FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Norymberga

Aż dziw bierze, że po tak popieprzonym roku chce się jeszcze wyczekiwać świąt. A może wręcz przeciwnie, może właśnie z tego powodu chce się tego świątecznego czasu. Ba, chce się doczekać świąt, w zdrowiu, co wcale nie jest takie oczywiste. W każdym bądź razie ja tak mam - ja, Grinch nad Grinche. Szczególnie, że jestem świeżo po weekendzie, a co za tym idzie odcięty (świadomie i z premedytacją) od TV i innych mediów, które grają tylko na jednej strunie, która brzmi brzęcząco iż „wszyscy zginiemy”. Toteż mimo poniedziałku mam nastawienie lekko z górki, choć wszystko od rana pokazuje mi, że cotygodniowa wspinaczka będzie znacząco emocjonująca.

W ten przedświąteczny czas naszła mnie myśl niepokorna i baśniowa, iż ciekawie by było, aby wszystkie nasze najznamienitsze mordy zdradzieckie niemiłościwie nam panujące zebrać i osądzić przed należytym trybunałem, gdy nadejdzie czas ku temu święty i właściwy. I to nie przed jakimś tam Trybunałem Julii, tylko przed takim prawdziwym, takim poważnym, rzec by można dziejowym czyśćcem oddzielającym ziarna od plew historii. Taki trybunał w Norymberdze-Bis, O! I wcale nie musiałby być w Norymberdze, bo dla naszych kapiszonów wystarczyłby powiedzmy, hmm... Radom. Chociaż nie, szkoda Radomia. Postawiłoby się taki dupny namiot w szczerym polu in the midle of nowhere, żeby nikogo nie urazić i nie napiętnować miejsca z nazwą i miejscowymi obywatelami. Ważne, żeby obrady takiego trybunały były dostatecznie długie i spektakularne, aby wszem i wobec wiadomo było po co i kogo postawiono ku osądzeniu. O ile „po co”, to odpowiedź jest prosta – po to, aby wszyscy przyszli (z przyszłości, nie daj Boże!), którym zamarzy się zaoranie kraju i rodaków odechciało się na samo wspomnienie tego, co trybunał ów napiętnował orzekając w sprawie „bandy stu”.

Oczami wyobraźni widzę tę ławę oskarżonych, do których upchnięto jak parówki do nelonbojtla prominentnych polityków różnych szczebli. Bo kogóż tam nie ma?! Jest i Pinokio, jest sturmbannfuhrer Zero von Miękiszon, oczywiście i Caryca, niestrawny Kabanos, Nijaki Taki w kreszowym dresie; jest oczywiście i Brocha, a także nasz krajowy 50 cent znany bardziej jako ‘70 million’, albo ‘pierwszy pocztowiec IV RP’… Oj długo by można listę ciągnąć. Same gwiazdy, celebryci, ha! A wszyscy w świetle kolorowych jupiterów; setki kamer i podstawionych radiowych mikrofonów; korespondenci krajowi i zagraniczni, delegatury z najwyższych międzynarodowych instytucji, a w ławach dla publiczności kwiat ludu pracującego wszystkich stanów.

Jako, że nastrój około przedświąteczny, to też najdalej mi do propozycji krwawego ukarania przestępców. Otóż nie, wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś myśli, żeby ścinać parszywe łby, żeby wieszać, rozstrzeliwać, to właśnie nie! Nie tak! To zbyt proste. I takie … nie po chrześcijańsku. Tak samo nie wsadzać na lata za kraty. Nie, to kosztuje; już zbyt długo żerują na maluczkich podatnikach tego zapomnianego przez Boga kraju w sercu chrześcijańskiej Europy. Ja to mam karę dla nich za wszelkie niegodziwości ostatnich kadencji, nie dość że w stu procentach humanitarną i na wskroś nowoczesną, to w dodatku dotkliwszą niż dziewiąty poziom dantejskiego piekła. Koniec końców trybunał winien orzec dożywotnią utratę biernego prawa wyborczego i zakaz piastowania jakichkolwiek funkcji publicznych, politycznych, zarówno w kraju, jak i na zesłaniu zagranicznym, oraz obejmowania stanowisk w spółkach skarbu państwa oraz samorządowych. Już słyszę te wycie potępionych dusz, ha!

