Trzy z trzech. Papaya.
Dzień trzeci.
Zwieńczająca weekend niedziela pełna i pozbawiona lenistwa. Z samego rana pluskanie w chlorowanej wodzie. Potem śmig do domu, przebrać się i na obiad "na mieście". Kierunek Gliwice, restauracja z kuchnia tajską i sushi.
"Papaya". Smakowite miejsce. Na starym mieście, niedaleko rynku. O godzinie gdy zawitaliśmy pusto; potem nieco pełniej. Obsługa wielce sympatyczna i kompetentna. Karta bogata, dla mnie zdecydowanie egzotyczna - ale je się na takiej kuchni nie znam. Sposób podania - baaardzo fajny i z klasą, z klimatem. Sam lokal bardzo ładny, jasny, niemalże sterylny, ale ta surowość złamana egzotycznymi dodatkami podkreślającymi, że jesteśmy w obcym kulinarnie świecie. Ceny, hmm, no powiem tak : nie jest to bar mleczny :) Ale można wytrzymać. Zresztą zależy na co się człowiek nastawia. Dla mnie to egzotyka, na którą bez żalu wysupłałem te parę dukatów. Warto było. Wyszedłem bogatszy o parę smaków i wielce syty, żeby nie powiedzieć przejedzony deczko.
Popołudnie u znajomych. Kawka i ciacho, jakby jeszcze ktoś był głodny :) Szkoda, że krótko, ale niedziela dogorywa i trzeba się pomału zbroić na kolejny weekend, który zapowiada się ... solidnie.
Reasumując - weekend mega. Dawno tak intensywnie towarzysko nie spędzaliśmy końcówki tygodnia. Jestem kontent, jak tylko można być. 100% satysfakcji. Teraz mogę się położyć i z czystym sumieniem uznać, że nie zmarnowałem ani godziny świętego weekendowego czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz