Się we wrześniu nieco aktywowałem jakoś. Po sobotnim rajdzie, w poniedziałek przejażdżka, a wczoraj pierwsze od dłuższego czasu "pobieganie". Z lekką nieśmiałością, z poważaniem dla kolana mego, ale jednak 11 km z hakiem. Całkiem spokojnie, ale nie mułowato; na dodatek bez zadyszki, bez bólu, więc optymistycznie. A dzisiaj, zamykając laptopa w biurze, naszła mnie myśl, aby i dzisiaj znowu przedreptać parę kilometrów. Odpuściłem co prawda, ale ochota nieskonsumowana pozostała wielka. Toteż, tak jak i wczoraj wieczorem, tak i dzisiaj zawzięcie przeglądam strony traktujące o pałacach, zamkach i innych miejscach ogólnie przyjętych, jako ciekawe, w okolicy będącej w moim zasięgu pedałowania. Ten zasięg jest niestety ograniczony, co mnie irytuje, bo wiele perełek, które chciałbym zaliczyć, leży poza strefą mojego rażenia. Ale co nieco bliżej jednak jeszcze zostało do zdobycia.
Mamy środek tygodnia. Dla mnie nieco krótszego, bo w poniedziałek miałem domowo-roboczy urlop. Świat wciąż jeszcze pachnie latem, choć drzewa w zastraszającym tempie przywdziewają złoto-żółte szaty. Idzie ta jesień, idzie. Dzisiaj popołudniową porą wraz z Ostatnią Nadzieją Na Przedłużenie Rodu byliśmy na urodzajnych kasztanowych żniwach.
Nadeszły też już te dni, kiedy to jadąc do pracy nie doczekuję się po drodze świtu. Ba, ledwo brzask się barwi na wschodnim niebie, gdy wysiadam z samochodu. To, jak na razie, najbardziej smutna zmiana w ostatnich dniach lata. Poranki też zdarzają się już chłodne, mgliste, choć ostatnie parę z nich nadal jeszcze sporo powyżej "dychy" na termometrze. Deszczowe chwile nieśmiało pukają do drzwi, ale nadal to nic przerażającego, czy dołującego. Tylko te dnie coraz krótsze, eh...
W Najlepszej z Żon odezwał się zew grzybobraniowy. Ale czy ja wiem, czy to już czas...? Wciąż jednak sucho w lasach.
Pogodynka.
Po całkiem ciepłym poranku - jakieś 13 st.C - dzień z każdą godziną był coraz przyjemniejszy. Na tyle, że popołudniową porą było 29-30 st.C, pod pełnym błękitem nieba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz