FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 30 września 2018

Zapach jesieni

Jako, że mamy za sobą parę chłodnych dni, to powietrze pachnie już jesienią w pełni. Choć teraz patrzę na to nieco inaczej. Do niedawna te aromaty jesieni wizualizowałem sobie (a raczej "wąchalizowałem"), jako zestaw zapachów opadłych liści, może nieco zatęchłych, ale też prażonych słońcem itp przyrodniczych spektr i doznań węchowych. Natomiast teraz zupełnie na pierwszym miejscu wyczuwam w tej jesiennej kompozycji, zapach rozpalonych palenisk w piecach. Zaznaczają się nuty niedopalonego węgla niskiej jakości, lotne związki ze spalania plastików różnorakich, słodkie aromaty przypalonych oszkrabin i innych resztek żywności, duszące frakcje palonej gumy i - chyba jedynie akceptowalnego - zapachu palonego drewna. Powietrze nabiera romantycznej, pastelowej nieprzejrzystości i gęstości, tak nieodzownej na ten przykład, dla poczynienia dobrej, jesiennej fotografii. Nad głowami suną warstwy dymu, na głowy opada sadza z niskoemisyjnych kominów, a wilgoć potęguje i betonuje ten aromantyczny parasol nad miastem. No bajka! 

Ale jestem rozje...chany! Kto wie, czy po tej niedzieli nie będę miał odleżyn do wyleczenia 😉. W każdym bądź razie przeleżałem ten dzień tak, aż mnie łeb zaczął nap***ć od zbyt długiego przebywania w pozycji horyzontalnej. I nie pomogła nawet druga wielka kawa, na rozbudzenie. 
Za oknem dzisiaj wspaniała pogoda, ciepło (ponoć) kilkanaście stopni wg termometru za oknem (jeśli mu wierzyć), błękit nieba i słońce przez cały dzień. A ja w domu, dosłownie w przysłowiowej pidżamie. Zamiast pomykać po asfaltowych ścieżkach zaklinam rzeczywistość i szykuję się, jeśli nie na cud wniebowzięcia, to przynajmniej na wskrzeszenie do żywych. No bo jutro poniedziałek przeca. A rower już drugi tydzień zbiera kurz.
Na razie, w oczekiwaniu na azjatycką zupkę w ramach kolacji (o! właśnie wjechała na stół) oraz na finał Polska - Brazylia, oglądam mecz o III miejsce pomiędzy Serbią, a USA. Ależ pięknie wczoraj odstawiliśmy Amerykanów! Nie żeby jakoś łatwo, ale z taką werwą i rozmachem, że aż serce rosło oglądając naszych chłopaków. Przy tie-break'u, to autentycznie puls miałem podwyższony. Oby na dzisiejszy finał nie brakło naszym siatkarzom sił, bo ochoty na pewno nie. Po czterech latach, jako obrońcy tytułu, znowu finał z Brazylią. Jedni i drudzy powinni być extra zmotywowani.
Zanim rozpali mnie mecz, to na razie ocieram z czoła perlący się pot. Najlepsza z Żon dowaliła dzisiaj do pieca. Ale to dobrze. Nie dość, że dobre to-to, to niewątpliwie taka dawka kapsaicyny wpłynie pozytywnie na drożność mych zatok i odkażenie przełyku. 😀

sobota, 29 września 2018

Świąteczna pomoc medyczna

To zwykle tak się zaczyna.
Akurat w tym temacie, to jestem skłonny zapisać się do grupy paranoików. Pochylam się do poziomu płaskoziemców i wpatruję się głęboko w oczy potencjalnym operatorom lalek Voodoo. No ktoś tym musi, do cholery!, sterować!
Na początku jest data. Ta data określa wydarzenie o znaczącej wartości towarzysko-emocjonalnej. Już wiesz, że powodzenie operacji jest zagrożone, bo... no bo jest tak, i już. Dlatego robisz wszystko, aby wyeliminować wszelkie zagrożenia dla realizacji zamierzeń. Z dobrym skutkiem. Przez trzy tygodnie od zarania pomysłu podtrzymujesz ogień w palenisku; chuchasz, dmuchasz, dokładasz drew, aby nie zgasło. Na dzień przed wpatrujesz się w wypalone zgliszcza, które zadusiła "nieznana siła". Bo oto ... tad-dam!... Młodemu się pogorszyło.
No i jest trudna decyzja. Dzieciaki nie jadą do babci na nockę. A my jedziemy na spotkanie nie autobusem linii 617, tylko Nocną Furią. I nieważne, że melanż nastolatków w średnim wieku, jawi się nieco zbyt trzeźwy. Przecież jesteśmy dorośli! Zresztą i tak od rana czuję, że mnie coś nadgryza od środka, więc zamiarów niecnie alkoholowych w żaden sposób na ten wieczór nie planowałem (chemiczno-metaliczny posmak i aromat bezalkoholowego Żywca -nie do zapomnienia). To, że dzieciaki nie jadą do babci, to  nie żal, że okazja na niespotykaną "godzinkę nienawiści" gdzieś umyka, bo największy żal mam do losu o to, że planowane wyspanie się w sobotę legło właśnie w gruzach, jak WTC swego czasu. A, no i oczywiście załamka, że Młody się rozkłada po prawie miesięcznej walce - to też sprawia, że jedziesz na imprezę zburzony i w nastroju odpowiednio zredukowanym.
Kilkanaście godzin później: świąteczna pomoc medyczna  - raz! Albo... i dwa razy, poproszę. A bo młody przekaszlał cała noc, a bo my już pomysłów zbytnio nie mamy na to, co dalej. No to, jak już jedziemy, to też pójdę do lekarza; a co mi tam! Wezmę receptę, może jakieś fajne cudowne prochy zapiszą i mnie przywrócą do życia, jak Łazarza - just like that! 
Świąteczna pomoc medyczna jest instytucją bardzo ciekawą. Skupia na korytarzach poczekalni dosyć specyficzny zestaw indywiduów. Nie spotkasz tam tradycyjnej reprezentacji seniorów, tylko melanż wyglądających na półżywych zombie w kwiecie wieku i takowych rodziców małych dzieci. Wspólnym mianownikiem jest to, że cała ta wataha żądna pomocy medycznej nie przyjdzie do lekarza w tygodniu, bo nie wyobraża sobie, że można tak uczynić zarzucając swoje zawodowe obowiązki. Nieważne, czy to z sobą, czy z dzieckiem, wszyscy dociągają jakoś do weekendu, aby wyrwać od lekarza receptę z cudownym lekiem, który do poniedziałku stawia na nogi. I z taką nadzieją i ja oczywiście bywam w tym przybytku, skądinąd bardzo pożytecznym dla wszelkich korpopracowników i innych paranoików niezdolnych nawet pomyśleć o L4. Bo jakże to tak? Tak na marginesie, to lekarki zbyt młode, ze zbyt wysokim poziomem urody, nie powinny być dopuszczane do zawodu. Ciężko wciągnąć AŻ TAK brzuch, przy osłuchiwaniu stetoskopem.😉
Trzęsącymi rękami wystrzeliłem z plastikowego blistra jedną z trzech sporych pigułek. Było to już ładne parę godzin temu, które w większości przespałem. Pobudka nie zaskoczyła mnie nagłą poprawą samopoczucia. Pozostały dwa naboje w komorze mego sztucera. Jutro kolejny strzał, to może trafię miedzy ślepia bestię.

Pogodynka:
Dzisiaj znowu zimno. Mimo słońca zaledwie 10-11 st.C 

Tymczasem we wszechświecie i okolicy:
- ON na stacji "muszelkowej" stacji po 4,96 PLN/L.
- Walczymy z Amerykanami o finał Mistrzostw Świata w siatkówce!!!
- Górnik przegrał na Piaście 0:1
- południową Grecję przemielił cyklon Medikan

piątek, 28 września 2018

#PowenoweLove

#PowenoweLove edycja jesień 2018. Nikt nie wie, która to edycja, ale najfajniej, że wciąż. Spotkanie po raz n-ty w podobnym składzie, choć przez lata ekipa ewoluuje. Jak zwykle w doskonałej atmosferze, choć tym razem całkiem spokojnie, grzecznie i ... kulturalnie (jak zawsze!) na wskroś 😉 Nawet jakby mniej, prawie wcale, o #Powen, o newsach, o PiKeju, o najbardziej spektakularnych zwolnieniach, transferach do innej rzeczywistości, absurdach i zwyczajnych plotach "zza szlabanu". Może dlatego, że chyba pierwszy raz bez "aktywnych powenowców", przynoszących te wszystkie smaczki, które tak doskonale karmią wesołą kompaniję 😀. Jednak kilka perełek było. Jak zawsze, ktoś, coś, w stylu: "A słyszeliście, że/kto.......?". A towarzystwo dzisiejsze było bardzo mocne i liczebne w składzie, toteż wieczór był soczysty i zawiesisty w sobie. Fajnie, że lata mijają, a ekipa wciąż ma ochotę zebrać się i posiedzieć razem, w atmosferze wielce kumplowskiej i bezgranicznie życzliwej.

Poza tym boli mnie gardło. I to mnie wkurza! Podobnie, jak to, że Młody też jakby trochę chyba bardziej kuco i jakaś gorączka się przypętała. Próbujemy go od kilku dni utrzymać w stanie wskazującym do przedszkola, ale jeśli przez ten weekend się nie pozbiera, to ... Ja natomiast popróbuję tkliwe gardziołko delikatnie przepłukać "wodą życia", której to resztki gdzieś tam w barku jeszcze stacjonują. Pomoże? Jak nie, to na pewno nie zaszkodzi.

Na przestrzeni ostatniego tygodnia mieliśmy istne tornado temperaturowe. Tydzień temu temperatura wynosiła 27-28 st.C. W zeszły weekend w ciągu dnia było już zaledwie 13-14 st.C. We wtorek mieliśmy po południu jakieś 10 st.C. A w środę rano całe "zero" st.C i skrobanie szyb w samochodzie. Wczoraj i dzisiaj popołudniowa temperatura to 20-21 st.C i znowu che się żyć. Tylko, jak tu zachować zdrowie, gdy za oknem takie jazdy pogodowe?

środa, 26 września 2018

Diagnoza


To kiedyś musiało nastąpić…

Proszę, niech Pan usiądzie. Niestety nie mam dobrych wieści. Diagnoza wydaje się być jednak … Nieee, nooo, bardzo proszę się uspokoić. Proszę mnie wysłuchać do końca. Otóż, diagnoza wydaje się być jednoznaczna. Biorąc pod uwagę objawy, które Pan opisał… Tak, to były… eeee … mam to: drętwienie rąk, dreszcze wstrząsające całym ciałem, uczucie kulenia się, krótki oddech … tak… jasne … Tak. Jeszcze jedno: Od kiedy Pan tak ma? Acha, od dzisiejszego poranka. Rozumiem. No dla mnie sprawa jest oczywista. Co więcej, uważam, że mamy do czynienia z poważnym przypadkiem. Czy przepiszę Panu jakieś leki? No nie za bardzo jest co. Może jakieś antydepresanty jedynie… Ale poczekajmy na to, jak rozwinie się sytuacje. Na razie zalecam leczenie objawowe: przede wszystkim sukcesywne, dokładne drapanie miejsc ze zmianami chorobowymi. Jako osłonę przy tej terapii, polecam rękawiczki; czapka lub głęboki kaptur na głowę, też nie zaszkodzi. Słucham? O co Pan pyta? Aaaa, no tak, nie powiedziałem co Pana dopadło. Otóż to nic innego, jak … ciężki przypadek jesieni z przymrozkami. 
Drapać, proszę Pana! Skrobać te szyby!”

wtorek, 25 września 2018

Zły dzisiaj księżyc, Panie.

Przyszła nocą. Zaatakowała gwałtownie, bez pardonu. Tylko zza opuszczonych rolet obserwowaliśmy, jej wściekłą ofensywę. Targała, szarpała, zalewała, huczała. W bezpiecznym betonowym schronie. Tylko przez kominy wiatr gwizdał dopominając się o uwagę.
Gdy wypełzłem w poniedziałkowy przedranek, w ciemność, z kapturem naciągniętym na czoło, ulica pokryta była trupami, nie martwych jeszcze, liści wierzb. Potem dzień pokazał, że jedna z wierzb, ta tuż za oknem, straciła swój wielki, gruby konar. Owiał mnie chłód nocy. Ponury widok pobojowiska dopełniały walające się wszędzie, wyrwane drzewom drobniejsze gałązki. Wiatr marszczył powierzchnie kałuż. Jeszcze cały dzień wiał z niemiłosierną siłą. Koniec końców, popołudniowe niebo było tak przewiane, że po przeczystym błękicie żeglowały epicko potargane białe chmurzyska podbite czarnym burzowym atłasem. Mimo słońca było zimno, co podnosił do n-tej potęgi nieustający wiatr. Termometr pokazywał tyko 13 st.C.
W dzisiejsza poranną noc wyruszyłem z księżycem, w pełnej mocy jego zimnego światła. Złowrogo kładł swój blask na drogę. Rozbita ciemność ostro kontrastowała z  nieoczekiwanym, hipnotycznym światłem. Przynajmniej dzisiaj nie usypiałem podczas drogi. 
Czyste niebo nie zatrzymało resztek wspomnień ciepła; było jeszcze zimniej niż wczoraj. Przestało wiać. Jednak nawet to, plus cały dzień słońca, nie podbiło słupka rtęci. W najcieplejszym momencie dnia nie było więcej niż 11 st.C. Pierwszy raz tej jesieni wymarzłem w pracy. Smakowała gorąca herbata z rana; bardzo.

To nienajlepszy czas. 

Chłód. Słońce, któremu nie można ufać. Samopoczucie, jakieś takie. Podminowane nerwy, które lekko trącone niebezpiecznie mocno drżą. Gry planszowe rysowane na bieżąco przez Młodego. Potem: "Tato, zrobisz naleśniki?". Zrobię - bo dzieci - najlepsze, bez przepisu, z głowy. Gdzieś uciekła reszta dnia, a zmrok niespodziewanie spadł na ziemię. Telefon z pracy podany wprost do wanny, bo rozgrzewam zaziębione kości. Kolorowe pranie kręci się w pralce. Jak zwykle nie che mi się wyleźć z wanny, z ciepłej wody; tym razem nieco bardziej. Podomowe (taka ich rola niewiadomo czemu) długie dresiaki z obniżonym krokiem, całe w myszki Mickey, są ciepłe, ale nie polepszają jakoś nastroju. Podobnie grube skarpety w norweskie wzory (bo od podłogi ciągnie jakoś). I nawet smażone na maśle boczniaki z kuchennej plantacji.
W całej tej scenerii niespasowanych ze sobą detali, w głowie przetacza się zawierucha nie mniejsza, niż ta niżowa, sprzed dnia. Początek jesieni to ponoć dobry moment na porządki, toteż trochę przemyśleń wpuściłem w zapchane szuflady. Z dna szafy wyłażą różne takie dziwne, zakurzone, nieco trącące stęchlizną i drażniące głowę myśli. Trzeb je poskładać, poukładać, przewartościować i przydzielić odpowiednio niską, lub wysoką półkę. Tak, żeby nie zaglądać do nich zbyt często, żeby nie właziły w oczy, żeby nie potykać się o nie każdego dnia. Zbyt często ostatnio spadają mi na głowę. To nie tylko jesienna chandra. 
I znowu już późno. Cholera!

niedziela, 23 września 2018

Wreszcie koniec niedzieli

To był ciężki weekend. I emocjonujący... bardzo. Niedziela więc została przeplanowana na piżamową. Dosłownie. Tak przesmyknęliśmy się przez ten dzień, że niby na leniwo. Chociaż nie do końca, bo Najlepsza z Żon obiad uwarzyła, a ja przyjąłem pozycje dywanową z Ostatnią Nadzieją na Przedłużenie Rodu, zasiadając do wielkiego budowania z klocków. Rekonwalescencja po gorączce sobotniej nocy była więc ograniczona znacznie, choć w pozycji cubante i z duuuużym kubkiem słodkiej kawy na podorędziu. Gdzieś tam nominalnie lenistwo niby było zapisane w projekcie, a tak po prawdzie to zwykła niedziela; tyle że bez wzuwania spodni i wyłażenia z domu.
Jestem zmęczony. Po tej niedzieli też, bo dopiero teraz ONnPR wyłączył fonię swą donośną, gdyż z rodzicielką swą usypia. Pierworodna cicho siedzi wpatrzona w telefon i pewnie kombinuje, jak tu się wykpić od pójścia spać przed starymi. Godzina jest jeszcze całkiem rozsądna do wygospodarowania czasu na jakiś fil w TV, zanim oddam się sennym marzeniom.
Coś mnie tam mierzi w nosowych głębinach. Wystarczyły dwa dni chłodu (zimna! 13-14 st.C), abym już coś podłapał ??? Zresztą, przecież ONnPR od trzech tygodni pokasłuje beztrosko nam wszystkim prosto w twarz. Może więc to z tej strony wróg atakuje? Jakby nie było, to ja nie zamierzam zaczynać już jesienno-zimowego sezonu na infekcje. W planie mam jeszcze i pobiegać, i pojeździć na rowerze, więc potrzebuję zdrowia całkiem sporo. Cały mój sportowy sezon jest tak poszarpany i nijaki, to przynajmniej zakończyć bym go chciał przyzwoicie. 
Chyba bym się załamał powtórką z rozrywki. Na samo wspomnienie tego, co przetoczyło się przez nas rok temu, aż cierpnie mi skóra. Nie! Nie ma mowy! Nawet jeśli miałbym zaklinać rzeczywistość, to nie poddam się zarazie, jaka by nie stukała do wrót.
A jak już zahaczyłem o pogodę, to dzisiaj wszyscy, na wszystkie telefony, dostaliśmy wiadomości z alertem ostrzegającym przed jakimś mega silnym wiatrem w nocy. Nadciąga niż Fabienne - takie ładne imię, a taki syf za sobą ciągnie. No zobaczymy co to to będzie. Może być coś na rzeczy, bo jestem jakiś podk****y cały dzień. A że wiatr, jako jedyne zjawisko meteorologiczne, ma na mnie cholernie negatywny wpływ, to kto wie czy coś nie wisi w powietrzu. W Tatrach spadł śnieg.
Jutro poniedziałek. Ostatni w tym miesiącu. No i też ostatni tydzień w tym miesiącu, co zapowiada ciężką przeprawę.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
Po dwóch przegranych, z Argentyną i Francją, dzisiaj nasi siatkarze zdemolowali Serbię 3:0. Tym samy awansowali do najlepszej szóstki mistrzostw i będą walczyć o medale.

piątek, 21 września 2018

W espadrylach do Żabki

Popylając w szmacianych espadrylach i krótkich galotkach do Żabki, w celu niwelacji deficytu musztardowego, gdy temperatura dojrzałego wieczora to wciąż ponad 22 st.C, a z chodnika promieniuje ciepło i unosi się duszący kurz, trudno sobie wyobrazić, że Ponbóczek na jutro wyrychtował nam jakąś plagę dojmującego chłodu z deszczem. No to się po prostu nie godzi! Gotów jestem pomyśleć, że Najwyższy miał ch****y piątek i złośliwie, lub dla zwykłej beki, postanowił dojechać śmiertelnych, coby im uśmiech z ryjów zetrzeć. Zastrzegam jednakowoż, że mój Ponbóczek by takiego świństwa nie zrobił. Pytanie więc : kto w tym macza paluchy, hę?

W kieliszku perli się - o tak!, zaiste perli - czerwony rocznik 2014. Przyniesiona z piwnicy jednak z ostatnich butelek nie zawiodła i musuje, jak tego od niej oczekiwałem. Musuje! W smaku raczej bez zmian od ostatnio otwieranej sztuki. Wygląda na to, że burzliwe dojrzewanie ma ten rocznik już za sobą. Na zagrychę kiełbacha z patelni, z cebulką. O dziwo jedno z drugim się świetnie komponuje. Na potrzebę chwili tłumaczę sobie, że dobroczynne polifenole zaciekle tłuką po łbach tłuste cholesterole. Taka walka dobra ze złem; Batmana z Jokerem; takie Gwiezdne Wojny. Albo odzierając ten oto posiłek ze wszelkich filozofii, to po prostu jest dooooobre. 😀 Tak oto piąteczek na finiszu konsumuję.

A piątek był wielce zajmujący, żeby nie powiedzieć cholernie męczący. Z zakończeniem towarzyskim, ale jednak na poziomie przyzwoitości. Cały ten tydzień był dla mnie bardzo pracowity. A to dopiero przedostatni tydzień miesiąca; więc jaki będzie ostatni? Jak by nie było, lawirowałem pomiędzy szykanami, jak Kubica za dawnych lat. Na szczęście z pozytywnym wynikiem. Ten weekend to ostatni pit stop przed finałowym okrążeniem.

Lato też finiszuje. Wczoraj i dzisiaj po 28 st.C. Ponoć ostatnie takie dni, eh.... Automatycznie się krzywię na samą myśl o zmianie pogody Z drugiej strony, czyżbym nie miał większych zmartwień, żeby zajmować się pogodą? Otóż tych oczywiście nie brak, tylko pieprzona pogoda jest tak banalnie prosta do analizy, oceny i przeklęcia.

Pogodowe prognozy przekreśliły jutrzejszą potencjalną rowerową wyprawę. Nie miałem w planie niczego spektakularnego, ale jakąś krótką przejażdżkę po Zabrzu, z chęcią bym uskutecznił. Wczoraj, korzystając z pięknego wieczora, pobiegałem nieco. Dobrze się  biegło po tygodniowej przerwie. To tylko potwierdza moją tezę, że bieganie i jazda na rowerze, zupełnie nie wchodzą sobie w drogę. W tym miesiącu więcej jeżdżę, niż biegam. Jeśli jednak pogoda się zepsuje, to rower przegra wyścig z trampkami. Po prostu bieganie jest mniej wymagające od pogody. To dobrze i źle. Źle, bo nowe hobby mnie autentycznie kręci. Dobrze, bo bieganie to przecież inna, wyższa klasa aktywności fizycznej. No cóż, zobaczymy, jak to będzie dalej; co w tym roku jeszcze zrobię dla zdrowia swego i krzepy swej.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- polscy siatkarze przegrali 2:3 z Argentyną. To był słaby mecz.

środa, 19 września 2018

O niczym

Taka środa.
Zbytnio nie mam pomysłu o czym dzisiaj napisać. Czuję potrzebę klepania w klawiaturę, ale myśli do przerobienia w tekst, jakoś brak wartych tego. Boże! Składnia poprzedniego zdania mnie rozwaliła. Ale tak je tu zostawię; a tak, żeby było. O! A popiszę i popiszę się ... o niczym ... i niczym.
Bo ja właściwie, to o pogodzie chciałem. Aż wstyd trochę atrament (jaki atrament?!) marnować. Ale pogoda fantastycznie się wyklarowała w tym tygodniu. Z dnia na dzień coraz lepiej. Dzisiaj 28 st.C przy pięknym błękicie. Wczoraj o stopień mniej tylko. A jutro ma być jeszcze cieplej. I tak ... tylko do piątku, niestety. Bo już w sobotę załamanie pogody wieszczą. Ma być o dychę mniej na termometrze i deszczowo. I tak już zostanie. Nie wiem (nikt nie wie) na jak długo, ale przyszły tydzień będzie paskudny. 
Zmiany w pogodzie gdzieś tam mieszczą się w mojej percepcji świata, choć nie za bardzo je akceptuję. Natomiast zdecydowane veto stawiam tej wysublimowanej zależności, że to na weekend tradycyjnie robi się ch****o (czyt. "chłodno"). To bolesne doświadczenie dla każdego, który od poniedziałku do piątku zapiernicza w robocie i tęsknym wzrokiem wypatruje piątku snując plany na weekend.
Jutro chyba wzuję trampki na platfusy i pobiegam nieco. Po weekendowej zawierusze w moich mięśniach udowych, już śladu nie ma. Czas więc się ruszyć. Aż we mnie wszystko chodzi (biega?). Mam taką chcicę, że już teraz pobiegłbym. Tyle, że nie mam baterii do latarki. 😉
W piątek mam małą imprezę, hmm, służbową. Ale będę samochodem, więc ...
Sobota rysuje się towarzysko ciekawa ...
Niedziela ...? Hmm ...

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- tankowałem dzisiaj na BP w Gliwicach po 5,05 PLN/L ON.
- polscy siatkarze idą na Mistrzostwach Świata w Bułgarii, jak burza. Wczoraj piąte zwycięstwo z rzędu i awans z grupy na pierwszym miejscu.
- Górnik w tym sezonie miłuje remisy. Przez to po 8 kolejce jest dopiero na 10 miejscu (a Legia na 6).



poniedziałek, 17 września 2018

Trzymaj równowagę!

Przepraszam, że najpierw odchrząknę, ale tajska zupka z talerza przede mną, właśnie nieco podrapała mnie w gardziołku. A jakbym siorbał co akapit, to też proszę o wybaczenie.
Nie kojarzę, aby to ojciec uczył mnie jazdy na rowerze. Mogę tego oczywiście po prostu nie pamiętać, ale raczej nie sądzę. A pamięć pacholęcą mam dosyć dobra, bo nigdy nie zapomnę, jak dostałem od niego po dupie, gdy nie chciałem odebrać paczki od Mikołaja (nie żadnego Dziadka Mroza!) w zabrzańskim Domu Partii. Swoją drogą, eh! co to była za miejscówka! W socrealistycznym anturażu tego gmachu, znacznie bardziej wyniosłym niż w budynku Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, zająłem tam swego czasu czwarte miejsce w Zabrzu w rozgrywkach szachowych, ha!
Ale do rzeczy! Choć w powiązaniu z sentymentalnym wydźwiękiem słów powyżej, wezwanie to może nieco się szczypać (Ziemkiewicz pewnie by mnie przeklął). Dla jasności - wracam do tematu rowerowego. Otóż nie pamiętam. Zdjęć ni czarno-białych, ni na wyblakłych slajdach nie znalazłem na potwierdzenie, czy zaprzeczenie postawionej tezy. Szukałem w księdze parafialnej, ale oprócz gotykiem spisanej notki o moim przyjściu na świat, kilku innych zdarzeń o charakterze religijnym, paru atramentowych kleksów i jakiegoś cyrografu krwią podpisanego, nic tam innego w temacie nie znalazłem. W tym momencie nasunęła mi się nieco "z dupy" wątpliwość: czy aby parafia (dwie? trzy?...) nie powinny powiadomić mnie o administrowaniu moimi danymi osobowymi, hę? RODO, to RODO, no nie? 😀
Szukałem też w IPN-ie. Ale moja teczka niezbyt opasła też nic o moim rodzicielu i rowerze nie wspomina. Natomiast jest tam notka sporządzona pismem maszynowym, z załączonym rachunkiem i podpisem TW Robert, jakoby to ów agent nauczył mnie jazdy na dwukołowcu. I to by się zgadzało. Ba, jest niezaprzeczalną prawdą! To wskazywałoby, że nie wszystko co w IPN jest li tylko sfabrykowanymi opracowaniami na potrzeby resortu. 
Tak, to Robert, który mieszkał w wojskowym bloku, przyczynił się do mojej umiejętności popylania на велосипеде. I tak samo on jest winny memu pierwszemu zderzeniu z samochodem, kiedy to próbowałem finiszować z rękami wzniesionymi do góry, jak przesławny Uwe Raab, jeździec z DDR-u. No może z tym samochodem, to nadinterpretacja, bo wjechałem w zad pomarańczowego moskwicza rodziców kolegi z placu.

