Nie ma to tamto.
Stanąłem przed lustrem.
Srebro po drugiej stronie kryształowej tafli wyczarowało postać nielicho zawiesistą w sobie. Gdyby przynajmniej można bylo zarzucić zwierciadłu złą wolę. Ale nie. Lustro w obiektywny nieprzerysowany sposób ukazało postać namalowana grubym, topornym pędzlem. Jakby artyście zabrakło krztyny subtelności, aby wykreować portret choć odrobinę zmierzający ku oczekiwaniom zamawiającego.
Jest źle.
Idzie jesień, a ja tradycyjnie z grymasem na twarzy staję przed wyborem - odchudzać się, czy nie? Ten coroczny dylemat staje się coraz trudniejszy do rozstrzygnięcia. Z roku na rok trudniej mi się zmusić do zadbania o siebie. Nie tylko o wygląd chodzi, ale po prostu o własne dobro, zdrowie. Zdaję sobie sprawę z tego, że gdy kiedyś odpuszczę, to pewnie już nie nadrobię straconego czasu. Do tej pory krzesałem w sobie na tyle silnej woli, aby podejmować wyzwanie. Ale teraz mi sie po prostu ... nie chce. I nie chodzi o to, że czas niedobry, bo nigdy nie ma takiego, który byłby akuratny na dietę. Po prostu rzygać mi się chce na samą myśl o tych tygodniach wyrzeczeń, które jakie by nie były, to wymagają zaprzęgnięcia sporych pokładów silnej woli do pociągnięcia takiego zadania.
Ale muszę coś zrobić. Pytanie: kiedy ...
niedziela, 30 września 2012
90=2,1
W nocy się rozpadało.
Ale rano było OK. Termos z gorącą herbatą, kanapki z bogatym obłożeniem, chęci niemało.
Około ósmej byliśmy w lesie. Na grzybobranie to pora późna, ale w zamiarze to bardziej rodzinna wycieczka, spacer po lesie, a jak się coś tam znajdzie, to fajnie.
Na nogach gumiaki, czapki na głowach. Kurtki, bo w lesie jeszcze chłodno i wilgotno (potem zrobiło się cieplutko).
Po godzinie mieliśmy gros tego co nam było dane tego dnia znaleźć. Pozostałe dwie godzinki w lesie to już bardziej spacer, kanapki, i "piknik" pod amboną i na skraju lasu. W sumie uzbieraliśmy 90 sztuk prawie samych młodych grzybów: podgrzybków, prawdziwków, maślaków i kozaków. Na wadze ok 2,1 kg. Będzie kolacja, i zupa, i susz też będzie.
Fajny dzionek. I ciepły. I jeszcze słoneczny na dodatek.
Fajny dzionek. I ciepły. I jeszcze słoneczny na dodatek.
sobota, 29 września 2012
Skarbnikowe Gody i grzybobranie
Ha!
Fajny dzionek. Dzisiaj Zabrze oficjalnie obchodziło swoje 90-te urodziny, które przypadają na 1-go października. Kulminacją tych obchodów był uroczysty, barwny i baaaaaaardzo liczny pochód szkół, przedszkoli, stowarzyszeń i wszelakich innych organizacji główną ulicą miasta. Byli oficjele, goście z zagranicy, muzyka i festyn w parku. Było wesoło, głośno i kolorowo.
Pierwszy raz uczestniczyłem w tym corocznym wydarzeniu i mile się zaskoczyłem. Nie wiedziałem, że to odbywa się na taką skalę. Nie przyrównując charakterów, powiedziałbym że coś takiego pamiętam z odległego dzieciństwa, z czasów pierwszomajowych pochodów ery minionej.
Jutro wybieramy się na grzyby. No może to zbyt wielkie słowa. Raczej jedziemy na wycieczkę do lasu, a jak się jakieś grzybki przy okazji znajdą, to będzie miło. Wiaderka przygotowane, gumiaki z piwnicy wytargane. Chęci są, pogoda ma być ładna. Wszystko więc jest OK. Tylko raniutko wstać i ruszać w drogę. Gdzie ? Heh, nie wiem. Tam gdzie koła poniosą, gdzieś na północ. Jak zobaczymy fajny las to się zatrzymamy.
Fajny dzionek. Dzisiaj Zabrze oficjalnie obchodziło swoje 90-te urodziny, które przypadają na 1-go października. Kulminacją tych obchodów był uroczysty, barwny i baaaaaaardzo liczny pochód szkół, przedszkoli, stowarzyszeń i wszelakich innych organizacji główną ulicą miasta. Byli oficjele, goście z zagranicy, muzyka i festyn w parku. Było wesoło, głośno i kolorowo.
Pierwszy raz uczestniczyłem w tym corocznym wydarzeniu i mile się zaskoczyłem. Nie wiedziałem, że to odbywa się na taką skalę. Nie przyrównując charakterów, powiedziałbym że coś takiego pamiętam z odległego dzieciństwa, z czasów pierwszomajowych pochodów ery minionej.
Jutro wybieramy się na grzyby. No może to zbyt wielkie słowa. Raczej jedziemy na wycieczkę do lasu, a jak się jakieś grzybki przy okazji znajdą, to będzie miło. Wiaderka przygotowane, gumiaki z piwnicy wytargane. Chęci są, pogoda ma być ładna. Wszystko więc jest OK. Tylko raniutko wstać i ruszać w drogę. Gdzie ? Heh, nie wiem. Tam gdzie koła poniosą, gdzieś na północ. Jak zobaczymy fajny las to się zatrzymamy.
niedziela, 23 września 2012
Chińskiej wódki smak ...