Bardzo ważną kwestią humanitarną związaną z tym społeczno-medialnym wydarzeniem o skali porównywalnej z 'Live Aid', byłoby pozostawienie pewnej swobody i poszanowanie praw osobistych oskarżonych-niechybnie-skazanych. Dlatego należałoby im zapewnić możliwość przemycenie we własnych otworach ciała - np. historycznie sprawdzonych ubytkach zębowych, co w oryginalnej Norymberdze było nader skuteczne - odpowiedniej kapsułki z cyjankiem czy czymś równie smakowitym. Pozostawienie możliwości honorowego zjazdu do bazy 'by myself' byłoby nie dość że spektakularnym dopięciem klamrą, co podciągnięciem nasycenia ponurej barwy duszy jednego z drugim. Tyle, że potencjalne takie właśnie rozwiązanie kwestii eliminacji z życia jest li tylko akademickim rozważaniem, bo trudno o honorowy postępek, gdy honoru definitywnie od zarania brak.

Na koniec jeszcze jedna sprawa, fundamentalna dla tych fantasmagorycznych wizji. Założeniem bowiem jest, że kiedyś nastanie taki czas, że być może nie w tak barwnej wersji, ale jednak nadarzy się okazja do rozliczeń, nawet tak pokojowych. A to jednak wcale takie oczywiste nie jest.

niedziela, 13 grudnia 2020

Rozczarowanie


Przy niedzieli myśli z tygodnia...

Rozczarowanie. Normalny element życia. Jednak choć jest nieodłącznym towarzyszem każdego człowieka, to za każdym razem nieco zaskakuje i boli. Szczególnie gdy chodzi o najbliższych, w których inwestujemy całe nasze zaufanie i żywimy nadzieję, że nic złego stać się nie może, że nas nie skrzywdzą, że zawsze będą grali w naszej drużynie. Nic tak nie boli, jak rozczarowanie osobą najbliższą. Ale dzisiaj nie o tym. Na niedzielę deczko lżejszy kaliber - coś w rodzaju: "... Stoch nie został mistrzem świata? Oj! Hmm, no szkoda ... Ale weź przełącz na TVN bo 'Ukryta prawda się zaczyna'...". Tak, że ten tego...

Najczęściej rozczarowują ludzie z którymi nie łączy nas bliska więź. To naturalne, bo obcy kryją w sobie tyle niewiadomych, że trudno zakładać, że poznaliśmy ich na tyle, żeby zaufać. A mając taki margines bezpieczeństwa jesteśmy bardziej odporni na ciosy. Częstokroć jednak można zapędzić się w wierze, że oto tą/tego znam tak dobrze, że nie kryje przede mną tajemnic. Najczęściej dotyczy to osób wyrazistych, medialnych, które chcą być postrzegane, jako prostolinijne, uczciwe, o jasnym, ukierunkowanym widzeniu świata. Jeśli do tego posiadają hipnotyczny urok, to pójdą za nim rzesze. Artyści, politycy, ludzie nauki, charyzmatyczni przywódcy, nauczyciele. Celebryci. Uczciwi…? Otóż… niekoniecznie.

A co jeśli ten czy inny artysta celebryta jest obiektywnie zdolny, niesamowity, niezwykły? Nie tylko skuteczny w kreowaniu swego mniej lub bardziej autentycznego wizerunku, ale także po prostu nieprzeciętnie uzdolniony, wartościowy w tym co robi, wybijający się ponad przeciętność. Wtedy jego siła rażenia samym sobą jest podniesiona do n-tej potęgi. I naturalnie rozczarowanie jego osobą też przybiera rozmiary nieprzeciętne.

Po tym nabrzmiałym patosem, przydługim wstępie, ja jednak nie zamierzam tutaj drzeć szat i lać łez rozpaczy nad powyższym. Nie, tak tylko się rozpędziłem nieco zbyt bardzo, a tak naprawdę to powoduje me dzisiejsze stawianie literek jeno spostrzeżenie natury lekkiej i niczego nie wnoszące do istoty świata. No bo chciałem na przykładzie trzech osobistości życia publicznego naszego krajowego pokazać, jak to oczarowanie lat młodzieńczych zostało zmaltretowane przez rozczarowanie lat, ekhm, dojrzałych. Spokojnie, będzie na wesoło. No to jedziemy z tym koksem!

Nr.1. Panie przodem. Zacznę od damy. Od damy przez duże „D”, jeśli chodzi o arystokratyzm głosu i zdolności wokalne. I tu postawimy kropkę. Bo to co dobre należy oddzielić od reszty, jak ziarna od plew. Bo gdy słuchasz jej śpiewu, nigdy nie chciej słuchać tego co artykułuje bez podkładu muzycznego – jedno do drugiego nie pasuje, jak czeski dubbing w „Terminatorze”. Tak, tak, chodzi o Edzię. Zastanawiające jest jednak, czy miała tak zawsze, czy też po tegorocznym zderzeniu ze stresem pandemicznym tak, hmm, ewoluowała. Znacznie wypadła z orbity, oj znacznie. Obecnie szura kolanami na wirażu. Trzeba jednak, a przynajmniej wypada, założyć że to choroba, słabość jakaś (charakteru?), a nie od razu rozstrzeliwać. Może kiedy nie można zaistnieć inaczej trzeba było odpalić coś spektakularnego. Naprawdę? Trzeba było tak? Cóż za niemiłe rozczarowanie. Okazuje się, że klasa nie jest dana raz na zawsze i można ją rozmienić na drobne o każdej porze i to niezależnie od tego czy działa rozmieniarka banknotów na myjni bezdotykowej. Brzęcząc w kieszeni samymi „dwójkami i „piątkami” nawet piosenki sprzed lat już nie brzmią tak miło, jak dawniej. Oj obyś Edytko nie musiała kiedyś odszczekiwać swego ujadania. Dużo zdrowia!

Nr.2. Bohater młodości. No może „bohater” to za dużo, ale jednak każdy chciał być, jak Cichy. I ta jedna jedyna rola Jakimowicza Jarosława ustawiła go w panteonie bohaterów nowego świata ery postkomunistycznego rozkwitania. Dwadzieścia pięć lat później wszystko co zagrał Cichym uszło w niebyt. Nie dość, że młodzieńczy urok aktorsko-osobisty minął z upływem lat, to okazuje się, że dopadła go chyba przedwczesna (a to prawie mój rówieśnik) andropauza. W każdym bądź razie w główce się coś niedobrego porobiło. Być może to noszone przeklęte przez naród i czasy imię odcisnęło na nim piętno tak bolesne i wyraziste. A szkoda. Bo rozczarowanie to, mnie osobiście, jeśli nie boli, to zniesmacza dosyć wyraźnie.

Nr.3. Buntownik. Bezkompromisowy. Charyzmatyczny. Porywający tłumy. Na dodatek do cna autentyczny w tym co robi(ł), co mówi(ł). Ciosy na prawo i lewo – po równo. Świętości szargał, głupotę wykpiwał, małostkowość piętnował. I ok. Takim (chyba) pozostał. Tyle, że wkręcił się w politykę. Nie od czapy funkcjonuje powiedzenie, które ma pokazać dysonans w rozumieniu świata pomiędzy moim pokoleniem, a pokoleniem mych dzieci, że „nie ufam ludziom, którzy nie pamiętają normalnego Kukiza” (to chyba cytat z R. Paczesia, jeśli dobrze pamiętam). Mimo tego, że (chyba) nie wyzbył się swojej autentyczności, to usmarowanie się politycznym gówienkiem sprawiło, że to już nie jest „ten Kukiz”. Dla mnie osobiście, z przywołanej trójcy, to największe rozczarowanie. Po co mu to było? Nie wiem. Chyba za bardzo zaufał, że „można”. Jednak nie można. Ideały, jakby nie były lotne, w normalnym życiu nie funkcjonują.

Powyższe przykłady są jedynie czubkiem góry lodowej. Na panteon „niesmacznych” można by wtargać niejedną osobistość życia publicznego, która to bądź najnormalniej w świecie zagalopowała się, bądź też przerosło ją ego. Oczywiście najłatwiej obrać do kości z przyzwoitości tych, którzy postanowili parać się polityką, ale najbardziej spektakularne rozczarowania dotyczą jednak osób, które z racji roli w społeczeństwie dawały do tej pory autentyczną radość i wzruszenie, a po metamorfozie przywołują jedynie najgorsze skojarzenia. A szkoda. Bo pewnie warto pozostać dobrym w tym, czym się jest dobrym, a nie ryzykować tak spektakularnych wizerunkowych porażek.

sobota, 28 listopada 2020

Pan Buka

 Zachód słońca 15:47... Jak żyć panie premierze? Jak żyć...

Ja to nie wiem, czy to jeszcze niedomaganie mentalne, czy już problemy psychiczne. W każdym bądź razie coraz krótszy dzień sprawia, że coraz większe mam wahania nastroju. Sam się sobie dziwię, jak bardzo mną miota. No bo jak to? Mną? Ostoją spokoju i oazą zrównoważenia? Ano ... Tak że ten tego, cholerna zima pukając do drzwi powoduje, że kumuluję w sobie negatywne emocje, bardziej niż flądry metale ciężkie.

Gdy w powietrzu szumią złe duchy i inne dusze niespokojne, ja od jakiegoś czasu doświadczam transcendentalnego zjawiska, które regularnie dotyka mnie w drodze z pracy do domu. Niezależnie o której bym nie wyjechała, dokładnie w tym samym miejscu - choć o różnej porze z racji odmiennych punktów startu na zegarze - spotykam na drodze pośrodku lasu ... kogoś. Kogoś, bo przecież nie wiem kto to. Ubrany zawsze tak samo, w kurtce, czapce z daszkiem, kroczy sobie poboczem. Kroczy, ba, raczej sunie. I może nie byłoby w tym jeszcze nic dziwnego, ale miejsce w którym go mijam jest zupełnie nigdzie. Ni cholery nie mam pojęcia skąd idzie, a może właściwie skąd się tam znalazł i dokąd podąża. To jedno. A po drugie, postać ta jest niezmiennie taka sama. Jakiś duch zabłąkany? Pamiętacie Bukę, której pojawianie się w dolinie Muminków ciągnęła za sobą strach, niepokój, zimno, szarość i zniszczenie? Nooo, to właśnie ta postać mężczyzny znikąd, którego spotykam, jest Panem Buką. W sam raz na listopad.

Spadnie ten cholerny śnieg, czy nie?! Nienawidzę niewiadomych. Nie chodzi mi o równania z dwiema niewiadomymi, ani nawet prostego takiego z jednym iksem. Nie lubię czekać. Lubię jasne sytuacje i  szybkie rozwiązania. A już oczekiwanie na nieodwołalne zło jest najgorszym z możliwych oczekiwań. Gdyby ode mnie zależało wszelkie plagi ściągałbym na ziemię naraz, powiedzmy od poniedziałku do środy, żeby już od czwartku mieć luz. I chuj, że może przeciążyłbym służbę zdrowia i wydolność szpitali... - a nie, to przecież nie covid19. W każdym bądź razie nie wypłaszczałbym krzywej zachoro... tfu! ... cierpienia. Raz a dobrze, a potem "parostatkiem w piękny rejs...!". Jestem ostatnim, który bez bólu istnienia ustawia się kolejce do kasy.

Pogodynka.

Na termometrze 1,8 st.C. Listopad jak cholera...

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

ON na Shellu po 4,28 PLN/L.