Minęło wiele, wiele .... wiele lat. Dwa sezony uczyłem Pierworodną jazdy na rowerze. Na całe szczęście z pozytywnym skutkiem. Z czego jestem niemało dumny. Bo ja i nauczanie, to jednak ryzykowna kompilacja. Ale się udało.
Minęło znowu wiele lat. I dzisiaj odkręciłem boczne kółka z rowerka Ostatniego Nadziei Na Przedłużenie Rodu. A co! Dawaj ganiać go z lewa w prawą, z prawa w lewą. A że po wczorajszym nogi mnie zadziwiająco bolą (ale o tym za chwilę), to bieganie za smarkiem, nieco mnie dręczyło. Pierwsza lekcja jednak się dokonała. I co? Ano, hmm, nie ... jest ... źle. Nie wiem, czy jeszcze tej jesieni załapie, ale wygląda to całkiem obiecująco. Biorąc pod uwagę jego nadaktywność i zajmowanie się w trakcie szkolenia wszystkim, tylko nie skupianiem uwagi nad pedałowaniem, to jest całkiem, całkiem. Trzymaj równowagę! Trzymaj kierownicę! Jedź prosto! Patrz przed siebie, a nie do tyłu! Uff... Czy np. w Tesco nie można kupić cierpliwości na kilogramy? 😉Najważniejsze, że pierwszy krok wykonany.

A teraz z innej beczki. O tym bólu. Już ostatnio o tym pisałem, ale na reminiscencjach bólowych nieco dzisiaj się jeno skupię...
Otóż dumny byłem dotąd z tego, że mnie to nogi nie bolą. A przynajmniej nie mięśnie. Stawy, to tak. Kolana wysiadają, czasami biodro, ale mięśnie to stal, kurna, i to gatunkowa. Niby, że moja jakaś tam aktywność fizyczna, bieganie po asfaltowych i szutrowych ścieżkach, zapewnia mi utrzymanie mięśni mych kończyn dolnych w stanie "do pozazdroszczenia". Otóż nie do końca tak jest. A dowiedziałem się o tym po minionym weekendzie. Albowiem i w sobotę i w niedzielę pojeździłem trochę na rowerze (a więc nie do końca to "z innej beczki" temat). W sobotę zgonił mnie chłód i deszcz, ale za to w niedzielę, przy rewelacyjnej pogodzie (choć rano piździało niemożebnie), pojeździłem, że hej! Jestem nadal z siebie nieco dumny 😀 Mimo, że 152 km zrobiło swoje z moimi nóżkami. Mięśnie ud napierdzielają mnie dzisiaj tak, że aż mnie to dziwi. 😉 Niczego jednak nie żałuję.

Pogodynka.
Z archiwum: piątek z deszczem i temperaturą poniżej "dwudziestki". Sobota z rana chmurna i durna; mglista i dżdżysta, później słońce i przyjemna temperatura na szorty. Niedziela fantastyczna od samego rana, mimo że pranek poniżej "dychy". Później cieplutko, jakieś 23-24 st.C. Poniedziałek już rewelacyjny; słońce i 26 st.C. A ma być jeszcze lepiej w tym tygodniu!

niedziela, 16 września 2018

Tak, jakby nie miało być jutra

Rzeczy do zrobienia. W życiu, w tym roku, w tym miesiącu. Hołdując nieco fatalistycznej postawie, że jutro może nie nadejść, staram się to co mnie zajmuje, zrobić dzisiaj. Niewiele jest rzeczy, które robię dla siebie. Ta przywara, bo niewątpliwie brak dbania o swoje potrzeby nią jest, jest tak głęboko we mnie zakorzeniona, że nie pałętają mi się po głowie żale do świata o ... o swoje. Mam jednakowoż zarodki "chciejstwa" w postaci czy to biegania, czy pedałowania (nowość!). To taki mój azyl samolubstwa. I nieważne, że biegam i jeżdżę mało, wolno, rzadko, nieprofesjonalnie. Liczy się to, że robię to dla siebie. I nieistotne jest to, że często robię to z wyrzutami sumienia, które burzą spokój ducha. To rozwala istotę patrzenia na własne potrzeby. Ale nie dramatyzujmy. Jestem wszak dużym chłopcem, który priorytety ma dawno poustawiane i nawet po "czterdziestce" nic się tu nie zmieniło.
Ale do rzeczy, bo zanim zacząłem, już zgubiłem wątek. O czym to ja chciałem? Ach! No tak, "jakby nie miało być jutra". Moje hobby wymaga, a przynajmniej nabiera rumieńców ... od słońca. Tak, pogoda jest niezwykle istotna w tym, czy fajnie będzie się biegało, czy udana będzie rowerowa przejażdżka. Dlatego tak kurczowo trzymam się prognozy pogody i tak uparcie korzystam z uroków jeszcze pięknej aury za oknem. Jeśli nie ma padać jeśli nie ma pogodowego armagedonu w prognozach pogody, to ja szykuję się na "mój dzień". Nie przemawiają wtedy do mnie teksty "zrób to kiedy indziej". A jeśli to ostatni pogodny weekend? A jeśli już za chwile jesień wybuchnie "syfem listopada"?. Nie. Nie ma co czekać. Trzeba pędzić ku przygodzie. Nawet jeśli rozmiar tej przygody jest tak lokalny, że mieści się tylko i wyłącznie w mojej głowie.
Pojeździłem w ten weekend. Dwa dni z rzędu, bo i wczoraj, i dzisiaj. Wczoraj z drogi zegnała mnie nieprzychylna aura. Wyjechałem z samego rana, jeszcze przed 7:00 i we mgle,w chłodzie, z chmurami nisko przewalającymi się nad głową, uparcie wyruszyłem na z góry ułożoną trasę. Ale się poddałem. Siąpiący deszcz odebrał mi radość i ochotę na wycieczkę. Natomiast byłem na tyle daleko od domu, że jeśli było pisane mi zmoknąć, to i tak było to nieuchronne. Dlatego nie ruszyłem prosto w drogę powrotną, tylko postanowiłem zajechać jeszcze do gliwickiego portu. Ale to nie był widocznie dzień na sukces. Jak się okazało, port Gliwicach jest bardziej strzeżony od Pearl Harbor, więc gówno zobaczyłem, i jeszcze mniej zwiedziłem. Tyle tylko, że jednak nie umoczył mnie deszcz, a słońce szyderczo wyglądało zza chmur, gdy pedałowałem w stronę domu.Wróciłem do domu nakręciwszy 50 km i z powątpiewaniem, czy jutro będzie mi się chciało powtórzyć planowaną wycieczkę.
Jednak mi się chciało. Pogoda diametralnie się zmieniła. Pięknie od samego rana. Słońce na niebie, błękit nad głową. Tylko zimno, jak cholera. O ile termometr za oknem przestrzegał mnie o 10 st.C, to w polach i łąkach było pewnie jeszcze kilka stopni mniej. Założenie bielizny termicznej, to był bardzo rozsądny krok. Szybkie pedałowanie natomiast zapewniało jako-tako ogrzewanie.
Nie wdając się zbytnio w szczegóły, po dwóch godzinach i przejechanych 38 km, dotarłem do Rud. Cel w postaci Pocysterskiego Zespołu Klasztorno-Pąłacowego został osiągnięty. Długo tam jednak nie zabawiłem, bo dzień krótki, a droga daleka. Drugim celem na dziś był zamek w Chudowie, który po zanotowaniu 70 km na dzisiejszym liczniku, osiągnąłem. Stamtąd już prosto do domu. No może nie tak prosto. Po pierwsze, to w nogach już trochę czułem przejechane kilometry. Po drugie, to założyłem sobie, że dzisiaj przejadę te wymarzone 100 km. Tylko żeby licznik pokazał jedynkę i dwa zera, to musiałem dokręcić dystans, tuż przed metą, bo na mikulczyckiej strefie. Koniec końców przejechałem dzisiaj 102 km. I to mnie cieszy.
Nogi bolą? Bolą. Tak jakbym przebiegł półmaraton. Ale to ból z satysfakcją w tle. Bo pokonałem sam siebie, swoje słabości. Bo zrealizowałem plan, który sobie wyrysowałem. Bo zrobiłem dla siebie coś, co jest dla mnie, i jest dla mnie ważne. Bo mam to "odhaczone" i nie muszę patrzeć na to, czy jutro by mi dało szansę.