... jest szczególny.
Miałem okazję spróbować. Jeden jedyny kieliszek. A odbijało mi się nim jeszcze następnego dnia. Bardzo szczególne to doznanie dla podniebienia. Ni to winiak, ni destylat owocowy (ale z jakich owoców?), bardzo aromatyczny i wytrawny trunek, na dodatek mocny. Nie na moje prapolskie gardło. Wygląda, jak czyściocha ... i na tym się kończy podobieństwo. No ale "kto doznał, ten poznał", jak reklamował się lata temu pewien Polmos.
Miałem okazję spróbować. Jeden jedyny kieliszek. A odbijało mi się nim jeszcze następnego dnia. Bardzo szczególne to doznanie dla podniebienia. Ni to winiak, ni destylat owocowy (ale z jakich owoców?), bardzo aromatyczny i wytrawny trunek, na dodatek mocny. Nie na moje prapolskie gardło. Wygląda, jak czyściocha ... i na tym się kończy podobieństwo. No ale "kto doznał, ten poznał", jak reklamował się lata temu pewien Polmos.
piątek, 21 września 2012
Coś zimnawo jakoś ...
No masz ci los! Dzisiaj z rana było 2-3 st.C w Zabrzu. A ci co dojeżdżali z dalsza, to podobnież szyby drapali ... Zaczyna się ... Ale jakoś to trzeba przetrwać, za pół roku znowu będzie cieplej.
Ciężki dzionek za mną. Wchłonąłem dzisiaj porządną promieniotwórczą dawkę złych wibracji, która o parę minut przybliżyła mnie do zejścia z tego łez padołu. Ileż to czlowiek musi się nawk ... nadenerować, żeby zaliczyć kolejny dzień i tydzień. Na całe szczęście to już piątek. Teraz szklaneczka whisky "on the rock" i reset mózgu. Nie potrafię na razie odparować złych emocji, które trzymają mnie jak ostra grypa. Jestem naładowany i brak mi krztyny cierpliwości, marginesu bezpieczeństwa, rezerwy, dystansu. Bucham parą z uszu i jad cieknie mi po brodzie. Muszę się wyciszyć, muszę odetchnąć ... Jeszcze trochę, jeszcze ... chwilę.
Ciężki dzionek za mną. Wchłonąłem dzisiaj porządną promieniotwórczą dawkę złych wibracji, która o parę minut przybliżyła mnie do zejścia z tego łez padołu. Ileż to czlowiek musi się nawk ... nadenerować, żeby zaliczyć kolejny dzień i tydzień. Na całe szczęście to już piątek. Teraz szklaneczka whisky "on the rock" i reset mózgu. Nie potrafię na razie odparować złych emocji, które trzymają mnie jak ostra grypa. Jestem naładowany i brak mi krztyny cierpliwości, marginesu bezpieczeństwa, rezerwy, dystansu. Bucham parą z uszu i jad cieknie mi po brodzie. Muszę się wyciszyć, muszę odetchnąć ... Jeszcze trochę, jeszcze ... chwilę.
niedziela, 16 września 2012
"Przypadki Szipy i Śmiatka" cd
Dawno już nie zaglądałem do Szipy i Śmiatka. Czas to zmienić, bo wstyd tak długo milczeć o ich losach. Dzisiaj tylko kilka nowych zdań, ale postaram się ożywić ich dzieje.
" Wieczór nabierał właściwego kolorytu. Odcienie knajpianej atmosfery nasycały się barwami perlistego złota i czerwieni tańczących po ścianach i powale Erichowej mordowni.
Szipa bawił się tajemniczym puzderkiem obracając je na wszystkie strony. Pudełko emanowało dziwną energią, która jak świder wręcała się we wnętrze i rozpływała żyłami po całym ciele. Energia ta rozgrzewała każdą komórkę lepiej niż alkohol dostarczany w kuflowych porcjach poprzez przełyk przeżarty wieloletnimi zapasami z chmielową zupą.
Szipa wlepiał ślepia w to dziwne miedziane coś, a tańczące po powierzchni pudełka czerwone blaski palących się świec hipnotyzowały go z mocą niezwykłą.
- Ej, co ci je ? - wyrwał go z odrętwienia Śmiatek.
Otrząsnął się jak pies i wrócił do krainy żywych. Spojrzał na towarzysza wzrokiem już trzeźwym, z lekkim jedynie wilgotnym alkoholowym blaskiem wypitego dotąd trunku.
- nic ... nic. Wszystko gro.
- ja, godosz że gro, a jo widza, że coś cie gryzie Szipa. Godej, co jest grane?
- nic. Ino tak miarkuja, że ten kastlik jest jakiś ...
- no jaki?
- som niy wiym ...
- godołech ci, co byś to wyciep w pierony. Pij te piwo i idymy.
Niemal równocześnie wychylili ostatnie łyki i podnieśli się od stolika. Nieszczęsna szkatuła znowu wylądowała za pazuchą Szipowego mantla. I wyszli.
Noc była jeszcze młoda i na ulicy przemykały w cieniach nieliczne postacie zdążające w kierunkach wszelako domowych. Przez chwilę stali w rozterce wyboru kierunku. W głowie rzucili monetą i o dziwo obu wypadła reszka - poszli na prawo. Krokiem chwiejny i zawianym, stukając obcasami o wyślizgany bruk, potoczyli się w ramiona nocy rozświetlanej blaskiem nielicznie palących się latarni. Znikając się to pojawiając, od cienia do blasku, od blasku do cienia, mijając kolejne kamienice, bramy, pomału oddalali się od Erichowego szynku. Gwar cichnął ustępując miejsca miękkiej ciszy.
cdn ..."
całość TUTAJ
" Wieczór nabierał właściwego kolorytu. Odcienie knajpianej atmosfery nasycały się barwami perlistego złota i czerwieni tańczących po ścianach i powale Erichowej mordowni.
Szipa bawił się tajemniczym puzderkiem obracając je na wszystkie strony. Pudełko emanowało dziwną energią, która jak świder wręcała się we wnętrze i rozpływała żyłami po całym ciele. Energia ta rozgrzewała każdą komórkę lepiej niż alkohol dostarczany w kuflowych porcjach poprzez przełyk przeżarty wieloletnimi zapasami z chmielową zupą.
Szipa wlepiał ślepia w to dziwne miedziane coś, a tańczące po powierzchni pudełka czerwone blaski palących się świec hipnotyzowały go z mocą niezwykłą.
- Ej, co ci je ? - wyrwał go z odrętwienia Śmiatek.
Otrząsnął się jak pies i wrócił do krainy żywych. Spojrzał na towarzysza wzrokiem już trzeźwym, z lekkim jedynie wilgotnym alkoholowym blaskiem wypitego dotąd trunku.
- nic ... nic. Wszystko gro.
- ja, godosz że gro, a jo widza, że coś cie gryzie Szipa. Godej, co jest grane?
- nic. Ino tak miarkuja, że ten kastlik jest jakiś ...
- no jaki?
- som niy wiym ...
- godołech ci, co byś to wyciep w pierony. Pij te piwo i idymy.
Niemal równocześnie wychylili ostatnie łyki i podnieśli się od stolika. Nieszczęsna szkatuła znowu wylądowała za pazuchą Szipowego mantla. I wyszli.
Noc była jeszcze młoda i na ulicy przemykały w cieniach nieliczne postacie zdążające w kierunkach wszelako domowych. Przez chwilę stali w rozterce wyboru kierunku. W głowie rzucili monetą i o dziwo obu wypadła reszka - poszli na prawo. Krokiem chwiejny i zawianym, stukając obcasami o wyślizgany bruk, potoczyli się w ramiona nocy rozświetlanej blaskiem nielicznie palących się latarni. Znikając się to pojawiając, od cienia do blasku, od blasku do cienia, mijając kolejne kamienice, bramy, pomału oddalali się od Erichowego szynku. Gwar cichnął ustępując miejsca miękkiej ciszy.
cdn ..."
całość TUTAJ
Lazy Sunday
Taka leniwa niedziela.
Fajna pogoda, jeszcze ze słońcem, jeszcze w miarę ciepła - jeśli oczywiście 17-18 st.C można podciągnąć pod kategorię: "ciepło". Chyba można, przykładając odpowiedni poziom relatywizmu pogodowego. Jak by na to nie patrzeć, to przyjemny dzionek właśnie dogasa wraz z łuną schowanego już dawno za horyzontem słońca.
Dzień upłynął leniwie począwszy od porannej mszy w kościele, poprzez niedzielny obiadek, kończąc na kawce u babci, poprzedzoną błyskawiczną wizytą w centrum handlowym.
Co do dzisiejszej mszy, to ponieważ Tuśka w szkole ma religię na "wysokim poziomie", to musi być na bieżąco i co tydzień bywać na mszy trzeba. A tak na poważnie, to dobrze jej zrobi ten mini-rygor w naszym tak nieuporządkowanym małym świecie. Niech i tak będzie, że szkoła, coniedzielna msza, czy czwartkowa msza szkolna, będą stanowić kręgosłup, a przynajmniej bazę dla moralno-społecznego wychowania naszej córy i jakieś trwałe, pewne, obowiązkowe pozycje kalendarza. Będziemy musieli conieco poukładać nasze chaotycznie pędzące na złamanie karku kolejne tygodnie. Takie minimum. I nie szkodzi, że wymuszone. Wyjdzie to na dobre i Tuśce, i nam wszystkim. Niech będzie to zaczątek, który może pozwoli nam zorganizować się lepiej niż dotychczas ma to miejsce.
Fajna pogoda, jeszcze ze słońcem, jeszcze w miarę ciepła - jeśli oczywiście 17-18 st.C można podciągnąć pod kategorię: "ciepło". Chyba można, przykładając odpowiedni poziom relatywizmu pogodowego. Jak by na to nie patrzeć, to przyjemny dzionek właśnie dogasa wraz z łuną schowanego już dawno za horyzontem słońca.
Dzień upłynął leniwie począwszy od porannej mszy w kościele, poprzez niedzielny obiadek, kończąc na kawce u babci, poprzedzoną błyskawiczną wizytą w centrum handlowym.
Co do dzisiejszej mszy, to ponieważ Tuśka w szkole ma religię na "wysokim poziomie", to musi być na bieżąco i co tydzień bywać na mszy trzeba. A tak na poważnie, to dobrze jej zrobi ten mini-rygor w naszym tak nieuporządkowanym małym świecie. Niech i tak będzie, że szkoła, coniedzielna msza, czy czwartkowa msza szkolna, będą stanowić kręgosłup, a przynajmniej bazę dla moralno-społecznego wychowania naszej córy i jakieś trwałe, pewne, obowiązkowe pozycje kalendarza. Będziemy musieli conieco poukładać nasze chaotycznie pędzące na złamanie karku kolejne tygodnie. Takie minimum. I nie szkodzi, że wymuszone. Wyjdzie to na dobre i Tuśce, i nam wszystkim. Niech będzie to zaczątek, który może pozwoli nam zorganizować się lepiej niż dotychczas ma to miejsce.
sobota, 15 września 2012
Posprzątane ...
Jak ja nie lubię tego sobotniego napinania się na cało-po-tygodniowe porządki ... Nawet jeśli to nie ja jestem ich liderem, to i tak nie mogę patrzeć, jak moja ślubna dobija sobie gwoździa po sześciodniowym tygodniu pracy. W imię czego ? Fakt, fajnie jest jak pachnie wokół domestosem z konwaliową nutą ajaxa, ale czy aby na pewno trzeba całą sobotę tracić ? Dla mnie sobota to dzień święty, o wiele bardziej od niedzieli, bo jeszcze bez obciążenia myślą o zbliżającym się poniedziałku. Sobotę należy celebrować, upajać się luzem i czerpać garściami chwile wolności. Nawet jeśli nigdzie się nie wybieramy, to leżeć dupą do góry mi się chce, a nie fikać z mopem, tudzież innym odkurzaczem. No ale ...
Sobotniego domowego wieczoru czar. Przejawia się on w szklaneczce whisky, w dobrej muzyce, książce, może filmie w TV (choć bardzo niekoniecznie). Może jakaś fajna domowa kolacyjka - dzisiaj na ten przykład chyba grzyby z jajecznicą w planie. Whisky jeszcze nie rozdziewiczona cierpliwie czeka na swoją kolej. Jeszcze tylko dziecko położyć spać i ...
Ubóstwiam sobotnie wieczory pod każdą postacią.
Sobotniego domowego wieczoru czar. Przejawia się on w szklaneczce whisky, w dobrej muzyce, książce, może filmie w TV (choć bardzo niekoniecznie). Może jakaś fajna domowa kolacyjka - dzisiaj na ten przykład chyba grzyby z jajecznicą w planie. Whisky jeszcze nie rozdziewiczona cierpliwie czeka na swoją kolej. Jeszcze tylko dziecko położyć spać i ...
Ubóstwiam sobotnie wieczory pod każdą postacią.
czwartek, 13 września 2012
Dwa jaja
Ale jaja !!!
Pierwsze jajo.
Tak sie czasami dzieje, że trzeba zajechać w celach zakupowych to tu, to tam. Ta chwila dzisiaj nastała. No to pojechalim do znanej sieci sklepów na "L".
Obrazek pierwszy.
Pełny parking jak nigdy. WTF ? Po dziesiątym już przeca, więc ludziska nie powinni raczej dzisiaj szturmować sklepów.
Obrazek drugi.
Puste półki w środku. A to co ma być ?! Wojne zapowiadają, czy inny siakiś kataklizm, że konsumenci wykupują zapasy na ciężkie dni ?
I juz prawie się spociłem nad rozwiązywaniem tej oto zagadki, gdy ... EUREKA !!! ... przecież w sklepach "L" jest cały tydzień suuuuuper okazji - tylko brać i ładować w wózek towary z 10 procentowym upustem. Więc stąd ta rzesza zgłodniałych i spragnionych, do cna potrzebujących dóbr wszelakich ... naiwniaków - że tak powiem, żeby nie urazić rodaków.
Obrazek trzeci.
Ceny. Heh, ależ tłuszcza ludzka jest ... naiwna (znowu, żeby nie urazić nikogo). Przede wszystkim ileż można nakupić makaronu, żeby zbić majątek na tej "promocji" ? 10, czy 20 torebek, hę ? Jeden z drugim pcha przed sobą wypełniony wózek rzeczy raczej mniej, niż bardziej potrzebnych, z poczuciem dobrze przeprowadzonej akcji, a za weneckim lustrem kierownik "L" zaciera ręce i podlicza słupki sprzedaży i zysków. Ha ! I kto tu jest naprawdę do przodu ... ? Nie odpowiem. I druga sprawa - ceny. Dla przykładu, bo ten mnie ugryzł w tyłek dosadnie. Ostatnimi czasy często kupujemy placki do tortilli, bo zasmakowaliśmy w fajitasach i cenę w genach mam zakodowaną. Cena regularna placków to 4,99 PLN. A teraz - gdy promocja trwa na całego - cena wywoławcza to 5,39 PLN. No tak, teraz to jest z czego dawać "dychę" upustu. Można by analizować dalej, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że ludzie są jak dzieci gdy im wmówić, że coś dostają "za darmo", "specjalnie dla nich", "w nieprawdopodobnej, podniebnej ofercie".
Drugie jajo.
No tak. To są jaja wielkiej wagi. Trudno tu kogoś winić o zła wolę - nawet Tuska trudno tym obciążyć. Otóż dwa dni temu mieliśmy w dzień 30 st.C w cieniu, a dzisiaj w porywach ledwo 10 st.C. We wtorek piękne słońce i błękit nieba, w czwartek deszcz od samego rana leje. Jednak te hiobowe pogodowe wieści się sprawdziły. No tak, to są jaja - mimo, że tylko pogodowe.
Pierwsze jajo.
Tak sie czasami dzieje, że trzeba zajechać w celach zakupowych to tu, to tam. Ta chwila dzisiaj nastała. No to pojechalim do znanej sieci sklepów na "L".
Obrazek pierwszy.
Pełny parking jak nigdy. WTF ? Po dziesiątym już przeca, więc ludziska nie powinni raczej dzisiaj szturmować sklepów.
Obrazek drugi.
Puste półki w środku. A to co ma być ?! Wojne zapowiadają, czy inny siakiś kataklizm, że konsumenci wykupują zapasy na ciężkie dni ?
I juz prawie się spociłem nad rozwiązywaniem tej oto zagadki, gdy ... EUREKA !!! ... przecież w sklepach "L" jest cały tydzień suuuuuper okazji - tylko brać i ładować w wózek towary z 10 procentowym upustem. Więc stąd ta rzesza zgłodniałych i spragnionych, do cna potrzebujących dóbr wszelakich ... naiwniaków - że tak powiem, żeby nie urazić rodaków.
Obrazek trzeci.
Ceny. Heh, ależ tłuszcza ludzka jest ... naiwna (znowu, żeby nie urazić nikogo). Przede wszystkim ileż można nakupić makaronu, żeby zbić majątek na tej "promocji" ? 10, czy 20 torebek, hę ? Jeden z drugim pcha przed sobą wypełniony wózek rzeczy raczej mniej, niż bardziej potrzebnych, z poczuciem dobrze przeprowadzonej akcji, a za weneckim lustrem kierownik "L" zaciera ręce i podlicza słupki sprzedaży i zysków. Ha ! I kto tu jest naprawdę do przodu ... ? Nie odpowiem. I druga sprawa - ceny. Dla przykładu, bo ten mnie ugryzł w tyłek dosadnie. Ostatnimi czasy często kupujemy placki do tortilli, bo zasmakowaliśmy w fajitasach i cenę w genach mam zakodowaną. Cena regularna placków to 4,99 PLN. A teraz - gdy promocja trwa na całego - cena wywoławcza to 5,39 PLN. No tak, teraz to jest z czego dawać "dychę" upustu. Można by analizować dalej, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że ludzie są jak dzieci gdy im wmówić, że coś dostają "za darmo", "specjalnie dla nich", "w nieprawdopodobnej, podniebnej ofercie".
Drugie jajo.
No tak. To są jaja wielkiej wagi. Trudno tu kogoś winić o zła wolę - nawet Tuska trudno tym obciążyć. Otóż dwa dni temu mieliśmy w dzień 30 st.C w cieniu, a dzisiaj w porywach ledwo 10 st.C. We wtorek piękne słońce i błękit nieba, w czwartek deszcz od samego rana leje. Jednak te hiobowe pogodowe wieści się sprawdziły. No tak, to są jaja - mimo, że tylko pogodowe.
wtorek, 11 września 2012
Ostatnia taka noc ? Koniec lata.
Czy to ostatnia taka ciepła noc tego roku ?
Za oknem pogodny, ciepły wieczór. Na termometrze 22,2 st.C - Łał! Aż sie wierzyć nie chce, że najbliższy czwartek, w środku dnia, będzie miał problem zafundować nam połowę z tego ...
Świat szykuje sie na jesienno-zimowy kataklizm. Przynajmniej ja. Dla mnie koniec lata jest doznaniem nie tyle mało przyjemnym, lecz po prostu jest małą osobistą tragedyjką. Perspektywa kolejnego pół roku pod patronatem chłodu, deszczu, śniegu i krótkiego dnia doprowadza mnie do czarnej rozpaczy. Jest jak kataklizm, którego nastanie jest rozpaczliwie przewidywalne i nie do opanowania, nie ma przed nim ucieczki. Taki trochę hollywoodzki scenariusz na tani katastroficzny film - tyle że nie o zagładę planety chodzi, lecz o moją osobistą rozterkę związanę z nadchodzącą szarą jesienią z mroźno-ciemną zimą w tle. Nie lubię i już! Kurde, no nienawiścią pałam do tych parszywych mięsięcy przede mną!
Coś takiego we mnie jest, że słonecznego światła i żaru łaknę jak kania dżdżu. Ciepłolubna ze mnie istota i zamieram gdy ciepła brak. Więdnę bez światła i zrzucam igliwie na pierwszy mroźny dotyk jaki mnie dosięga. Każdy koniec lata wpędza mnie w nostalgię i poczucie zmarnowania tych ciepłych chwil. Zawsze mam wrażenie, że uciekły mi te nieliczne tygodnie, że czas mnie oszukał i podstępem ukradł wakacyjne dni. I nie ważne ile udało mi się zrealizować z moich wielkich planów na lato - zawsze będzie to zbyt mało, zbyt krótko, zbyt mało intensywnie, zbyt mało soczyście. Tak już mam. Tak też teraz mam.
Za oknem pogodny, ciepły wieczór. Na termometrze 22,2 st.C - Łał! Aż sie wierzyć nie chce, że najbliższy czwartek, w środku dnia, będzie miał problem zafundować nam połowę z tego ...
Świat szykuje sie na jesienno-zimowy kataklizm. Przynajmniej ja. Dla mnie koniec lata jest doznaniem nie tyle mało przyjemnym, lecz po prostu jest małą osobistą tragedyjką. Perspektywa kolejnego pół roku pod patronatem chłodu, deszczu, śniegu i krótkiego dnia doprowadza mnie do czarnej rozpaczy. Jest jak kataklizm, którego nastanie jest rozpaczliwie przewidywalne i nie do opanowania, nie ma przed nim ucieczki. Taki trochę hollywoodzki scenariusz na tani katastroficzny film - tyle że nie o zagładę planety chodzi, lecz o moją osobistą rozterkę związanę z nadchodzącą szarą jesienią z mroźno-ciemną zimą w tle. Nie lubię i już! Kurde, no nienawiścią pałam do tych parszywych mięsięcy przede mną!
Coś takiego we mnie jest, że słonecznego światła i żaru łaknę jak kania dżdżu. Ciepłolubna ze mnie istota i zamieram gdy ciepła brak. Więdnę bez światła i zrzucam igliwie na pierwszy mroźny dotyk jaki mnie dosięga. Każdy koniec lata wpędza mnie w nostalgię i poczucie zmarnowania tych ciepłych chwil. Zawsze mam wrażenie, że uciekły mi te nieliczne tygodnie, że czas mnie oszukał i podstępem ukradł wakacyjne dni. I nie ważne ile udało mi się zrealizować z moich wielkich planów na lato - zawsze będzie to zbyt mało, zbyt krótko, zbyt mało intensywnie, zbyt mało soczyście. Tak już mam. Tak też teraz mam.
Kosy na sztorc
Ciepła noc. Na termometrze 19,4 st.C - to całkiem nieźle na wrześniową północ nocy. Po ciepłym dniu na niebie gwieździsta noc. Fajnie.
Jutro zapowiada się kolejny ciepły dzionek, który okoniem staje kalendarzowi i czającej się za węgłem jesieni. I dobrze, tak trzymać! Wrzesień jak obrońcy Westerplatte do ostatniej kropli krwi, do ostatniego promienia słońca zaciekle broni jedynie słusznej pory roku, przyczółku prawdziwej polskości tej krainy. I nie będzie jesień pluć nam w twarz, ni liści z drzew otrząsać. Na posterunku słońca i błękitu nieba, z bagnetem i kosami na sztorc, będziemy bronić kresek termometru, jak niepodległości. Tak nam dopomóż ...
Jutro zapowiada się kolejny ciepły dzionek, który okoniem staje kalendarzowi i czającej się za węgłem jesieni. I dobrze, tak trzymać! Wrzesień jak obrońcy Westerplatte do ostatniej kropli krwi, do ostatniego promienia słońca zaciekle broni jedynie słusznej pory roku, przyczółku prawdziwej polskości tej krainy. I nie będzie jesień pluć nam w twarz, ni liści z drzew otrząsać. Na posterunku słońca i błękitu nieba, z bagnetem i kosami na sztorc, będziemy bronić kresek termometru, jak niepodległości. Tak nam dopomóż ...
poniedziałek, 10 września 2012
Krótki pamflet o przeciętności
Trzeźwy na ciele i umyśle ... pomarudzę trochę.
Tak mnie jakoś naszło. Bez krztyny alkoholu, czy innych używek tłumaczących zmianę świadomości, tudzież nastroju wahania.
Kurde, co jest z tym światem, ze mną, że tak szaro banalnie jest wokoło? Napawa mnie niejakim przerażeniem, że ciągnę ten wóz z węglem, a czas smaga mnie po dupie batem. Coś niedobrego się stało, że dałem się zaprząc i nijak nie mogę się uwolnić od tej szarej przeciętności.
Z drugiej strony, co mi pozwala myśleć, że ta przeciętność nie jest mi dana raz na zawsze?
Jestem przeciętny do cna swego psychofizycznego jestestwa. Przeciętnie inteligenty, przeciętnie wykształcony, przeciętnie świadomy siebie i otaczającej mnie rzeczywistości. Pracuję w przeciętnej firmie, z czego jestem przeciętnie zadowolony/nie zadowolony i co daje mi przeciętne środki do życia. Mieszkam w przeciętnym mieszkaniu, na przeciętnie nieciekawym blokowisku w przeciętnie uroczej dzielnicy przeciętnie mało interesującego miasta. Jestem przeciętnie dobrym/złym synem, bratem, mężem i ojcem o przeciętnie nieprzeciętnych oczekiwaniach względem swego dziecka.
Ta przeciętność ciągnie się za mną i przeciętnie często chce mi się i śmiać i wyć do księżyca z tego powodu. Nijakość gryzie mnie po łydkach i szarpie nogawki, a ja uskakując przed tym kąsaniem raz po raz wpadam w kałuże marazmu.
Przeciętnie często nic mi się nie chce. Przeciętnie rzadko mam ochotę na cokolwiek. Jestem przeciętnie permanentnie zmęczony dniem i przeciętnie często żal mi nocy zamieniać na dzień. Jestem przeciętnie często ospały i pozbawiony chęci dokopania sobie w tyłek, aby mi się zachciało. Przeciętnie brak mi zainteresowań i zapału do działania. Jeśli już zapali się coś we mnie to nieprzeciętnie szybko płomień ten wygasa. Tak jak nieprzeciętne marzenia, których płomień ponadprzeciętnie szybko gaśnie zalewany przeciętnością chwili.
I tak nieprzeciętnie sobie myślę, że ta przeciętność jest cholernie wygodna i niewymagająca wybijania się ponad przeciętność, co przeciętnie bardzo napawa mnie obrzydzeniem do ... przeciętności. Amen.
Tak mnie jakoś naszło. Bez krztyny alkoholu, czy innych używek tłumaczących zmianę świadomości, tudzież nastroju wahania.
Kurde, co jest z tym światem, ze mną, że tak szaro banalnie jest wokoło? Napawa mnie niejakim przerażeniem, że ciągnę ten wóz z węglem, a czas smaga mnie po dupie batem. Coś niedobrego się stało, że dałem się zaprząc i nijak nie mogę się uwolnić od tej szarej przeciętności.
Z drugiej strony, co mi pozwala myśleć, że ta przeciętność nie jest mi dana raz na zawsze?
Jestem przeciętny do cna swego psychofizycznego jestestwa. Przeciętnie inteligenty, przeciętnie wykształcony, przeciętnie świadomy siebie i otaczającej mnie rzeczywistości. Pracuję w przeciętnej firmie, z czego jestem przeciętnie zadowolony/nie zadowolony i co daje mi przeciętne środki do życia. Mieszkam w przeciętnym mieszkaniu, na przeciętnie nieciekawym blokowisku w przeciętnie uroczej dzielnicy przeciętnie mało interesującego miasta. Jestem przeciętnie dobrym/złym synem, bratem, mężem i ojcem o przeciętnie nieprzeciętnych oczekiwaniach względem swego dziecka.
Ta przeciętność ciągnie się za mną i przeciętnie często chce mi się i śmiać i wyć do księżyca z tego powodu. Nijakość gryzie mnie po łydkach i szarpie nogawki, a ja uskakując przed tym kąsaniem raz po raz wpadam w kałuże marazmu.
Przeciętnie często nic mi się nie chce. Przeciętnie rzadko mam ochotę na cokolwiek. Jestem przeciętnie permanentnie zmęczony dniem i przeciętnie często żal mi nocy zamieniać na dzień. Jestem przeciętnie często ospały i pozbawiony chęci dokopania sobie w tyłek, aby mi się zachciało. Przeciętnie brak mi zainteresowań i zapału do działania. Jeśli już zapali się coś we mnie to nieprzeciętnie szybko płomień ten wygasa. Tak jak nieprzeciętne marzenia, których płomień ponadprzeciętnie szybko gaśnie zalewany przeciętnością chwili.
I tak nieprzeciętnie sobie myślę, że ta przeciętność jest cholernie wygodna i niewymagająca wybijania się ponad przeciętność, co przeciętnie bardzo napawa mnie obrzydzeniem do ... przeciętności. Amen.
niedziela, 9 września 2012
ZOO
Dobre zakończenie tygodnia.
Piątek - wieczór w doborowym towarzystwie
Sobota - kino z córą.
Niedziela - wycieczka do opolskiego ZOO.
A wszystko przy akompaniamencie letniej fajnej pogody.
O niedzieli nieco więcej. Wycieczka była planowana i tylko od właściwej pogody zależało, czy dojdzie do skutku. Niedziela obudziła nas słońcem, więc zaraz po obiedzie pojechaliśmy. My i ciotka z wujkiem. Stara droga do Opola, poprzez Pyskowice, Toszek i Strzelce Opolskie, którą już całe lata świetlne nie jechałem okazała się bardzo przyjemna i szybka. Nie śpiesząc się, po godzinie z kwadransem byliśmy na miejscu. Mały kłopocik z parkowaniem i już deptaliśmy do ZOO.
Dużo dobrego słyszałem o opolskim ogrodzie zoologicznym. W większości te opowieści się pokryły z rzeczywistością, poza tym, że opolskie zoo, to bardziej ogród- niż -zooligiczny - że się tak wyrażę. Fantastycznie dopieszczony, czyściutki, z nowatorskimi (w porównaniu do chorzowskiego zoo) wybiegami, sposobem ekspozycji zwierząt ... których jednak bardzo niewiele. Właśnie, brak głównych bohaterów. To co fajnie prezentuje się w reklamowych zajawkach w necie, w rzeczywistości pozostawia spory niedosyt gdy się zwiedza opolskie zoo na żywo. Ale żeby była jasność - miejsce jest bardzo fajne i na pewno warto tam się wybrać.
Jeśli miałbym wskazać największe atuty, to postawiłbym na: goryle - świetny wybieg i zwierzęta prawie na wyciągnięcie ręki, bez krat i bardzo blisko; basen z uchatkami - mega czysta, lazurowa woda i wybieg pierwsza klasa; wyspy lemurów i innych małpowatych - nie za kratami, ale wśrod prawdziwych drzew i przyrody. Można wśród zwierząt chodzić i chodzić i chodzić ... Ogród może niewielki powierzchniowo, ale na koniec i tak nogi bolały.
To był udany weekend.
Piątek - wieczór w doborowym towarzystwie
Sobota - kino z córą.
Niedziela - wycieczka do opolskiego ZOO.
A wszystko przy akompaniamencie letniej fajnej pogody.
O niedzieli nieco więcej. Wycieczka była planowana i tylko od właściwej pogody zależało, czy dojdzie do skutku. Niedziela obudziła nas słońcem, więc zaraz po obiedzie pojechaliśmy. My i ciotka z wujkiem. Stara droga do Opola, poprzez Pyskowice, Toszek i Strzelce Opolskie, którą już całe lata świetlne nie jechałem okazała się bardzo przyjemna i szybka. Nie śpiesząc się, po godzinie z kwadransem byliśmy na miejscu. Mały kłopocik z parkowaniem i już deptaliśmy do ZOO.
