FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

wtorek, 29 września 2015

Co ja powiem dzieciom ...?

No co ja powiem moim dzieciom? 
Taka mnie naszła myśl, gdy w minioną sobotę szedłem wraz z tłumem ulicami centrum miasta świętując Skarbnikowe Gody.
Jak mam im tłumaczyć to, że tam wszędzie gdzie teraz są banki, para-banki, lombardy i apteki, kiedyś, dawno-dawno temu, były normalne sklepy dla ludzi ? Sklepy z kapeluszami, z papciami, z instrumentami muzycznymi, z zabawkami, z artykułami szkolnymi, księgarnie, sklepy z lampami, szewce, zegarmistrze, legendarna Centrala Rybna z legendarnymi kolejkami i aromatem rybackiego portu, a nawet mini piekarenka z najdłuższymi i najlepszymi na świecie bagietkami. Tego już nie ma.
Niektórzy upchali się w centrach handlowych i innych galeriach. Resztę pokrył kurz zapomnienia. Pozostały może małe sentymenty wśród ludzi, którzy pamiętali, że kiedyż na zakupy jechało się do miasta, a nie poza nie. Że kiedyś "na mieście" robiło się te "ważniejsze" sprawunki i z dumą wracało się do domu po takiej wyprawie. A teraz ... ? Szkoda gadać ...
Chyba mam sentymentalny wieczór ... ;)

Fejs zdechł ...

Był wieczór. Już parę ładnych chwil temu zrobiło się ciemno. Jechałem właśnie samochodem. Odwoziłem teściową do domu po nadspodziewanej wizycie, która przeciągnęła się do dojrzałego wieczora. Słuchałem radia. I właśnie gruchnęła wieść. Nie, że emigranci, nie że Kaczor pokazał ludzką twarz, nie że trzęsienie ziemi w Meksyku, nawet nie to, że prezydent RP stał się twarzą PiS na jesienne wybory. Otóż rzeczywistość okazała się jeszcze czarniejsza. Fejs padł !
Prowadzący audycję wciąż tylko cytował spływające mejle od przerażonych słuchaczy, że Fejs: się wysypał; wyp*****; wyj***; padł; nie działa; nie ma go; zdechł ...itd - jednym słowem jest sytuacja kryzysowa. Dzwoniły telefony, że "co teraz będzie", "że jak żyć ...", "jak to?!" Padały mniej lub bardziej naładowane emocjami stwierdzenia, obawy, nadzieje. I jedno wieeeeelkie pytanie: co by było gdyby Fejs na zawsze popadł w niebyt ?
Niestety po paru godzinach kryzys został zażegnany i Fejs zmartwychwstał.
Ale zastanówmy się nad tym trochę. 
Sam jestem w tej mainstreamowej masie użytkowników FB, która trwoni niejedną minutę każdego dnia na śledzeniu co "znajomi" - ci prawdziwi, ci nieco mniej, ci którzy są znajomymi przez znajomych, a także ci dla których warto by wymyślić kategorię "ludzie o których istnieniu wiem", albo "ci których miałem okazję widzieć i/lub słyszeć" - jedzą, robią, gdzie są, co myślą, co oglądają i co najgorsze, jakie fajne memy w sieci znaleźli i się nimi pragną podzielić. Ja nie pozostaje im dłużny i katuję ich swoimi przemyśleniami, fotkami dzieci, czy wynikami biegania z fonem w kieszeni. I tak trwonimy sobie wzajemnie czas miast poświęcić go rzeczom naprawdę ważnym.
A co by było gdyby rzeczywiście Fejs zdechł ???
Czy okazałoby się, że mamy wreszcie czas na wszystko? Ba, że mamy za dużo czasu ?
A może okazałoby się, że nagle straciliśmy wiedzę co się u kogo dzieje, że straciliśmy pseudo kontrolę nad tym, jak wygląda życie "znajomych". Może ten brak wiedzy wpędziłby nas najpierw w rozdrażnienie, a potem w troskę o los bliźniego?
A może cofnęlibyśmy się o całe lata świetle do momentu, gdy może nie osobiście, ale przez telefon trzeba by porozmawiać z drugą osobą? Ha! To by było! Używać telefonu do czegoś innego niż obsługi FB i nawigowania codziennej drogi do pracy :)) Taki powrót do przeszłości, kiedy życie dopiero przestawało być normalne.

niedziela, 27 września 2015

Grzybobranie

Po raz pierwszy od dwóch lat.
W zeszłym roku nie było jak, bo Młody był bardzo młody. Dzisiaj został z babcią. Z sukcesem. Mimo, że chory, z gorączką, to dał radę, sprostał wyzwaniu, nie dał plamy. Ba, jak się później okazało "baba" została kumpelą, jak się patrzy. Zuch Młody! Bardzo mnie to cieszy, że tak się dogadali - najwyższy czas.
Las przywitał nas miłą pogodą. Z początku chłodno, potem ciepło. Cały czas słonecznie. Nie byliśmy długo, bo zaledwie trzy godziny. Ale nie ma czego żałować, bo okazało się, że to nie czas na grzyby. Zebraliśmy we dwoje, z Najlepszą z Żon, jakieś 2 kg podgrzybków. Ładnych, dużych, zdrowych, ale bardzo osamotnionych w tym wielkim lesie. Jest sucho, ciepło, ale jednak zbyt sucho aby grzyby wylazły spod ziemi na świat. Nie ma co jednak marudzić. To był wielce udany spacer, a i kolacja wyborna z tego się narodziła. Ba, coś jeszcze nawet na sznurkach się suszy. A sam spacer po tym suchym i aromatycznym, bo rozgrzanym słońcem lesie, był wielce mile spędzonym czasem. Nawet kanapki z serem i salami, oraz grapefruitowa herbata z termosu smakuje w takich okolicznościach ze sto razy lepiej. Tego nie mogło zepsuć nawet moje przeziębienie i samopoczucie mniej więcej... do dupy. Fizycznie niedomagałem, za to psychicznie jak najbardziej. Było miło, bardzo.
Jak już tak słodko dzisiaj o życiu, to dodam jeszcze, że wczoraj nastawiliśmy tegoroczne wino. Z winogron, a jakże, tak jak być powinno. Dzisiaj dokupiłem i dodałem szlachetnych drożdży, aby przypadkiem coś nie poszło w złą stronę. To wino, z krajowych aromatycznych gron jest skazane na sukces. I takie być powinno. Szczególnie że zeszłoroczne mimo różnych perturbacji wyszło znamienite. Tym razem nie może być gorzej.

piątek, 25 września 2015

Ja vs Ja : [part 12, piątek]. A tymczasem we wszechświecie i okolicach

Piątek.
Popołudniowa rozgrzewka - 3,5 kilometrowy spacerek. Zaraz po nim wieczorna bieganina. Chciało mi się baaaaaardzo. Efekt to ponad 11 km. Jestem zadowolony, mimo że kolana obolałe. Dobrze, równo mi się biegło. Tylko ósmy kilometr był porąbany, bo zdecydowałem się na stromy podbieg, który nieco odebrał mi tchu i rozdymał płuca. Niepotrzebnie, ale kto mnie miał powstrzymać :))
Zaczynający się weekend zapełnił się sam. I sobota, i niedziela ma już zarysowany scenariusz zdarzeń. Najciekawszym punktem będzie niedzielna wycieczka na grzyby. Może nie "po grzyby", bo nie nastawiam się na szalony sukces, ale "na grzyby", czyli bez napinki, ot na łono natury. Wiąże się z tym potrzeba zapewnienia Młodemu opieki. Babcia na wagę złota, przyjedzie. Mam nadzieję, że Carlito też stanie na wysokości zadania i przeżyje te kilkugodzinne rozstanie z mamą. 
Sobota też się zapowiada ciekawie. Rano "Skarbnikowe gody" - coroczne święto Zabrza, które zawsze zadziwia mnie rozmachem. Jedziemy z Tuśką. Nie byliśmy rok wcześniej, tym ciekawszy jestem jak będzie wyglądać wielka parada w naszym city.

Tak sobie dzisiaj wymyśliłem, że warto by oprócz osobistych, subiektywnych spojrzeń na to co mnie dotyka najbardziej, zamieszczać tutaj rubrykę pod tytułem: "A tymczasem we wszechświecie i okolicach". Widziałbym to jako hasłowe, krótkie newsy o tym co się dzieje w dalekim i bliskim świecie. Może będzie fajne kiedyś, za parę lat przeczytać, jak to było wtedy. Tak ku pamięci. Dzisiaj pierwsza próbka.

A tymczasem we wszechświecie i okolicach
- Europa coraz bardzie nurza się w problemie migracji ludów z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Już coraz mniej się słyszy, że to uchodźcy, coraz mniej politycznie poprawnych, wyważonych głosów na ten temat.
- Olej napędowy na stacji Shell'a po 4,29 PLN
- Pogoda do przyjęcie, około 18 st.C i nie pada.
- FIFA podała informację, że przyszłoroczny mundial w Katarze odbędzie się ... w grudniu (!). Widocznie pieniądze szejków są wystarczające aby zszargać największe święto futbolu.
- Media cały czas żyją wyczynem Roberta Lewandowskiego, który strzelił dla Bayernu 5 bramek w 9 minut.
- Bezsilność wobec zbliżającej się wygranej PiS w wyborach parlamentarnych. Kolejne niepokojące sondaże. 
- Wiktoria dostała dzisiaj dwie "szóstki". Brawo!

czwartek, 24 września 2015

No to jesień ...

No dobra, mamy jesień. Jeszcze w miarę miłą, i cały czas z nadzieją na fajne jeszcze dni, ale jednak. Napadła nas wraz z kalendarzem i zagościła już na dobre. To widać, słychać i czuć.
Codziennie wracam do domu tą samą trasą. Nie mam większego wyboru od kiedy nasza wioska została odcięta od świata. Teraz jest jeszcze gorzej, bo ostatnia logiczna droga, mimo że od dawna już okaleczona, została jeszcze bardziej skrzywdzona przez pomarańczowe kamizelki. Toteż stoję każdego popołudnia w korku, który żółwim tempem zbliża się do wahadłowych świateł. Mam więc sporo czasu na obserwowanie, jak szybko brzydną z dnia na dzień drzewa, jak schnie i kurzy się kukurydza na polach, jak rowy wzdłuż drogi wypełniają się coraz bardziej zeschłymi liśćmi. A wszystko to wskazuje tylko na jedno - że czas nie stoi w miejscu. Nie tylko nie stoi, a wręcz zapie****a. I tak tydzień za tygodniem. Dni mijają tak szybko, że życie od weekendu do weekendu nie jest już wyczekiwaniem, a tylko zamaszystym zrywaniem kartek z kalendarza. W całym tym wariactwie nie tak przecież odległy urlop wydaje się być średniowieczną legendą, której zamierzchłość jest równie niepojęta co oczywista. Wspomnienia nie wystudziły się jakoś normalnie, a zostały wywiane wiatrem rozpędzonych tygodni.
Już jesień.  Dnie coraz krótsze. Poranki jeszcze nie zimne, ale już samochody codziennie zroszone, nieprzyjemnie. Rano kurtka na grzbiecie, po południu powrót do optymistycznej temperatury. Jeszcze nie napadły nas na szczęście deszcze, toteż na twarzach wokół jeszcze uśmiechy podgrzewane słońcem. 
Jutro piątek, piąteczek, piątunio. I fajnie. Jakieś plany? Może ... Choć bez zadęcia. Jedyne co chciałbym uskutecznić, to cotygodniowa przebieżka po okolicy. Bardzo mi się chce. Jutro może też basen z Tuśką. Już bardzo dawno nie byliśmy. Całe lato bez ani jednego zamoczenia dupska w basenowej wodzie. Poza tym nie wiem co jeszcze. Chyba nic, ale chętnie bym przyjął jakąś miłą niespodziankę na weekend.

czwartek, 17 września 2015

Dycha!

Nie liśćmi doprawionymi aromatem wilgotnych mgieł, ani nie babim latem utkanym na złotej polskiej, ale latem kurna!, latem pachnie !!!
To nam się w przyrodzie miło zrobiło! Wczoraj 26, a dzisiaj aż 32 st.C w cienistym cieniu, o termometrze w aucie nie wspomnę. Fantastycznie miło się porobiło. Aż żyć się (znowu) chce. Na niebie słońce, full błękit, a nieliczne strzępki białej waty jedynie dodają malowniczości okolicznościom przyrody. Taki wrzesień, to ja rozumiem!
Tak mnie dzisiaj te słońce naładowało, że wzułem trampki na nogi (no może nie dosłownie trampki...) i poleciałem (no może nie dosłownie poleciałem...) w długą. A że mi się tak poprzednim razem fajnie biegło, to dzisiaj sobie postanowiłem zrobić prezencik. Pomalutku, nieśpiesznie, w tempie iście rekreacyjnym wykręciłem wymarzoną dychę. Licznik przekroczył 10 km. Może nie do końca tak to miało wyglądać, gdy wiosną założyłem sobie plan iż do końca roku będę biegał "dwucyfrówki", ale i tak się cieszę z tego mojego małego sukcesu. I pal licho, że w tempie lekko-pół-śmiesznym - za stary jestem na sprintera :))

Jeśli pogoda się w miarę utrzyma, bo trudno zakładać że ten nadspodziewany upalik na dłużej u nas zagościł, to zapowiada się ciekawy weekend. Po pierwsze mamy u nas, w parafialnym ogrodzie, Festyn Średniowieczny. Po drugie, w powiązaniu z pierwszym, być może będziemy mieli miłych gości, a to oznaczałoby towarzysko udany wieczór. Tak więc prognozy są niezłe. Jeszcze tylko godnie przeżyć piętek, piąteczek, piątunio i mamy weekend. A'propos weekendu, weekendów, to taka mnie refleksja naszła, że ... ale to już temat na inny wpis.