niedziela, 22 listopada 2020

Kiedyś to było fajniej

Kiedyś to było fajniej, bardziej kolorowo, wyraziście, w polityce. Z rozrzewnieniem wspominam czasy gdy polską scenę polityczną zapełniały takie stare psy, jak Wałęsa, Kwachu, Mazowiecki, Kuroń, Rysio Kalisz, Oleksy, Tusk, Leszek Miller, Kaczynsky Twins, Bartoszewski, i wielu innych, ba, nawet Macierewicz. Było wiadomo, że jak stare psy gryzą, to tak żeby nie zabić, jak przyduszają, to tak żeby drugiemu tchu na zawsze nie brakło. Wszyscy się znali. Jak razem nie byli internowani, jak nie siedzieli razem w pace, to przynajmniej jeden drugiego do niej wsadzał. A już na pewno chlali ze sobą wódę. Niezależnie od opcji, niekoniecznie przy okrągłym, ale przy jakimś tam stole w Magdalence flaszkę niejedną obalili. Swą ideologiczną nienawiść pielęgnowali tak, aby nie gasła. Ale też układ był jasny, a scena polityczna mieściła graczy respektujących niepisane zasady, które wszyscy akceptowali. Również podział koryta był jasny i każdy znał swoje miejsce w kolejce. A przede wszystkim plemienna przynależność była jasna i zrozumiała, a zdrada drużyny była tak rzadka, jak moralność polityka.

A co teraz? Rzygać się chce, jak patrzy się na te piskliwie ujadające francuskie buldożki, ratlerki czy inne pekińczyki po obu stronach barykady. Do tego te stare, wyłysiałe kundle, które w poprzednich rozdaniach były zbyt słabe, żeby dopchać się do michy. Serio? Tak ma wyglądać scena polityczna? Bezideowe „no name’y”, po których nie można się spodziewać absolutnie niczego poza kurczowym trzymaniem się koryta bez względu na to kto na nim trzyma łapę. Stare psy w starych czasach dokładnie dzieliły plac i obsikiwały swoje drzewka. Te nowe szczają pod siebie i już nikt nie wie czy śmierdzą sobą, czy już może trącą przeciwnikiem. Stare psy, nawet jak napychały kapsy i robiły rozpierduchę, to przynajmniej „w imię zasad, skurwysynu” – cytując klasyka. Mam wrażenie - być może mylne – że z tamtej politycznej gangsterki choć trochę okruchów spadało na rzecz państwa. Tymczasem dzisiejszy układ jest bezlitosny – zwycięzca bierze wszystko… tylko i wyłącznie dla siebie.

Tak całkiem serio mówiąc, to czasami aż mi żal tego starego sku***, który jako jedyny pozostał z dawnej sfory. Oczami wyobraźni widzę, jak wieczorami siedzi sam przy piwie oglądając jakiś National Geographic czy zwykłego pornosa i wspomina stare, dobre czasy. Wszyscy godni jego przeciwnicy, stare wiarusy, kompani od politycznego bagna mniej lub bardziej dosłownie zeszli już ze sceny. A on pozostał sam z tą bandą ujadających smarkaczy i dogorywających starych kundli, z którymi nie da się uprawiać tego ugoru. I wygląda na to, że ostatnim celem jaki sobie postawił na jesień swojego żywota, jest rozpierdolenie wszystkiego w drobny mak. Taka stetryczała złośliwość kiedy już nic przed tobą poza fajerwerkami na finał, poza spaleniem Rzymu dla chorej radości.

sobota, 21 listopada 2020

Oddal się stąd pospiesznie!

No ewidentnie mamy listopad. I po kalendarzu, i mentalnie, i pogodowo – no może tylko jeszcze zbyt rzadko leje, a i słońca (czasami) jakby zbyt wiele. Jest klasycznie – jak mówił poeta: „cimno, zimno i do dupy”. Ale przyszedł chyba czas na rewitalizację podziału pór roku. Od dawien dawna bowiem funkcjonował podział roku na: 2 miesiące pełnej nadziei wiosny, 2-3 miesiące bardziej lub mniej lata, jakiś miesiąc nostalgicznej jesieni i… pół roku zimy. No nie, tak nie jest, przynajmniej od paru lat. Teraz zamiast pół roku zimy mamy pół roku listopada z zimowymi incydentami. I jest … chujowo

Po czterech tygodniach od zmiany czasu na zimowy, ja wciąż w samochodzie mam na zegarku czas letni. Ba, w domu, na głównym czasomierzu, czyli na wyświetlaczu kuchenki, ale i na mikrofali, wciąż widnieje godzina według czasu letniego. I gdyby pominąć niezrozumiałe obiektywne zaniechanie w przestawieniu tych zegarków, można powiedzieć, że to jawny bunt przeciwko listopadowi, czy też zimie, jak kto woli. No normalnie rebelia! W dobie dzisiejszej aury dla wszelakich protestów i kontestacji wszystkiego, właściwie powinienem założyć grupę na facebooku i skrzyknąć podobnych sobie myślicieli i zorganizować palenie opon przed sejmem, czy cuś. Jakby nie było zgody na zmianę czasu na zimowy po prostu nie ma. O! Jebać zimę!

