- w zeszłą niedzielę nasza reprezentacja kopana, po porażce z Włochami, spadła z dywizji A w Lidze Narodów.
Jakoś ten tydzień ciężko przechodzę. Nie mam sił, ani ochoty. Jesienna chandra mnie chyba bierze. Słońce zbyt późno się budzi, za szybko zasypia. Ja, odpowiednio, mam problem ze wstaniem rano, i zbyt wcześnie się wyłączam. Brak mi mocy. Gdy patrzę na dzieciaki, to zastanawiam się czy im nigdy nie kończy się energia. Mają w skarpetkach pozaszywane powerbanki, czy co? Ich żywotność, a właściwie mój jej deficyt, sprawia, że nie mogę znieść w spokoju zakończenia dnia. Mam wrażenie, że nad mą głową kłębi się rój brzęczących pszczół. Nie pomaga popołudniowa drzemka. Właściwie, to szkodzi, bo jeszcze mniej mi z dnia zostaje.
Zmieniam też już szatę na zimową. Skąd, do cholery!, tyle siwych włosów plącze się w kąpieli? Gdybym kąpał się po sąsiadce "spod trójki", to mógłbym coś podejrzewać. Ale nie. Wygląda na to, że po prostu już zmieniam szatę graficzną, jak drzewa za oknem.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na stacji BP już po 5,19 PLN/L.
- cały lokalny świat zaklejony banerami wyborczymi.
- w zeszłą niedzielę nasza reprezentacja kopana, po porażce z Włochami, spadła z dywizji A w Lidze Narodów.
poniedziałek, 15 października 2018
Rowerem w złotą dal
Niejako z kronikarskiego poczucia obowiązku, czuję się zobowiązany aby pochwalić Ponbucka w Niebiesiach za tą piękną jesień, którą nas obdarza. A jest ku temu najwyższa pora zanim za kilka dni zmieni się nastrój pogodowy i zapomnimy o tym co dobre. Albowiem od tygodnia nie opuszcza nas słońce, błękit i temperatura w granicach 23-25 st.C, co napawa szczęśliwością duszę i rozgrzewa kości. Morda się sama w rogala wywija, gdy za oknem jesień latem pikantnie doprawiona. Pięknie jest! Ale już od jutra, stopniowo, wchodzimy w epokę lodowcową. Nie doczekamy kolejnego pięknego weekendu, a przyszły tydzień to już tyko płacz i zgrzytanie zębów.
Znając prognozy pogody i to co niechybnie się kończy, w niedzielę wybrałem się w megalityczną wycieczkę rowerową. A nie było to byle co, bo już u zarania musiałem się przecież zmierzyć z imprezowaniem w nocy poprzedniej. Toteż już na stracie miałem punkty ujemne. Ale co mi tam! Jam nie takiego wroga rozpracowywał! 😀 Toteż ochoczo nadepnąwszy pedałów dwóch, zamiar swój uskuteczniłem. I pojechałem w ten zimny (brrrr...), mglisty (łeeee...) poranek. Na tyle wcześnie, że słońce miało jeszcze sporo czasu na rozgonienie mlecznej, wilgotnej, zimnej zasłony. Zanim się zrobiło przyjemnie byłem już daleko.
Obrałem kierunek, który opracowywałem od dłuższego czasu. Punktem kulminacyjnym miał być Kędzierzyn-Koźle, a właściwie to Koźle ze swoim zamkiem, albo z tym co po nim zostało. Miałem wielką chrapkę na starówkę Koźla. Ale po kolei. Pierwsza część trasy była prosta - bo do Pyskowic i dalej na zachód droga przyjemna, bez wzniesień, a poza tym gnał mnie chłód i jeszcze zapas sił w nogach.
Niedaleko przed Pławniowicami odbiłem 2 km na północ do miejscowości Poniszowice, gdzie kusił mnie od dłuższego czasu drewniany kościółek z XV wieku. I było warto! Oj było. Nie jestem żadnym wielkim miłośnikiem ani znawcą tym bardziej, ale potrafię się zachwycić pięćsetletnią budowlą z takim klimatem, że hej!
W Pławniowicach z bólem nie zajechałem do pałacu, ale tam już byłem, a droga przede mną daleka. Skręciłem bardziej na południe, południowy zachód, w kierunku Ujazdu. Tam czekał mnie kolejny przystanek na mojej trasie.
Po raz pierwszy wyjechałem na rowerze poza własne województwo. 😉 Opolskie wita!
A w Ujeździe mocno sfatygowane ruiny zamku biskupów wrocławskich. Trzeba trochę wysilić wyobraźnie, żeby sobie wyobrazić to miejsce w stanie świetności. Ale i tak ta ceglana ruina robi wrażenie. Ja zresztą lubię takie, wolę bardziej niż odbudowane rekonstrukcje.
Dalej w drogę. Przez Kędzierzyn przejechałem bez zatrzymywania się. Miasto, a przynajmniej jego część przez którą miałem okazję jechać, nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. No może poza ścieżkami rowerowymi, które mają świeżutkie i pachnące jeszcze świeżym asfaltem i farbą. Ja jednak jechałem do Koźla.
Koźle ... ładne. Ryneczek może nie uroczy, ale schludny.
Kościół z XV wieku, taki jak lubię (nie byłem w środku). Zapytana na rynku dziewczyna nie za bardzo kojarzyła, jak mnie skierować do zamku (!). No dobra, szybko dowiedziałem się, że tu chodzi o "basztę". Baszta współczesna. Przylepiona do resztek zamkowego muru. Szczerze mówiąc nie widziałem tak niefotogenicznych ruin 😉Musiałem się nieźle napocić, żeby zrobić jakąś fotę.
Dalej w drogę. Już niedaleko. Ostatni przystanek to pałac w Większycach.
Piękne miejsce. Cudowne okoliczności przyrody dokoła. Ławeczka. Relaksik. I w drogę, do domu.
I teraz ostrzeżenie! Jeśli kiedykolwiek ktoś zapragnie jechać na rowerze z Kędzierzyna drogą nr 408 w stronę Sośnicowic, to niech porzuci taki zamysł. Szczególnie, jak wieje wiatr ze wschodu, czyli prosto w twarz. Ale wystarczy już sam fakt, że to ponad trzydzieści kilometrów non stop po górę. A między Kędzierzynem, a Sośnicowicami ani jednej "Żabki" po drodze, żeby kupić coś do picia - w niehandlową niedzielę - gdy bidon wyschnięty dawno. Jakże ja pragnąłem jakiego "Gie-eSu", który farorza, ani władzy się nie boi i napoi spragnionego wędrowca.
Było ciężko. Nie ma co, ten powrót dużo mnie kosztował. Już nie pamiętam, żebym był tak zje***. Fizycznie, bo w głowie euforia na full. Wracałem jednak na "ostatnich nogach" i już nic mnie ani po prawej, ani po lewej, nie było w stanie ściągnąć na zwiedzanie. No może tylko na parę kilometrów przed domem pałacyk Szałszy, ale nie ma o czym mówić, ani pisać.
Ta niedzielna trasa, to 126 km wykręconych na rowerze. Mój osobisty rekord, którego już w tym roku na pewno nie pobiję, ani nie mam najmniejszego zamiaru nawet próbować podbić. Na ten sezon długodystansowym wycieczkom mówię stop. Zresztą zbytnim gierojem to nie jestem, bo pewnikiem i tak aura sama zakończy moje rowerowanie. Tym bardziej mnie cieszy wczorajsza wyprawa. Szczególnie, że dzisiaj rano udało mi się jednak wstać ... i ustać na nogach. 😀
Znając prognozy pogody i to co niechybnie się kończy, w niedzielę wybrałem się w megalityczną wycieczkę rowerową. A nie było to byle co, bo już u zarania musiałem się przecież zmierzyć z imprezowaniem w nocy poprzedniej. Toteż już na stracie miałem punkty ujemne. Ale co mi tam! Jam nie takiego wroga rozpracowywał! 😀 Toteż ochoczo nadepnąwszy pedałów dwóch, zamiar swój uskuteczniłem. I pojechałem w ten zimny (brrrr...), mglisty (łeeee...) poranek. Na tyle wcześnie, że słońce miało jeszcze sporo czasu na rozgonienie mlecznej, wilgotnej, zimnej zasłony. Zanim się zrobiło przyjemnie byłem już daleko.
Obrałem kierunek, który opracowywałem od dłuższego czasu. Punktem kulminacyjnym miał być Kędzierzyn-Koźle, a właściwie to Koźle ze swoim zamkiem, albo z tym co po nim zostało. Miałem wielką chrapkę na starówkę Koźla. Ale po kolei. Pierwsza część trasy była prosta - bo do Pyskowic i dalej na zachód droga przyjemna, bez wzniesień, a poza tym gnał mnie chłód i jeszcze zapas sił w nogach.
![]() |
Kościół p.w. św. Jana Chrzciciela w Poniszowicach |
W Pławniowicach z bólem nie zajechałem do pałacu, ale tam już byłem, a droga przede mną daleka. Skręciłem bardziej na południe, południowy zachód, w kierunku Ujazdu. Tam czekał mnie kolejny przystanek na mojej trasie.
Po raz pierwszy wyjechałem na rowerze poza własne województwo. 😉 Opolskie wita!
![]() |
Zamek biskupów wrocławskich w Ujeździe |
Dalej w drogę. Przez Kędzierzyn przejechałem bez zatrzymywania się. Miasto, a przynajmniej jego część przez którą miałem okazję jechać, nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. No może poza ścieżkami rowerowymi, które mają świeżutkie i pachnące jeszcze świeżym asfaltem i farbą. Ja jednak jechałem do Koźla.
![]() |
Rynek w Koźlu |
Koźle ... ładne. Ryneczek może nie uroczy, ale schludny.
Kościół z XV wieku, taki jak lubię (nie byłem w środku). Zapytana na rynku dziewczyna nie za bardzo kojarzyła, jak mnie skierować do zamku (!). No dobra, szybko dowiedziałem się, że tu chodzi o "basztę". Baszta współczesna. Przylepiona do resztek zamkowego muru. Szczerze mówiąc nie widziałem tak niefotogenicznych ruin 😉Musiałem się nieźle napocić, żeby zrobić jakąś fotę.
![]() |
Zamek w Koźlu |
![]() |
Kościół p.w. św Zygmunta i św Jadwigi Śląskiej w Koźlu |
Dalej w drogę. Już niedaleko. Ostatni przystanek to pałac w Większycach.
![]() |
Pałac w Większycach |
Piękne miejsce. Cudowne okoliczności przyrody dokoła. Ławeczka. Relaksik. I w drogę, do domu.
I teraz ostrzeżenie! Jeśli kiedykolwiek ktoś zapragnie jechać na rowerze z Kędzierzyna drogą nr 408 w stronę Sośnicowic, to niech porzuci taki zamysł. Szczególnie, jak wieje wiatr ze wschodu, czyli prosto w twarz. Ale wystarczy już sam fakt, że to ponad trzydzieści kilometrów non stop po górę. A między Kędzierzynem, a Sośnicowicami ani jednej "Żabki" po drodze, żeby kupić coś do picia - w niehandlową niedzielę - gdy bidon wyschnięty dawno. Jakże ja pragnąłem jakiego "Gie-eSu", który farorza, ani władzy się nie boi i napoi spragnionego wędrowca.
Było ciężko. Nie ma co, ten powrót dużo mnie kosztował. Już nie pamiętam, żebym był tak zje***. Fizycznie, bo w głowie euforia na full. Wracałem jednak na "ostatnich nogach" i już nic mnie ani po prawej, ani po lewej, nie było w stanie ściągnąć na zwiedzanie. No może tylko na parę kilometrów przed domem pałacyk Szałszy, ale nie ma o czym mówić, ani pisać.
![]() |
Pałac w Szałszy |
Ta niedzielna trasa, to 126 km wykręconych na rowerze. Mój osobisty rekord, którego już w tym roku na pewno nie pobiję, ani nie mam najmniejszego zamiaru nawet próbować podbić. Na ten sezon długodystansowym wycieczkom mówię stop. Zresztą zbytnim gierojem to nie jestem, bo pewnikiem i tak aura sama zakończy moje rowerowanie. Tym bardziej mnie cieszy wczorajsza wyprawa. Szczególnie, że dzisiaj rano udało mi się jednak wstać ... i ustać na nogach. 😀
sobota, 6 października 2018
Dziś są moje urodziny!
Kiedy codzienność kształtuje "trójca procentowa", to znak iż jesteś w kwiecie wieku.
Trójca dorosłego mężczyzny to:
1. Oprocentowanie kredytu w banku,
2. 40% w barku; najlepiej single malt,
3. Loxon-2% stojący tuż obok antyperspiranta.
Nie ważny procentowy wzrost krajowej płacy minimalnej, nie frasuje cię procent PKB przeznaczany na obronność. Zwisa Ci oprocentowanie lokaty bankowej (phi!), jak również to jaka jest procentowa zwyżka za OC dla młodych kierowców. O ile zważasz na to, że masło ma mieć minimum 82% tłuszczu to tylko dlatego, że nie lubisz, jak ktoś che cie zrobić w ch***. A czytając etykiety produktu spoglądasz na procentową zawartość cukru w cukrze w ramach rozrywkowego wynajdowania największej przewałki na sklepowej półce. Procenty poparcia dla politycznych kast zlewasz ciepłym moczem, bo gdyby nie takie podejście, to musiałbyś zbyt często uzupełniać zapasy 40% w barku. Te kilka procent spalania mniej, gdy wstrzymujesz się przed dociśnięciem pedała gazu i tak nic nie znaczy przy wielo-procentowym wzroście ceny paliw. Zniżka na recepcie, jeśli to nie 100% - a to jeszcze nie ten wiek - też jakoś nie cieszy. No nie ma żadnych ważniejszych procentów niż te z wielkiej trójcy faceta w kwiecie wieku! No nie ma, i już! 😀 Trójca przenajświętsza, normalnie.