wtorek, 15 września 2015

Śmierdzi serem, pachnie miętą

Dopóki z lodówki śmierdzi ołomunieckim serem, dopóki w schowku czeskie gumy, dopóty lato jeszcze jakoś trwa. Cienka to nitka co prawda, ale jednak dynda na niej trochę wakacji. Ostatnie dni ciepłe (wczoraj nawet 26 st.C), przyjemne, godne szortów bez gęsiej skórki na nogach, są bardzo miłą niespodzianką po minionych dniach chłodu i słoty, do której nie nawykłem i nigdy nie nawyknę.
W zeszłą sobotę, zamiast dokazywać imprezowo, bez planu wyskoczyłem pobiegać wieczorową porą. Miałem nastrój dołująco-nieciekawy, naładowany emocjami niezbyt miłymi, gdzieś tam rozzłoszczony egzystencjalnym rozmyślaniem, więc w ramach wypocenia tego jadu poszedłem pobiegać. I pobiegłem, jak dla mnie ... bardzo. No muszę się pochwalić - nigdy nie biegałem takich dystansów. Nie, że nie chciałem, nie że nie mogłem, ale jakoś nie dorosłem mentalnie do biegania więcej niż magiczne 8 km. W sobotę też nie zakładałem ile przebiegnę, trasę miałem bardziej pokręconą niż loki Carlita, a biegło się świetnie i ... wyszło 8,5 km. To taki mój mały sukcesik. O tyle więcej warty, że teraz mam ochotę na więcej :))) Wie, wiem, nie ma się czym ekscytować, ale ja sam siebie zaskoczyłem, że mimo sflaczałego i tłustego jestestwa, tak fajnie pobiegłem i ... przeżyłem. Co więcej, moje mięśnie nie ucierpiały (!) - stawy owszem. Ale już jest ok. Pod koniec tego tygodnia znowu pobiegnę. Tym razem będę musiał się hamować, żeby nie przegiąć. Nie zrobić sobie krzywdy! - to podstawa.

sobota, 12 września 2015

Zmęczony

Już mi tęskno ...
Za nami tydzień jesiennej pogody. Zandale wylądowały już chyba na dobre w szafce z butami. Chłodne poranki, nie wiele lepsze dnie; co nieco deszczu uprzykrzającego i tak nienajlepsze nastroje pogodowe. Do tego tydzień w pracy obfitujący w zdarzenia o tyle nieprzyjemne, że mimo że nie zwalające z nóg, to jednak na finiszu wystawiający srogi rachunek. Czuję się zmęczony Tak za całokształt.
Pierwsze ciągnięcie nosem przez dzieciaki; jedno i drugie zaliczyło pierwsze śpiki. Nie jestem jeszcze na to mentalnie gotowy. Z drugiej strony - nigdy nie byłem. To stan rzeczy, który zawsze przywala mi tak, że czuję się jak po lewym sierpowym Joe'go Freziera. 
Podobno ma być jeszcze cieplej, lepiej ... No to ja bardzo poproszę.
Opalenizna, tak z trudem zdobyta, blednie. Ciepło z ciała też jakby ucieka. Trochę odzwyczaiłem się od dreszczy wstrząsających ciałem, jak po zanurzeniu się w wodach Bałtyku. Bardzo tego nie lubię.
Piwo też już jakby straciło smak. Właściwie z dnia na dzień popadło w niełaskę. Nawet te z wakacyjnym paszportem, które stoi pokornie w dalekim kącie kuchennej szafki.
Szkoła. Zaczęła się. Ze swoimi problemami, może banalnymi, ale modyfikującymi znacznie czasoprzestrzeń dnia. 
Goście. Z daleka. Jutro wyjeżdżają.
Rozmyślanie o najbliższej przyszłości ... Trudne.
Czuję się zmęczony ...

piątek, 11 września 2015

Obóz świętych

Miałem nie komentować. Od tygodni przewala się ten temat, nie cichnie, rozrasta się. Nie chciałem się odzywać, bo powiedziano chyba już wszystko. Natomiast jednak spiszę tych kilka myśli, tak dla siebie, tak dla pamięci, tak żeby sprawdzić za czas nieokreślenie dłuższy, czy to o czym myślę się ziściło, czy miałem rację, czy nie błądziłem, czy ... świat nie zbłądził. 
To co się dzieje, jako żywo przypomina mi "Obóz świętych" Jean'a Raspail'a. Szczerze polecam wizję sprzed 40 lat, która ziszcza się na naszych oczach. Europa zalewana falami uchodźców z Syrii i pogranicza Afryki i Arabii, jest jak ponura ekranizacja powieści Raspail'a. Nie sposób przejść obojętnym wobec tego problemu. Kto bowiem nie widzi problemu, ten ... ma problem. Krótkowzroczność niektórych środowisk w Europie staje się pomału irytująca. Witanie kwiatami i brawami tzw. uchodźców (jakich uchodźców??? - ale o tym za chwilę) wygląda mi na szczeniackie "odmrażanie sobie uszu, mamie na złość". Daleki jestem od ekstremistycznych postaw, czułbym się źle gdybym sam siebie przyłapał na tym, że traktuję problem na poziomie stawiania muru przed "obcymi", bo są obcy. Natomiast całkowicie rozumiem ludzi, którzy się boją. Sam się boję. Boję się, bo jestem myślący. Nie trzeba mi stawiać kolejnych tez i dowodów przed oczy, żebym odczytał rzeczywistość. Mamy do czynienia z ekspansją obcej kultury, a właściwie cywilizacji, która zalewa Europę, jaką znamy. A strach przed obcym jest naturalny ... i usprawiedliwiony. Szczególnie gdy ów obcy nie kryje nienawiści do tego, u którego schronienia szuka. Europa natomiast w imię wartości, jakie wyznaje otwiera swe drzwi przed gościem, który nie uszanuje oferowanej mu gościny.
Zapytałem wcześniej: "jacy uchodźcy???". Dlaczego uchodźcami są młodzi mężczyźni? Dlaczego w tłumach w pociągach i na dworcach ze świecą szukać kobiet z wtulonymi w nie płaczącymi dzieciakami? Dlaczego Ci uchodźcy z hardą miną i bez jakiegokolwiek szacunku dla gospodarzy wkraczają niemalże siłą w nasze progi? Dlaczego nikogo nie zastanawia fakt, że na uchodźctwo trzeba być odpowiednio bogatym, aby nie musieć uchodzić z własnego kraju? Czyż nie jest tak, że niewielkiemu odsetkowi ludzi, którzy uciekają przed głodem i wojną, towarzyszy cała masa szukających łatwego życia (na socjalu Europy) lub co gorsza - i tego należy się bać - zadymy w sercu znienawidzonego "Zachodu"? Zbyt wiele pytań, które by można mnożyć, i które co gorsza ... często są retoryczne. 
Ta współczesna hidżra, którą obserwujemy jest zdobywaniem nowej przestrzeni życiowej dla obcej nam cywilizacji. Można by przejść do porządku dziennego nad tym zjawiskiem, bo przecież Europa nie od dziś boryka się z wymieraniem własnej populacji i bez napływu obcych nie ma szans na utrzymanie się przy życiu. Problemem jest jednak skala i natężenie zjawiska napływania tzw "uchodźców", którzy w żaden sposób nie zamierzają się asymilować z europejczykami. Więcej, przybysze jawnie okazują niechęć swoim nowy sąsiadom, a idąc ze literami swych świętych ksiąg, mają więc obowiązek nienawidzić i zwalczać "niewiernych". Europa nie powinna mieć złudzeń. Hidżra, którą obserwujemy ma na celu nie ucieczkę przed własną złą ziemią, tylko zdobycie nowej i wyeliminowanie konkurencji.
Czy islam jest zły? Podobno nie ... Osobiście nie trafia mi swoiste rozumienie islamu, jako religii miłości i złotych wartości. Być może są i święci po stronie islamu, ale nie potrafię żadnego wymienić. Wszyscy widzimy czym jest na prawdę. To prawda, że w wiekach średnich chrześcijanie też z imieniem swego boga na ustach zaprowadzali krwawy ład na świecie. Tyle, że teraz, we współczesnych nam czasach mamy do czynienia z cywilizacją rodem ze średniowiecza, która wykorzystuje dzisiejsze, współczesne narzędzia do siania terroru i rozkładu ładu społecznego w krajach, które podbija. Europa nie chce, nie może, nie powinna, bo to niemoralne i złe, przyjąć kultury przybyszy.  Ale nikt się temu nie przeciwstawia. Nieliczni jedynie podnoszą głos sprzeciwu i pomijając polityczną poprawność nie boją się mówić, co myślą.
Tony jadu, które wylewają się z netu, to w większej mierze strach i bezradność targające ludźmi. To takie kozaczenie, które ma przestraszyć przeciwnika. Nic to jednak nie daje. Nie trzeba być faszysta i ekstremistą, żeby przyklasnąć sprzeciwowi wobec tego, co się dzieje.
Dlatego wcale mnie nie dziwi to, co codziennie czytam i oglądam. Sam pełen jestem obaw.
Jeszcze nie złości, ale już irytacji mi nie brak. Irytacji, że rządy europejskich krajów nie są w stanie podjąć żadnych działań, aby problem zdusić z zarodku. Za przykład niech będą im kraje bogatej Arabii, które zamknęły granice dla w końcu bratnich im rzeszom uchodźców. Coś w tym być musi, że nie są skłonni wpuścić do siebie tych tysięcy ludzi ... Ale Europa, ze swym zgnuśniałym umysłem, już dawno zatraciła zdrowy rozsądek ...