Dużo dobrego słyszałem o opolskim ogrodzie zoologicznym. W większości te opowieści się pokryły z rzeczywistością, poza tym, że opolskie zoo, to bardziej ogród- niż -zooligiczny - że się tak wyrażę. Fantastycznie dopieszczony, czyściutki, z nowatorskimi (w porównaniu do chorzowskiego zoo) wybiegami, sposobem ekspozycji zwierząt ... których jednak bardzo niewiele. Właśnie, brak głównych bohaterów. To co fajnie prezentuje się w reklamowych zajawkach w necie, w rzeczywistości pozostawia spory niedosyt gdy się zwiedza opolskie zoo na żywo. Ale żeby była jasność - miejsce jest bardzo fajne i na pewno warto tam się wybrać.
Jeśli miałbym wskazać największe atuty, to postawiłbym na: goryle - świetny wybieg i zwierzęta prawie na wyciągnięcie ręki, bez krat i bardzo blisko; basen z uchatkami - mega czysta, lazurowa woda i wybieg pierwsza klasa; wyspy lemurów i innych małpowatych - nie za kratami, ale wśrod prawdziwych drzew i przyrody. Można wśród zwierząt chodzić i chodzić i chodzić ... Ogród może niewielki powierzchniowo, ale na koniec i tak nogi bolały.
To był udany weekend.
wtorek, 4 września 2012
20,9 st.C
Fajny ciepły, pogodny wieczór, po bardzo ciepłym wrześniowym dniu. Taka aura przywraca wiarę i chęć do życia. Jakby nie było wrednie, to wystawiając twarz ku ciepłym promieniom słońca robi się troszkę weselej na duszy. I nawet teraz, przy sączącym się do domu przez otwarte okna aromatycznym (znowu pachnie latem!) powietrzu, fajnie jakoś, tak lajtowo, optymistycznie.
poniedziałek, 3 września 2012
Tyta
Tyta była. A jakże!
Powitanie szkoły krótkie, treściwe, po prostu OK. Najważniejsze, że Tuśka stanęła na wysokości zadania i już pierwszego dnia pokazała się z dobrej, tzn "nie-dupowatej", strony. Zuch dziewczyna!
Popołudniową porą zajechała do nas rodzinka aby wraz z Tuśką cieszyć sie świętem pierwszoklasisty. Teraz Tuśka z mamą pieczołowicie kompletują wyposażenie piórnika i całego plecaka na jutrzejszy dzień. To będzie bardzo ważny dzień.
Jeszcze do końca nie wiemy, jak będzie wyglądał tydzień w szkole - to co najważniejsze, to o której będą zaczynać się i kończyć zajęcia. Na pewno świetlica jest na mus potrzebna, nawet jeśli czynna tylko do 16:00. Trochę krótko. Martwi mnie to czy w obecnej mojej "zawodowej aktywności" będę się wyrabiał na czas. Nie wiem, jak to przeforsuję u szefa, żeby zrozumiał, że skończyły się dobre czasy i Rav na każde zawołanie i o każdej porze jest ...
Powitanie szkoły krótkie, treściwe, po prostu OK. Najważniejsze, że Tuśka stanęła na wysokości zadania i już pierwszego dnia pokazała się z dobrej, tzn "nie-dupowatej", strony. Zuch dziewczyna!
Popołudniową porą zajechała do nas rodzinka aby wraz z Tuśką cieszyć sie świętem pierwszoklasisty. Teraz Tuśka z mamą pieczołowicie kompletują wyposażenie piórnika i całego plecaka na jutrzejszy dzień. To będzie bardzo ważny dzień.
Jeszcze do końca nie wiemy, jak będzie wyglądał tydzień w szkole - to co najważniejsze, to o której będą zaczynać się i kończyć zajęcia. Na pewno świetlica jest na mus potrzebna, nawet jeśli czynna tylko do 16:00. Trochę krótko. Martwi mnie to czy w obecnej mojej "zawodowej aktywności" będę się wyrabiał na czas. Nie wiem, jak to przeforsuję u szefa, żeby zrozumiał, że skończyły się dobre czasy i Rav na każde zawołanie i o każdej porze jest ...
Poniedziałek nieco inny
Poniedziałek wali pięścią już do drzwi, dobija się z chrapliwym bełkotem i brudna pianą na ustach. Brrr ... aż mi ciarki po plecach przechodzą. Chociaż dla mnie ten poniedziałek będzie inny niż te ostatnie minione. Zamiast zająć pokornie swoje miejsce w zaprzęgu, tym razem pójdę z dumnie podniesioną głową ... do szkoły. O tak! Jutro Tuśka rozpoczyna nową drogę życia, z tornistrem na plecach. Z tytą pełną słodyczy, w białej bluzce i plisowanej spódniczce będzie oto witać szkołę, a my razem z nią. Wielkie to zaiste wydarzenie i dla niej i dla nas. O ile ona nastawienie ma pozytywne i z ochotą wyczekuje tego dnia, o tyle ja na równi z dumą, co i z niepokojem nieco czekam następnych dni. No bo, jak to będzie ?! Jak ta nasza mała bździnka sobie poradzi w tych pierwszych dniach? Drżę o to by nie zniechęciła się na starcie, żeby wszystko było OK.
Za nami kolejny weekend. Ostatni wakacyjny. Minął równie szybko, jak każdy inny. na poły pogodny, na poły nie. Raczej ciepły. W sobotę byliśmy na grillu u znajomych. Niedziela u obydwu babć po chwil kilka. I tyle z tego.
Za nami kolejny weekend. Ostatni wakacyjny. Minął równie szybko, jak każdy inny. na poły pogodny, na poły nie. Raczej ciepły. W sobotę byliśmy na grillu u znajomych. Niedziela u obydwu babć po chwil kilka. I tyle z tego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)