Ale i na nie trzeba uważać, oj! trzeba.
Jeżeli nie chcesz mieć czynnego wkładu w procentowy wzrost zapadających na choroby serca mężczyzna "po czterdziestce", to oprocentowanie kredytu należy traktować, jak psa. Tzn trzymać je na krótkiej smyczy i najlepiej na pysk kaganiec. Nie interesuj się też zbyt często kapitałem do spłacenia, bo to niegodne twej pozycji w łańcuchu pokarmowym. Jesteś samcem alfa i tego się trzymaj ... co by nie było.
Barek natomiast jest ostoją twego spokoju, więc dbaj aby zawsze jakieś 40% było w odwodzie, jakby ... coś. To ważne dla Twego zdrowia i spokoju ducha. Bacz jeno, aby to były dobre 40%. Nie łakom się np na Great Barrel Whisky, bo się rozczarujesz baaaaardzo - brrrrr 😕. Dobra odrobina jest lepsze niż 70 cl byle-czego. Powtarzaj to jak mantrę, żeby podczas następnej bytności w Auchan nie skusiła cię atrakcyjna cena. 😉
Łazienkowe 2% traktuj natomiast, jak drugi spadochron. Drugi, gdyby ten w postaci PESEL-a zaczął zawodzić. Na wszelki wypadek, żeby zaoszczędzić sobie szoku, używaj go jednak czasem - nie, że musisz; po prostu chcesz.😎 Doceń to, że Najlepsza z Żon czasem pogoni do łazienki twe dupsko, gdy w przypływie uczuć stwierdzi, że "jakoś przerzedziałeś nieco". To nie przytyk, to troska.😀
Summa summarum, to dzisiejszą rocznicę, w 100% uważam za doznanie pozytywne. Najważniejsze nasze 100% stadka. I w 100% czuję, że jest ... dobrze. I 100% siebie samego mam do rozdania. Tak samo jestem pewien, że 100% dostanę z powrotem. Bilans wychodzi całkiem, całkiem. Sprawność tego ustrojstwa jest zdecydowanie lepsza niż silnika wankla. I nieważne ile % mam już za sobą, lecz to ile jeszcze przede mną. 😀
Trójca dorosłego mężczyzny to:
1. Oprocentowanie kredytu w banku,
2. 40% w barku; najlepiej single malt,
3. Loxon-2% stojący tuż obok antyperspiranta.
Nie ważny procentowy wzrost krajowej płacy minimalnej, nie frasuje cię procent PKB przeznaczany na obronność. Zwisa Ci oprocentowanie lokaty bankowej (phi!), jak również to jaka jest procentowa zwyżka za OC dla młodych kierowców. O ile zważasz na to, że masło ma mieć minimum 82% tłuszczu to tylko dlatego, że nie lubisz, jak ktoś che cie zrobić w ch***. A czytając etykiety produktu spoglądasz na procentową zawartość cukru w cukrze w ramach rozrywkowego wynajdowania największej przewałki na sklepowej półce. Procenty poparcia dla politycznych kast zlewasz ciepłym moczem, bo gdyby nie takie podejście, to musiałbyś zbyt często uzupełniać zapasy 40% w barku. Te kilka procent spalania mniej, gdy wstrzymujesz się przed dociśnięciem pedała gazu i tak nic nie znaczy przy wielo-procentowym wzroście ceny paliw. Zniżka na recepcie, jeśli to nie 100% - a to jeszcze nie ten wiek - też jakoś nie cieszy. No nie ma żadnych ważniejszych procentów niż te z wielkiej trójcy faceta w kwiecie wieku! No nie ma, i już! 😀 Trójca przenajświętsza, normalnie.
Ale i na nie trzeba uważać, oj! trzeba.
Jeżeli nie chcesz mieć czynnego wkładu w procentowy wzrost zapadających na choroby serca mężczyzna "po czterdziestce", to oprocentowanie kredytu należy traktować, jak psa. Tzn trzymać je na krótkiej smyczy i najlepiej na pysk kaganiec. Nie interesuj się też zbyt często kapitałem do spłacenia, bo to niegodne twej pozycji w łańcuchu pokarmowym. Jesteś samcem alfa i tego się trzymaj ... co by nie było.
Barek natomiast jest ostoją twego spokoju, więc dbaj aby zawsze jakieś 40% było w odwodzie, jakby ... coś. To ważne dla Twego zdrowia i spokoju ducha. Bacz jeno, aby to były dobre 40%. Nie łakom się np na Great Barrel Whisky, bo się rozczarujesz baaaaardzo - brrrrr 😕. Dobra odrobina jest lepsze niż 70 cl byle-czego. Powtarzaj to jak mantrę, żeby podczas następnej bytności w Auchan nie skusiła cię atrakcyjna cena. 😉
Łazienkowe 2% traktuj natomiast, jak drugi spadochron. Drugi, gdyby ten w postaci PESEL-a zaczął zawodzić. Na wszelki wypadek, żeby zaoszczędzić sobie szoku, używaj go jednak czasem - nie, że musisz; po prostu chcesz.😎 Doceń to, że Najlepsza z Żon czasem pogoni do łazienki twe dupsko, gdy w przypływie uczuć stwierdzi, że "jakoś przerzedziałeś nieco". To nie przytyk, to troska.😀
Summa summarum, to dzisiejszą rocznicę, w 100% uważam za doznanie pozytywne. Najważniejsze nasze 100% stadka. I w 100% czuję, że jest ... dobrze. I 100% siebie samego mam do rozdania. Tak samo jestem pewien, że 100% dostanę z powrotem. Bilans wychodzi całkiem, całkiem. Sprawność tego ustrojstwa jest zdecydowanie lepsza niż silnika wankla. I nieważne ile % mam już za sobą, lecz to ile jeszcze przede mną. 😀
Moje zdrowie!!! I Wasze też... 😊
piątek, 5 października 2018
Odcienie szarości
Czasami tydzień jest ciut lepszy, niż zwykle. Szczególnie, jak kończy się całkiem nieźle. A mając perspektywę napoczętego właśnie weekendu, to trudno nie być w nastroju znacząco pozytywnym. Nawet prognozy pogody są optymistyczne. Do pełni szczęścia brakuje tylko krztyny zdrowia, którego mi jednak nieco brak.
Miniony tydzień w sferze pogodowej, to głównie chłód. Temperatura bujająca się pomiędzy 10, a 13 st.C chyba nikomu nie jest miła. Nawet spora dawka słońca niezbyt dawała rady rozgrzać ten świat. Toteż wymarzłem solidnie w pracy. Miało to taki oto skutek, że w połowie tygodnia musiałem odszczekać wychodzenie z poprzedniej infekcji i przyznać się do kolejnego (chyba) przeziębienia. Od wczoraj z nim walczę. I to skutecznie. Żucie świeżego imbiru - choć hardcorowe - zdaje się sprawiać cuda na obolałym gardle. Odkaża równie skutecznie, jak dobra whisky.
Rower mnie kusi. Oj, kusi. Szczególnie, że pogoda - nie wiedzieć czemu - na weekend miast się spier****ć, nabiera rumieńców. To co, jutro? A może w niedzielę? Z jednej strony, szkoda ryzykować i odkładać. Z drugiej strony, do niedzieli powinienem być całkiem już zdrowy. Poza tym jutro dopada mnie kolejna okrągła rocznica urodzin, więc może dam okazję stadku do rozpieszczania mnie od samego rana. 😀
Właśnie. Urodziny. Kolejne. Jak ONnPR się dowiedział które, to stwierdził, że tatuś jest stary. Może ma rację... Ja jednak się nie czuję na tak wyświechtany PESEL. Wciąż częściej łapię się na tym, że serce mi bije znacznie młodziej, niż powinno. Absolutnie nie czuję się staro. Może tylko wtedy, gdy czasami "potrząsam sobą", na widok o pokolenie młodszych panien, które burzą krew. Ale co do tego, to jesień już skutecznie pozbawiła ulice atrybutów lata, tak miłych oku. Na następne pół roku wszystko zniknęło pod tekstyliami.