poniedziałek, 7 września 2015

Zapach jesieni

To czemu nie podołał sierpniowy skwar, temu dało rade kilka chłodniejszych (bo przecież  nie zimnych) dni i parę rześkich nocy. Drzewa nagle straciły żywą zieleń liści, jakby ktoś pociągną suwakiem photoshopa odbierając im nasycenie i radość. Gdzieniegdzie ktoś nałożył bardzo ciepły filtr foto, a weekendowa wietrzna zawierucha i deszcze zrzuciły do stóp tumany liści. I poza tym, że śmierdzi dzisiaj niemożebnie gnojowicą rozlaną po polach, to ... pachnie jesienią. Rześko, trochę wilgotno, przeszywająco ... po prostu jesiennie.
Zrobiło się chłodno. Rano było 11 st.C, a po południu niewiele więcej, bo zaledwie 14. Dojmującym przeżyciem jest potrzeba założenia kurtki na grzbiet. Nawet jeśli to zwalnia kieszenie spodni od noszenia telefonu. Trochę skropiło dzisiaj ziemię, choć nie tak, jak w weekend. Natomiast poza przelotnym deszczem nadspodziewana porcja słonecznych promieni i czystego błękitu na niebie. To miłe. I przyjemne. I fajne. Chociaż "fajne" niezbyt jest na miejscu, bo jak się dzisiaj dowiedziałem, pani od języka polskiego nie pozwala używać tego słowa, bo "niemieckie". 
A jak już o szkole, to miła niespodzianką jest to, że w IV klasie podstawówki ni stąd ni zowąd mają aż (!) cztery lekcje WF-u tygodniowo. Budujące. Natomiast zupełnie inną niespodzianką jest to, że w tym samym tygodniu mają też dwie lekcje religii. Jak to?! Ano tak to. Nie rozumiem ... Coś tu nie gra. Dlaczego ta godzina nie jest wykorzystana np na dodatkową lekcję języka (trzy lekcje tygodniowo języka angielskiego) ? Nie wiem kto już, zanim na nowo nas jesienią napadnie "IV RP", układa taki zestaw zajęć w szkole. Jestem ciut zniesmaczony tym faktem. Na razie zniesmaczony, bo jeśli się głębiej zastanowić, to może się okazać, że mamy głęboko i daleko w przyszłość sięgający problem. Już na samym początku nauczania okazało się, że katechetka jest świadkiem "prawdziwego cudu", o którym opowiedziała uczniom. Trochę cierpnie skóra. Jeśli tak zaczyna, to co będzie dalej ...?

niedziela, 6 września 2015

... a jutro poniedziałek

Jakoś doskwiera mi ta tytułowa myśl. Znacznie bardziej, niż zwykle ostatnimi czasy, gdy to jakoś-jakoś było. Ale już znalazłem sobie wytłumaczenie co się za tym kryje. To własnie ta leniwa niedziela tak mnie "podtruła" poniedziałkowym jadem. Za dużo miałem wolnego czasu, za dużo aby rozmyślać "o życiu". Kiedy minione niedziele wypełnione były zdarzeniami, dobrymi emocjami, ekscytującymi widokami, dźwiękami, zapachami, to nie było zbytnio czasu na zastanawianie się nad poniedziałkiem. Dzisiejsza pusta niedziela napchała mi do głowy poniedziałku. Niesmaczne to uczucie. Odbija się niezdrowo i wierci w trzewiach dziury, jak nieświeże żarcie.
Zapowiada się tydzień bez fajerwerków, ale jaki będzie naprawdę, tego nie wie nikt. Tak to już jest, że mój zawodowy tydzień, a nawet dzień, pozbawiony jest jakiegokolwiek przemyślanego planowania - wszystko idzie na żywioł, cały czas się coś goni, gasi pożary, walczy z głupotą i bezmyślnością, tłumaczy sprawy oczywiste, i w zdumieniu ogromnym klaruje dogmatyczne prawdy, które ktoś poddaje w wątpliwość. Nie ma to nic wspólnego z normalnością, z rozsądkiem, z sensem. Absurdy dnia codziennego czasami zwalają z nóg. Już dawno zarzuciłem myśli typu: "przecież to niemożliwe żeby ...". Życie uczy, że nawet najbardziej absurdalne scenariusze są możliwe, kiedy ma się wokół odpowiednich "partnerów". Cholernie to męczące; nierzadko frustrujące ... Ale cóż, każde takie doświadczenie utwardza dupę. Przez to człowiek robi się gotowy na każdą nawet najgorszą niespodziankę. I choć czasami brak gotowej odpowiedzi, to do czego wyobraźnia, która kreuje najdziwniejsze, ale co ważne, skuteczne reakcje. Survival dnia codziennego, którego Bear Grylls by się nie powstydził. 