Dobra. Jeszcze chwilę tytułem wstępu, bo jak to kiedyś Rafał Pacześ w jednym ze swoich występów wspomniał "lubię sobie popierdolić" zanim zacznę, zanim dotrę do sedna. Czy zauważyliście jak miłościwie nam panujące kanalie wpływają na kulturę naszą narodową? Nie? A czy nie zarejestrowaliście, jak rewolucyjnie wręcz wpływają na rozwój naszego rodzimego języka?  Nie?! No proszę... ! A komuż, jak nie im przypisać tak z buta wpisujące się w nasz ukochany język potoczny określenie, takie klasyczne archaizmy jak "zdradzieckie mordy", "kanalie" czy też promowane zawzięcie - świadomie, czy nie - staropolskie, prasłowiańskie "wypierdalaj", hę? Ale do rzeczy.

Przeklinam ostatnio, znacznie. Znacznie bardziej. Znacznie bardziej niż kiedyś. Ale tak sobie myślę, że to dobrze. Czasy mamy takie chujowe, że poziom frustracji, lęków, rozgoryczenia i wszelkich prodepresyjnych odczuć, generują potrzebę ubrania w słowo całego tego bajzlu w głowie i dokoła niej. Soczyste przekleństwo jest doskonałym w swej prostocie środkiem na wyrzucenie z siebie negatywnych uczuć. No bo weźmy staropolskie „wypierdalaj!”. Czyż jest bardziej skuteczny wentyl złych emocji, gdy większy kogut – wiedząco o swojej moralno-fizycznej przewadze realnie groźnej i skutecznej – chce ustawić mniejszego koguta? Miast dojść do rękoczynów celowane „wypierdalaj!” nie dość, że wskazuje mniejszemu kogutowi odpowiedni kierunek, to ucina dyskusję która niejednokrotnie mogłaby się kończyć niepotrzebnymi obrażeniami. Przy czym nawet mniejszy kogut może wyjść z twarzą z takiej sytuacji i rzucić na odchodnym czułe, wyważone, bez wykrzyknika „a weź … spierdalaj” i nikt mu za to łba nie rozbije. Wentyl bezpieczeństwa. Nawet bezosobowe „kurwa mać!”, które obniża ciśnienie lepiej niż panadol (wiadomo – panadol jest najlepszy na wszystko) jest nie do przecenienia.

Poprawność, ta językowa, jest tylko wisienką na torcie głębszego tematu, jakim jest ogólnie rzecz biorą poprawność polityczna, czy też kulturalna, czy też społeczna, jakkolwiek ją zwać. Mam wrażenie, że nasza cywilizacyja dotarła w którymś momencie do krawędzi narzucając sobie ową poprawność, jako wyznacznik cywilizacyjnego rozwoju. A to źle. Bo kiedy ktoś obrabia ci dupę, kiedy jest ci źle, kiedy widzisz że innemu dzieje się krzywda, to krzycz na całe gardło, że jest nie tak, jak być powinno. Urazić czyjeś uczucia jest lepiej, niż milczeć i potakiwać głową nad nie do przyjęciem, na zdrowy rozsądek, sytuacją. Zdrowy rozsądek jest tutaj clou problemu, papierkiem lakmusowym wskazującym czy jest potrzeba popuszczenia wodzów. O ile zdrowiej jest opierdolić kogoś miast dusić w sobie poczucie krzywdy i uśmiechać się krzywo. Myślę, że do zrzucenia z siebie owej poprawności trzeba dojrzeć. Trzeba przestać się bać. I dbać. Dbać o siebie i innych, którzy sami o siebie zadbać nie potrafią. Nienormatywne zachowania, które z natury rzeczy są akceptowalne, a ich waga nie jest większa niż absurdy, zło (czym jest zło?), dewiacje, które piętnują, są suwerennym środkiem wyrazu, którego nie powinno się obrzucać gradem świętego oburzenia. Nawet najbardziej obrazoburcze przeklinanie jest moralnie uzasadnione, jeśli jest … uzasadnione.