Z tym wywodem o poczuciu wieku, jedno tylko nie gra - brak mi cierpliwości do dzieci. To niewątpliwie wskazuje na zużycie materiału. I nie tylko do dzieci, tak ogólnie brak mi tej cholernej cierpliwości do wszystkiego. Drugim symptomem siwienia jest radykalizacja poglądów. Z upływem wieku zauważam, że coraz bardziej wszystko jest czarno-białe. Gdzieś zanikają odcienie szarości. Myślę, że owa szarość wymaga pielęgnowania. A do tego trzeba cierpliwości. I koło się zamyka.
Pogodynka.
Dzisiaj słonecznie, pełny błękit. Temperatura 18-19 st.C. Trochę wiatru.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na gliwickiej BP po 5,15 PLN/L. W Zabrzu tak samo.
- Górnik prowadził z Lechem 2:0. Skończyło się na 2:2. No ręce opadają...
Miniony tydzień w sferze pogodowej, to głównie chłód. Temperatura bujająca się pomiędzy 10, a 13 st.C chyba nikomu nie jest miła. Nawet spora dawka słońca niezbyt dawała rady rozgrzać ten świat. Toteż wymarzłem solidnie w pracy. Miało to taki oto skutek, że w połowie tygodnia musiałem odszczekać wychodzenie z poprzedniej infekcji i przyznać się do kolejnego (chyba) przeziębienia. Od wczoraj z nim walczę. I to skutecznie. Żucie świeżego imbiru - choć hardcorowe - zdaje się sprawiać cuda na obolałym gardle. Odkaża równie skutecznie, jak dobra whisky.
Rower mnie kusi. Oj, kusi. Szczególnie, że pogoda - nie wiedzieć czemu - na weekend miast się spier****ć, nabiera rumieńców. To co, jutro? A może w niedzielę? Z jednej strony, szkoda ryzykować i odkładać. Z drugiej strony, do niedzieli powinienem być całkiem już zdrowy. Poza tym jutro dopada mnie kolejna okrągła rocznica urodzin, więc może dam okazję stadku do rozpieszczania mnie od samego rana. 😀
Właśnie. Urodziny. Kolejne. Jak ONnPR się dowiedział które, to stwierdził, że tatuś jest stary. Może ma rację... Ja jednak się nie czuję na tak wyświechtany PESEL. Wciąż częściej łapię się na tym, że serce mi bije znacznie młodziej, niż powinno. Absolutnie nie czuję się staro. Może tylko wtedy, gdy czasami "potrząsam sobą", na widok o pokolenie młodszych panien, które burzą krew. Ale co do tego, to jesień już skutecznie pozbawiła ulice atrybutów lata, tak miłych oku. Na następne pół roku wszystko zniknęło pod tekstyliami.
Z tym wywodem o poczuciu wieku, jedno tylko nie gra - brak mi cierpliwości do dzieci. To niewątpliwie wskazuje na zużycie materiału. I nie tylko do dzieci, tak ogólnie brak mi tej cholernej cierpliwości do wszystkiego. Drugim symptomem siwienia jest radykalizacja poglądów. Z upływem wieku zauważam, że coraz bardziej wszystko jest czarno-białe. Gdzieś zanikają odcienie szarości. Myślę, że owa szarość wymaga pielęgnowania. A do tego trzeba cierpliwości. I koło się zamyka.
Pogodynka.
Dzisiaj słonecznie, pełny błękit. Temperatura 18-19 st.C. Trochę wiatru.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na gliwickiej BP po 5,15 PLN/L. W Zabrzu tak samo.
- Górnik prowadził z Lechem 2:0. Skończyło się na 2:2. No ręce opadają...
wtorek, 2 października 2018
Zamknij oczka
Jestem zje***y, jak koń po wyścigach, po tym jednym chorobowo-opiekuńczym dniu urlopu "wypoczynkowego". Cudzysłów użyty w poprzednim zdaniu należy czytać z całą mocą sarkazmu, na jaki było stać autora.
Się wybawiłem! Cały dzień z ONnPR, który choć na chwilę nie zamknie swych słodkich usteczek, nie wyciszy tonu słowotoku płynącego z jego aparatu mowy, który nawet na momencik nie odpuści w żądaniu atencji i nie wycofa żadnego zaproszenia do zabawy. Tatuś, jak to podkreślać uwielbia Najlepsza z Żon (z uśmiechem triumfu w kącikach ust), jest naaaaaajlepszy ... do zabawy. Pomooooocy! Ja chcę do roboty... 😀Czy ja już wspominałem, że jestem za stary na bycie ojcem takiego małego brzdąca?
Napięcie nerwowe osiąga swe apogeum wieczorem. Pokutuje znana wszem i wobec klątwa: "Obyś cudze dzieci uczył". Ależ nie! Gdzieś na przestrzeni dziejów musiało wkraść się przeinaczenie sensu tego zaklęcia. Zamiast "uczył", winno być "usypiał". I nie koniecznie cudze. Nie potrafię zrozumieć dlaczego na hasło "czas na spanie" dzieci - i małe, i duże - reagują, jak na polanie wrzątkiem. Co w tym złego? Dałbym pół królestwa (i córkę) za to, żeby mnie ktoś wygonił do łóżka, żebym beztrosko mógł położyć się spać. No w sumie nikt mi nie broni, tyle że jakoś brak okazji. Doba ma tak mało godzin w zestawie, że wygospodarowany czas na sen, staje się towarem luksusowym. A te małe grzdyle nie potrafią docenić codziennego daru, jaki dostają od starych. Co więcej - niczego w zamian nie muszą dać. Starzy są przeszczęśliwi z samego faktu zapędzenia przychówku do zagrody.
A tu masz ci los! Codzienna awantura.Chciałbym wierzyć, że to beztroska, spontaniczna i niewinna złośliwość przystająca do wieku, a nie metodycznie kumulowany przez cały dzionek jad, który eksploduje w momencie zetknięcia aniołka z pościelą. Dzieci reagują na pościel, jak gremliny na wodę - przeobrażają się w potwory.
Czy ja już wspominałem, że jestem za stary na dzieci? 😜
Się wybawiłem! Cały dzień z ONnPR, który choć na chwilę nie zamknie swych słodkich usteczek, nie wyciszy tonu słowotoku płynącego z jego aparatu mowy, który nawet na momencik nie odpuści w żądaniu atencji i nie wycofa żadnego zaproszenia do zabawy. Tatuś, jak to podkreślać uwielbia Najlepsza z Żon (z uśmiechem triumfu w kącikach ust), jest naaaaaajlepszy ... do zabawy. Pomooooocy! Ja chcę do roboty... 😀Czy ja już wspominałem, że jestem za stary na bycie ojcem takiego małego brzdąca?
Napięcie nerwowe osiąga swe apogeum wieczorem. Pokutuje znana wszem i wobec klątwa: "Obyś cudze dzieci uczył". Ależ nie! Gdzieś na przestrzeni dziejów musiało wkraść się przeinaczenie sensu tego zaklęcia. Zamiast "uczył", winno być "usypiał". I nie koniecznie cudze. Nie potrafię zrozumieć dlaczego na hasło "czas na spanie" dzieci - i małe, i duże - reagują, jak na polanie wrzątkiem. Co w tym złego? Dałbym pół królestwa (i córkę) za to, żeby mnie ktoś wygonił do łóżka, żebym beztrosko mógł położyć się spać. No w sumie nikt mi nie broni, tyle że jakoś brak okazji. Doba ma tak mało godzin w zestawie, że wygospodarowany czas na sen, staje się towarem luksusowym. A te małe grzdyle nie potrafią docenić codziennego daru, jaki dostają od starych. Co więcej - niczego w zamian nie muszą dać. Starzy są przeszczęśliwi z samego faktu zapędzenia przychówku do zagrody.
A tu masz ci los! Codzienna awantura.Chciałbym wierzyć, że to beztroska, spontaniczna i niewinna złośliwość przystająca do wieku, a nie metodycznie kumulowany przez cały dzionek jad, który eksploduje w momencie zetknięcia aniołka z pościelą. Dzieci reagują na pościel, jak gremliny na wodę - przeobrażają się w potwory.
Czy ja już wspominałem, że jestem za stary na dzieci? 😜
poniedziałek, 1 października 2018
Znak
Cukier.
A właściwie jego ubywanie.
Konkretnie rzecz biorąc, to jego używanie.
Nie owijając w bawełnę - chodzi o słodzenie herbaty.
Herbata jest znakiem czasów. Znakiem, że zbliża się czas ambiwalentnie akceptowalny. Każdego roku nadchodzi taka pora, kiedy bez wyraźnego sygnału, nagle w kuchni zaczyna się pojawiać wieczorem dzbanek gorącej, słodkiej, aromatycznej herbaty pachnącej świeżo wyciśniętą cytryną. To oznaka, że jesień w pełni. Nic tak bowiem nie rozgrzewa w chłodny jesienny wieczór (o zimie nie wspomnę) jak kubek gorącej, parującej herbaty przed snem. No ok, może i są inne bardziej rozgrzewające sposoby na poprawienie samopoczucia, gdy za oknem ziąb, ale te przeważnie są prawnie, społecznie i moralnie akceptowalne w wieku 18+. Pozostańmy więc w sferze naparów ze sfermentowanych liści herbacianego krzewu.
Lubię. Nie powiem, że nie. Niezależnie od tego, że od kilkunastu już lat raczę się codziennie rano w biurze tylko i wyłącznie gorzką herbatą (i kawą też), to w domu, gdy nastaje wieczór, preferuję bogato dosłodzoną. Pal licho zbędne kalorie, kiedy dają tyle przyjemności. Siłę na spijanie zielonej, fit, i pełnej zdrowotności, to mam rano. Natomiast wieczorem nie chce mi się walczyć z pokusą. Z przyjemnością jej ulegam. Nawet jeśli nagle się okazuje, że zgromadzone mimochodem zapasy cukru, w zadziwiający sposób wydają się jednak źródłem, jak najbardziej do wyczerpania.
Październik przywitał nas piękną pogodą. Choć ranek w okolicach 0 st.C, a o 21:46 termometr pokazuje tych stopni 11, to w ciągu dnia, przy akompaniamencie przemiłego słońca, było zdrowych 18 st.C. Spektakularnie lepiej już raczej nie będzie, choć prognozy dają nieco nadziei na cieplejsze jeszcze chwile. Może, jak się szybko wykuruję, a o dziwo zapisany przez tą śliczną panią doktor medykament działa nadspodziewanie dobrze, to wsiądę może w najbliższy weekend na rower i wypuszczę się w jakąś mało wyzywającą trasę - wielce bym był rad na taki obrót sprawy.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- Polska ponownie mistrzem świata w męskiej siatkówce! We Włoszech nasza reprezentacja obroniła wczoraj tytuł sprzed czterech lat.
- cena ON na stacji BP w Gliwicach osiągnęła bardzo niesmaczne 5,09 PLN/L.
A właściwie jego ubywanie.
Konkretnie rzecz biorąc, to jego używanie.
Nie owijając w bawełnę - chodzi o słodzenie herbaty.
Herbata jest znakiem czasów. Znakiem, że zbliża się czas ambiwalentnie akceptowalny. Każdego roku nadchodzi taka pora, kiedy bez wyraźnego sygnału, nagle w kuchni zaczyna się pojawiać wieczorem dzbanek gorącej, słodkiej, aromatycznej herbaty pachnącej świeżo wyciśniętą cytryną. To oznaka, że jesień w pełni. Nic tak bowiem nie rozgrzewa w chłodny jesienny wieczór (o zimie nie wspomnę) jak kubek gorącej, parującej herbaty przed snem. No ok, może i są inne bardziej rozgrzewające sposoby na poprawienie samopoczucia, gdy za oknem ziąb, ale te przeważnie są prawnie, społecznie i moralnie akceptowalne w wieku 18+. Pozostańmy więc w sferze naparów ze sfermentowanych liści herbacianego krzewu.
Lubię. Nie powiem, że nie. Niezależnie od tego, że od kilkunastu już lat raczę się codziennie rano w biurze tylko i wyłącznie gorzką herbatą (i kawą też), to w domu, gdy nastaje wieczór, preferuję bogato dosłodzoną. Pal licho zbędne kalorie, kiedy dają tyle przyjemności. Siłę na spijanie zielonej, fit, i pełnej zdrowotności, to mam rano. Natomiast wieczorem nie chce mi się walczyć z pokusą. Z przyjemnością jej ulegam. Nawet jeśli nagle się okazuje, że zgromadzone mimochodem zapasy cukru, w zadziwiający sposób wydają się jednak źródłem, jak najbardziej do wyczerpania.
Październik przywitał nas piękną pogodą. Choć ranek w okolicach 0 st.C, a o 21:46 termometr pokazuje tych stopni 11, to w ciągu dnia, przy akompaniamencie przemiłego słońca, było zdrowych 18 st.C. Spektakularnie lepiej już raczej nie będzie, choć prognozy dają nieco nadziei na cieplejsze jeszcze chwile. Może, jak się szybko wykuruję, a o dziwo zapisany przez tą śliczną panią doktor medykament działa nadspodziewanie dobrze, to wsiądę może w najbliższy weekend na rower i wypuszczę się w jakąś mało wyzywającą trasę - wielce bym był rad na taki obrót sprawy.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- Polska ponownie mistrzem świata w męskiej siatkówce! We Włoszech nasza reprezentacja obroniła wczoraj tytuł sprzed czterech lat.
- cena ON na stacji BP w Gliwicach osiągnęła bardzo niesmaczne 5,09 PLN/L.
Subskrybuj:
Posty (Atom)