Lazy sunday ...

Kiedy to ostatni raz spędzaliśmy niedzielę w domu ...? Spoglądając w kalendarz trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Musiałbym naprawdę głęboko sięgnąć pamięcią, żeby odszukać taki dzień. Całe lato, mimo że było takie rwane i na pozór bezbarwne, okazuje się być spędzonym nad wyraz aktywnie. Sam jestem zaskoczony tym odkryciem. Wygląda bowiem to tak, że lato było nie tylko gorące (ach ten sierpień!), ale i bardzo udane ... wakacyjnie. Mimo, że urlop mieliśmy taki ... jaki mieliśmy.
Dzisiaj się lenimy. Każdy na swój wypróbowany sposób. Ja to przechodzę właściwie małą rekonwalescencję po sobotnim wieczorze. Siedzę przed kompem - może to mało wyszukane zajęcie, ale w lenistwo wpisuje się elegancko. Pozostała część stada też nie grzeszy zaangażowaniem w życie rodzinne, czy już nawet nie wspomnę o zadbanie o domowy porządek vel sprzątanie po imprezie. Ale tak jest dobrze. Ta niedziela taka jest i inna być nie powinna. 
Szkoda, że w TV nie ma akurat jakiegoś filmu wartego obejrzenia, bo akurat miałbym ochotę. Wyłożyłbym się wygodnie przed ekranem i może ... bym nie usnął. Ale jak robię z pilotem w dłoni przebieżkę po programach, to jeno marszczę brew nad lewym okiem - kompletnie nic wartego uwagi, szmira z nieporozumieniem.
Zgłodniałem nieco. Naprędce skonsumowany niedzielny rosół postawił mnie co prawda na nogi, ale reaktywując mnie do życia obudził też cielesne pragnienie spożycia czegoś bardziej konkretnego. To znak, że niemiłe skutki związane z metabolizmem alkoholu już minęły. Toteż sznupię sobie po lodówce i strzepuję niniejszym okruchy chleba z klawiatury. Właściwie nie chleba, a podsuszonej bagietki, która została po wieczornym zakąszaniu.
Za oknem paskudna dzisiaj pogoda. Teraz na termometrze 14,9 st.C a od samego rana duje wiatr. Okna pozamykane. To o czymś świadczy. W sumie dobrze. Bo jeszcze przyszłaby mi ochota zakończyć ten dzień zrzucając pidżamę w imię wieczornego spaceru. A tak mogę sobie bez wyrzutów sumienia dokończyć te niedzielne leniuchowanie.

Czeski wieczór

To był zdecydowanie udany wieczór.
Po każdym względem. 
Po pierwsze - towarzysto. Bez dobrego towarzystwa żadna impreza się nie ma prawa udać.
Po drugie - kulinaria. Tematem przewodnim było odwołanie do czeskiej kuchni i napitku. I choć po danie główne właściwie jeszcze dalej trzeba by sięgać, bo do Węgier, to jednak u naszych sąsiadów jest ono bardzo popularne. Natomiast za zimne zakąski w postaci nakladanego hermelina i utopców , to już Czesi na pewno odpowiadają. Wszystko syte, tłuste, treściwe i dobrze przyprawione. Czego więcej chcieć pod trunki wymagające oparcia w jedzeniu.