środa, 12 września 2018

Co by tu?

Się we wrześniu nieco aktywowałem jakoś. Po sobotnim rajdzie, w poniedziałek przejażdżka, a wczoraj pierwsze od dłuższego czasu "pobieganie". Z lekką nieśmiałością, z poważaniem dla kolana mego, ale jednak 11 km z hakiem. Całkiem spokojnie, ale nie mułowato; na dodatek bez zadyszki, bez bólu, więc optymistycznie. A dzisiaj, zamykając laptopa w biurze, naszła mnie myśl, aby i dzisiaj znowu przedreptać parę kilometrów. Odpuściłem co prawda, ale ochota nieskonsumowana pozostała wielka. Toteż, tak jak i wczoraj wieczorem, tak i dzisiaj zawzięcie przeglądam strony traktujące o pałacach, zamkach i innych miejscach ogólnie przyjętych, jako ciekawe, w okolicy będącej w moim zasięgu pedałowania. Ten zasięg jest niestety ograniczony, co mnie irytuje, bo wiele perełek, które chciałbym zaliczyć, leży poza strefą mojego rażenia. Ale co nieco bliżej  jednak jeszcze zostało do zdobycia.
Mamy środek tygodnia. Dla mnie nieco krótszego, bo w poniedziałek miałem domowo-roboczy urlop. Świat wciąż jeszcze pachnie latem, choć drzewa w zastraszającym tempie przywdziewają złoto-żółte szaty. Idzie ta jesień, idzie. Dzisiaj popołudniową porą wraz z Ostatnią Nadzieją Na Przedłużenie Rodu byliśmy na urodzajnych kasztanowych żniwach.
Nadeszły też już te dni, kiedy to jadąc do pracy nie doczekuję się po drodze świtu. Ba, ledwo brzask się barwi na wschodnim niebie, gdy wysiadam z samochodu. To, jak na razie, najbardziej smutna zmiana w ostatnich dniach lata. Poranki też zdarzają się już chłodne, mgliste, choć ostatnie parę z nich nadal jeszcze sporo powyżej "dychy" na termometrze. Deszczowe chwile nieśmiało pukają do drzwi, ale nadal to nic przerażającego, czy dołującego. Tylko te dnie coraz krótsze, eh...
W Najlepszej z Żon odezwał się zew grzybobraniowy. Ale czy ja wiem, czy to już czas...? Wciąż jednak sucho w lasach.

Pogodynka.
Po całkiem ciepłym poranku - jakieś 13 st.C - dzień z każdą godziną był coraz przyjemniejszy. Na tyle, że popołudniową porą było 29-30 st.C, pod pełnym błękitem nieba.

niedziela, 9 września 2018

To dopiero weekend!

Po tym weekendzie, to przydałby się urlop, żeby odpocząć 😜
Sobota była iście "epicka", jakby to młodzież ery współczesnej się wyraziła. Wstałem wcześnie dość, że z budzikiem, to mało istotne. Planowo, jak by nie było. Przygotowany na kolejną weekendową wycieczkę sam na sam z sobą. Kółka naplumpane dzień wcześniej,  toteż szybko się zebrałem i w drogę! Kierunek północny-wschód tym razem.
Pogoda sprzyjała, było jesiennie chłodno o tej porze, więc niecałą godzinę zajęło mi przejechanie 20 km, z małym haczykiem, do Świerklańca. Albowiem tematem przewodnim dzisiejszej wyprawy był własnie świerklaniecki park. Tak już sobie wymyśliłem, że mimo iż moje pedałowanie ma być przede wszystkim treningiem dla zdrowia duszy i ciała, to jednak jakaś myśl przewodnia zawsze prowadzi mnie tu i tam. Tak było w przypadku Rept, tak było z pałacem w Pławniowicach, tak było z toszeckim zamkiem, tak było i wczoraj, gdy pomknąłem do Świerklańca. Ciekawiej się jedzie, i łatwiej też, gdy oprócz połykania kilometrów, jest konkretny punkt na mapie do osiągnięcia. No i najlepiej, żeby było tam... ładnie 😀.
Park w Świerklańcu o godzinie 8 rano, jak można było się spodziewać, był puściuteńki. Tak lubię! No może ze trzy osoby spotkałem, które podobnie do mnie spędzały sportowo ten poranek. Jakieś pół godziny pokręciłem się, porobiłem kilka fotek, złapałem oddech i pojechałem dalej. Zgodnie z założeniem wzdłuż brzegów jeziora świerklanieckiego, w kierunku zapory Kozłowa Góra, a potem dalej w kierunku Oss i Niezdary. Po drodze zbaczałem do bunkrów z czasów kiedy to właśnie tam była granica polsko-niemiecka. 
W Niezdarach drogą nr 78 na zachód, aby po niewielkim kawałku skręcić z głównej drogi w kierunku Nowego Chechła. Ale zmieniłem pany, bo zaczął kropić deszcz. Toteż dalej drogą 78 wróciłem do Świerklańca. A stamtąd przez Orzech, Radzionków, Suchą Górę wróciłem do domu. Taki powrót nieco się kłócił z moją generalną niechęcią powracania tymi samymi drogami, ale cóż, pogoda psuła się coraz bardziej. Na koniec, już w Rokitnicy, zlał mnie deszcz. Ale to nic! I tak było zajebiście! 😀
Jeszcze przed południem wywieźliśmy dzieciaki do babci, żeby po niezbędnych zakupach, pojechać z Najlepszą z Żon do Tarnowskich Gór na tegoroczne Gwarki. Wypogodziło się znamienicie, toteż w iście letniej scenografii spędziliśmy czas. Byłem pod wielkim wrażeniem z jakim rozmachem Tarnowskie Góry obchodzą swoje święto. Po prostu ... wielkie WOW!  Mnóstwo ludzi, tłumy na ulicach, niezliczone stoiska z jedzeniem, pierdołami i Bóg wie jeszcze z czym. Na rynku główna scena, do tego dwie kolejne na innych placach. Karuzele i inne atrakcje dla małych i dużych. Całe centrum oddane i zagospodarowane dla świętowania. Wielkie brawa za to, jak to wszystko było zorganizowane przez w sumie przecież niewielkie miasto. Brawo!
Prosto z Tarnowskich Gór pojechaliśmy po dzieciaki. Ale to nie koniec jeszcze soboty. Albowiem razem z Pierworodną pojechaliśmy ... do Tarnowskich Gór. Ciąg dalszy Gwarków - wieczorny koncert Sylwii Grzeszczak. Mimo iż nazwisko to mnie nie przyciągało niczym, to muszę przyznać, że było warto dopchać się do rynku. Tak, dopchać się, bo wejście na rynek już było osiągnięciem. Tak samo, jak zaparkowanie samochodu. Nie przesadzę, nie wyolbrzymiam, gdy powiem, że ponad pół godziny krążyliśmy za kawałkiem asfaltu do zaparkowania. W Tarnowskich Górach było chyba pół Śląska w ten wieczór.
Do domu zjechaliśmy grubo po godz. 22.
A niedziela? Nie ruszyłem dzisiaj dupy z domu. To nie znaczy, że nie wstałem z wyra i gniłem cały dzień. To był dzień grzebania się w papierach. Nienawidzę tego, ale czasami trzeba. Uff  ... Mózg mam zryty, jak po najgorszej dniówce.
I tyle. Jutro poniedziałek. A w poniedziałek trzeba walczyć. Mimo iż jutrzejszy będzie nieco inny, niż zwykle.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- wczoraj tankowałem ON po 5,04 PLN/L.
- w balonie od tygodnia bulkają śliwki

czwartek, 6 września 2018

Wylęgarnia zła

Zaczął się nowy rok szkolny. Przedszkolny też. Junior pomknął do swojego ukochanego przedszkola. Ale to było radość! Jaki rogal na gębie! Pełne zadowolenie. Zarówno u dzieciaka, jak i u starych, którzy wyczekiwali dnia wypchnięcia za drzwi dzieciaków, jak przynajmniej świąt Bożego Narodzenia.
Minęły dwa dni. 
Katarek, "boli mnie gardło" ...
Wylęgarnia zła wciąż ma się dobrze. Co oni tam jakieś chemtrailsy rozpylają, czy co ??? Mam nieodparte wrażenie, że główną ideą przyświecającą paniom z przedszkola jest ograniczanie pogłowia stada, które im oddano na wypas. W ich żywotnym interesie jest ograniczać ilość diabląt, którymi trzeba się zająć. To proste, jak budowa cepa. Mniej dzieciaków, mniej roboty. A te małe gnojki są tak słodko podatni na infekcję, prawda? 😀
Ale nie ma tak! Przynajmniej tydzień trzeba wytrzymać. Poza tym za oknem późne lato, słońce, piękna pogoda. A co będzie gdy nastaną jesienne słoty...?

Kodeks Pracy, VAT i sosna

Uwaga! Będę, k****, przeklinał !
Dziesiąty raz czytam gazetową informację i oczom nie wierzę. Nie, jeśli to nie fake news, to po prostu nie wierzę. O co, kurwa, chodzi??? Uzewnętrznię się trochę poniżej, mimo że dopuszczam sytuację, że ktoś próbuje mnie "wkręcić". Z drugiej strony, w tym kraju już nic mnie nie zdziwi.
Padła propozycja sensacyjnej zmiany w Kodeksie Pracy na rok 2019. Zakłada ona rewolucję w temacie godzin nadliczbowych. Otóż miłościwie nam panujący zakładają, że nadgodziny nie będą ...  płatne. Tak, za wypracowane nadgodziny pracownik nie dostanie zapłaty, a jego pieniądze trafią na jakieś specjalne konto ... i tam zostaną sobie. Będą tam tak długo, jak długo pracodawca uzna to za stosowne. Ale, jakby długo tam nie były, to i tak pracownik ich nie dostanie 😀😀😀.  Serio! Otóż wypracowana przez pracownika kasa może być - oczywiście jeśli pracodawca się zgodzi - wymieniona na wolny dzień, urlop bezpłatny. Ha, ha, ha! Oznacza to, że za swoje pieniądze można sobie kupić wolny dzień! Zajebiste rozwiązanie! 😉
Co by to oznaczało? Ano to, że ni chuja nie warto robić w nadgodzinach. Geniuszowi od tej propozycji pewnie wydaje się, że pracownicy biorą nadgodziny  nie dla kasy, żeby związać koniec z końcem, tylko dlatego, że tak zajebiście lubią swoją pracę, tak kochają swojego szefa, tak związani są z firmą, że dla idei będą pracować za free. Zakładając hipotetyczną sytuację, że prawo jednak wchodzi w życie, nagle pracodawcy pozostają bez rąk do pracy. Płacz, zgrzytanie zębów, prośby, groźby i ... plajta. Albo, nie. No bo trzeba ratować jakoś sytuację. Przychodzi otrzeźwienie i na paskach pojawiają się zajebiście solidne premie motywacyjne ... za lewe godziny. Ha! 😀. Co bardziej hardcorowi właściciele firm wracają do klasycznego wypłacania kasy prosto do łapy
No to lecimy dalej, bo akcja nabiera tempa. Rząd zauważa, że coś nie pykło z tym pomysłem. Wysyła w teren hordy inspektorów PIP polujących na pracujących po ósmej godzinie dniówki. Pracownicy do perfekcji opanowują skoki przez płot, a doskonała sztuka mimetyzmu sprawia, że nie kryją się w krzakach, lecz nimi się ... stają 😲. Trwa gonitwa. Gra o przeżycie pracowników, pracodawców i budżetu państwa. Zawoalowane położenie łapy na cudzej kasie, jakoś nie wychodzi. Budżet nie zasilają miliardy z zamrożonych kont z nadgodzin. No, kurwa, nie wyszło jakoś.

Powyższy scenariusz wcale nie jest taki abstrakcyjny. Podobny sposób uwłaszczania się państwa na cudzej kasie przecież funkcjonuje i ma się całkiem dobrze. VAT. Kto prowadzi firmę, ten wie o czym zaraz napiszę. Otóż istnieje przepis, który pozwala kontrahentowi zapłacić za fakturę w dwóch częściach. Kwotę netto na konto sprzedawcy, a podatek VAT na specjalne konto, z którego nie można tej kasy wyciągnąć. No nie, można, ale tylko na pokrycie zapłaty za własny VAT. Dla małych firm, dla przedstawicielstw, które działają na zasadzie pośrednictwa handlowego, to może być (i jest!) zabójstwo. Co ma zrobić przedsiębiorca, który złapał Pana Boga za stopy i kontrakt na 100 tys, a kupujący zablokuje mu 23 tys na koncie VAT, hę?
Jeśli ktoś nie wie o co w tym chodzi, to krótko mówiąc idea była słuszna, lecz jak to zwykle bywa dziecko zostało wylane z kąpielą. Zamiast wyłapywać nieuczciwych przedsiębiorców, oszustów i mafie wyłudzające VAT, upadają mikroprzedsiębiorstwa Bogu ducha winnych Kowalskich. Oczywiście (na razie) "nie zapłacenie" komuś VAT-u jest dozwolone, ale nie obligatoryjne. Natomiast tajemnicą poliszynela jest to, że spółki państwowe mają jasne wytyczne do tego, jak postępować. Ktoś musi zajumać kasę na potrzeby państwowego budżetu.

I na koniec jeszcze jedna informacja, która zwala z nóg. Podczas akcji ratowniczej na Sokolicy w Pieninach uszkodzona została poważnie reliktowa sosna rosnąca na szczycie. Serio! 500 lat sobie rosła i ... i nie wiadomo czy to już nie jej koniec. No w głowie się nie mieści!

Pogodynka.
Dzisiaj całkiem przyjemna pogoda. 23 st.C, błękit + białe obłoczki. 

poniedziałek, 3 września 2018

Rowerowa niedziela

No to mamy wrzesień. 
Wczoraj z samego rana, o 6:45, wyruszyłem na rowerową przejażdżkę. Obrany wcześniej kierunek, to Toszek, z jego rynkiem i zamkiem. Pogoda do jazdy prawie wymarzona; może poza wiaterkiem, którego mogło by nie być. Ale i tak narzuciłem sobie fajne tempo i już po 32 minutach byłem na rynku w Pyskowicach (13 km). Dokładnie tyle samo zajęło mi dojechanie do celu. Rynek w Toszku (24 km) osiągnąłem po 1 godzinie i 2 minutach. Całkiem fajna średnia.
Toszek. Przez tyle lat, tyle razy będący jedynie tranzytowym punktem na mapie. Zamek górujący nad miasteczkiem zawsze działał na wyobraźnie, jednak nigdy wcześniej się tam nie zatrzymałem. Zacząłem od rynku. Mało spektakularny, ale czysty, bardzo sympatyczny. Nieopodal barokowy kościół pw. Świętej Katarzyny Aleksandryjskiej. A kawałek dalej i wyżej wisienka na torcie, czyli toszecki zamek. Co by o nim  nie napisać, to najważniejsze jest to, że urzekło mnie zagospodarowanie tego miejsca.To akurat może dziwne w moich ustach, bo raczej urzekają mnie bardziej ascetyczne miejsca tego typu, ale akurat Toszek fajnie skomponował historię z współczesnością. Na obszernym dziedzińcu jest miejsce i dla małej sceny, i dla knajpianych stolików i parasoli, i dla boiska do mini piłki nożnej, i na jakieś pierdołki dla dzieciaków; a całość w majestacie kamiennych murów, kwiatów w oknach i równo skoszonej trawy. Tak po prostu ... schludnie tam. Tak na marginesie, to bylem tam jedynym gościem w niedzielny poranek, Chwała za to gospodarzowi tego miejsca, że brama była otwarta. Te moje poranne wycieczki mają nieodparty urok bycia w fajnych miejscach sam na sam z nimi, bez tłumów i w ciszy.


Dalej w drogę! W Toszku zabawiłem pół godziny. Nie chciałem wracać tą samą drogą, więc odbiłem nieco na północ. Tak się jednak rozpędziłem, że nieco zabłądziłem i miast skręcić na wschód, popędziłem dalej na północ. Koniec końców wylądowałem we Wielowsi. Obrany kolejny punkt na rasie to Księży Las. A potem skręciłem na Miedary. I pomału już czułem w nogach przejechane ponad 50 km. Przy okazji mijania kolejnych wiosek powziąłem ciekawe spostrzeżenie. Otóż o tej porze roku nawożone pola zioną odorem niesamowitym. Powiedzieć, że wali, jak z wybiegu hipopotama, to nic nie powiedzieć. Kompozycja aromatów składający się na tą perfumę jest tak przebogata, że zapada w pamięci i włóknach ciuchów na dłużej.  😀 

Gdy dojechałem do drogi nr 11 i skręciłem w  stronę Tarnowskich Gór, oczom mym ukazał się niekończący się podjazd. Ciężko, z mozołem, ale jednak dojechałem do tarnogórskiego rynku. Tam krótki popas, rundka dokoła, mijając urocze XVI-wieczne kamieniczki z podcieniami, jeszcze parę fotek, i w drogę do domu. Teraz już prosto, cały czas na południe.
Kiedy byłem 500 m od domu zaczął pada deszcz. Cóż za wyczucie czasu! 😉 Z jednej strony dobrze, bo w nogach miałem już 75 km i deszczyk przekonał mnie do zakończenia tego rajdu. Z drugiej, trochę szkoda, bo może pokusiłbym się o dokręcenie do pierwszej "setki" w karierze. No ale...

To było bardzo fajne niedzielne przedpołudnie. Czas najwyższy planować kolejną taką wyprawę. Póki wrzesień ciepły i pogodny, trzeba korzystać z takiej aury.

Pogodynka.
Dzisiaj pogodnie. Temperatura 27 st.C. Nad głową błękit, białe obłoczki i słońce przez cały dzień.