Po trzecie - trunki. Bez czeskiego piwo obejść się nie mogło. I słusznie, bo ciężkie jedzenie, jak najbardziej się z nim komponuje. Natomiast gwiazdą wieczoru był absynt. W dodatku podany - i tu ukłony w stronę Najlepszej z Żon - na różne sposoby. Z początku kolorowo, w drinkach. Raz, jako Traffic Lights, raz jako Green Clouds. Jeden słodki, drugi bardzo wytrawny. W drugiej odsłonie z nutą tajemniczości i zabawy w rytuały. Kiedyś mieliśmy okazję (zresztą w tym samym gronie) smakować absynt w rytuale ognia. Tym razem inaczej, na sposób Janisa, postawiliśmy na rytuał powietrza. Niby niewielka zmiana, ale efekt zdumiewająco inny. Słodki smak magii zaklętej w ogniu, skarmelizowanym cukrze, i zahartowanym płomieniem absyntem. Całość, jako ciepły shot spływający cukrem i gorącem mocy alkoholu, po podniebieniu. Ciekawe doznanie, oj ciekawe. 
Acha, no i jeszcze o jednym bym zapomniał, bo na otwarcie imprezy, za całe to spotkanie, toast ku niemu wznosiliśmy kieliszkiem czegoś zupełnie nie czeskiego, a miejscowego. Otóż z pewną dozą niepewności wyciągnąłem z piwnicy butelkę zeszłorocznego wina domowej roboty, z którym to związana jest wybuchowa historią rozrywanych przez zawartość flaszek. Ostrożnie, w piwnicy, otworzyłem jedną z butelek. I zawartość o pięknym głębokim kolorze i z bąbelkami łechcącymi podniebienie okazała się wyśmienitym musującym winem. Nieskromnie powiem, że chyba jednym z najlepszych jakie kiedykolwiek zrobiłem

 
 





 


środa, 2 września 2015

Ja vs Ja : [part 9, środa] ... Jeszcze raz spróbujemy ...

Taaaaak, jestem po wieczorne przebieżce. Zaledwie 3 km, w tempie truchtającym, ledwie nogi od asfaltu podrywając. Z obawą o to czy zaboli za którymś tam krokiem. Ostrożnie, bardzo ostrożnie, wręcz zachowawczo. Ale jeszcze mam w pamięci wielotygodniowy ból i ostatnie czego bym pragnął to wrócić do tego stanu. No co zrobić gdy jednak tak ciągnie do biegania, hę ? Szczególnie, że widzę, jak ten czy tamten znajomy przenosi się na coraz wyższe poziomy jakości dreptania. Ciągnie i mnie. No i poza czysto sportowo-fizyczną stroną biegania jest jeszcze ta metafizyczna - nic tak nie relaksuje, jak godzinka do utraty tchu ... biegania lub seksu :))


Bieganie bieganiem, a tu nagle, z zaskoczenia niemalże, lato nam spier*****o sprzed nosa. Jakże nieprzyjemny to stan kiedy z rana ciarki na rękach i siąpi coś na głowę. A tak dzisiaj było. Już nawet nie wspomnę, że ochłodzenie o 15 stopni z dnia na dzień, to nieprzyzwoitość nieziemska. 
Tak się pięknie w tym sierpniu układało, że nie było dnia w cywilu (bo w pracy, to wiadomo, że ...) z innym obuciem na nogach, jak zandale. A dzisiaj ? No cóż, wytargałem z szafki sportowe, bo sportowe, ale jednak całe buty. O tyle dobrze, że buty te natchnęły mnie do wieczornej bieganiny. Moje stopy niezbyt przychylnie przyjęły tą zmianę. To tak, jakby założyć im kaganiec, odebrać wolność, przydusić do ziemi. Całe szczęście, że szorty bezpiecznie jeszcze można ponosić ...

wtorek, 1 września 2015

Cisza leczy duszę

Taki obrazek. Z netu. Górnolotny banał. Właściwie po co, skoro to oczywiste ... Ale ...

Czasami potrzebuje ciszy. No dobra, nie czasami, raczej często. I rzeczywiście potrzebuje jej dla zdrowia psychicznego. I co za tym idzie dla fizycznego też. Kiedy głowa napchana zwielokrotnionym echem dnia pracy, wtedy niczego bardziej mi nie trzeba, jak czasu na wypróżnienie się z tego hałasu, na wypompowanie szamba, na spuszczenie stęchłego powietrza z balonu.To ważne. A jednak reglamentowane, jak gorzała w stanie wojennym. Najczęściej dopiero noc przynosi ukojenie. Albo zmiana otoczenia. Dlatego tak cenię weekendowe wyjazdy z domu. Poza domem, bliżej natury, łatwiej o rozproszenie skondensowanego hałasu. Wiatr wywiewa z głowy brudy, a gra świerszczy w trawie koi odmianą dźwiękowych doznań.

Symboliczne wyłączenie telefonu jest manifestacją pragnienia ciszy, odcięcia się. Nie muszę tego robić, ale ciszy i tak mi brak. Wyłapanie jej skrawków z codziennego szumu jest, jak wędkowanie w mętnej wodzie. Mimo to zarzucam wędkę i z zapartym tchem gapię się w spławik. Może tym razem się uda ...?