Tymczasem wyprałem cieplejszą z zimowych służbowych kapot, która daje nadzieję doczekania wiosny. Oczywiście, jeśli chodzi o zimowy klimat i doznania jakie nam serwuje. Gdzieś tam bowiem świdruje w głowie jeszcze ta niewiadoma nie do rozwiązania tyczące ogólnie rzecz biorąc pandemii, która stopniowo, notorycznie, bezwzględnie dojeżdża świat. Popularność zdobyło ostatnio czarno humorzaste zapytanie o plany na Sylwestra, na które odpowiedź brzmi „dożyć”. Przykładając każdy sobie właściwą dla siebie skalę, chyba wszyscy mniej lub bardziej zadajemy sobie pytanie o niepewną przyszłość. Niemniej kurtka uprana, więc jak widać, mam zamiar przeżyć także i zimę. O!

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

ON na BP i Shellu w Gliwicach po 4,21PLN/L. W Zabrzu nieco taniej. 

Pogodynka.

Teraz (godz. 22.32) 1,5 st.C, pogodnym słonecznym dniu.


poniedziałek, 2 listopada 2020

Całe szczęście COVID19

Jak bardzo popierdolony rok 2020 dał wszystkim w kość nie trzeba chyba kogokolwiek przekonywać. Można jedynie, w zależności od osobistych preferencji reagować: rzyganiem, płaczem, wściekłością, zapadaniem na depresję lub przynajmniej najnormalniej w świecie baniem się o to co będzie dalej. Ale przewrotny tytuł tego listu ma nie tylko przyciągnąć czytelnika swoim krzykliwym atakiem rodem z Super Expresu czy innego szmatławego Faktu, lecz za chwile ma okazać się nie tak zupełnie obrazoburczy i bez sensu.

Co nam dało doświadczenia z tą cholerną pandemią? Oczywiście oprócz złych doznań. No co? Czy widać jakieś pozytywy? A owszem. A są. Po kolei.

Ludzie zaczęli myć ręce. Tylko tyle? Aż tyle! Tak banalny obyczaj, o wadze którego uczy się już przedszkolaki, gdzieś z wiekiem zostaje zapominany. Ludzie są z natury flejami i nic tego nie zmieni. Wystarczyło jednak trochę strachu, a okazało się, że mydło nie gryzie, a stracone 30 sekund nie demoluje życia. Już Rysiek z „Klanu” o tym wiedział … mimo że później umarł.

A za myciem rąk ustawia się w kolejce ich dezynfekcja. I ta osobista, ta domowa, jak i ta w miejscach publicznych. Życzyłbym sobie i wszystkim innym, aby zwyczaj montowania podajników z płynem dezynfekcyjnych przy wejściach do sklepów wielkopowierzchniowych, urzędów, węzłach zbiorowego transportu, na dworcach i lotniskach, a przede wszystkim (!) w instytucjach ochrony zdrowia, jak przychodnie i szpitale, ale i apteki, stały się nową jakością, nową normą, na długo po tym jak (daj Bóg!) już uporamy się z pandemią. Szczególnie właśnie w miejscach związanych z ochroną zdrowia, które przewrotnie są niezaprzeczalnie najbardziej skutecznymi ośrodkami szerzenia się wszelakich zaraz mniejszych i większych. Obowiązek dezynfekcji przy wejściu do szpitali i przychodni powinien być prawnie usankcjonowany.

Nieszczęsne maseczki! Piszę „nieszczęsne”, bo ręce opadają, jak słyszę jaką to ujmą na wolności osobistej, zamachem wręcz jest nakaz ich używania w trakcie zmagania się z epidemią. Nie mam zamiaru rozpisywać się na ten temat, bo to jak dyskusja z płaskoziemcami i innymi podobnymi zjebami. Myślenie ponoć nie boli, ale … hmm … może jednak ciśnie pomiędzy uszami. Abstrahując od „opadania rąk”, w społecznościach dalekiej Azji noszenie maseczek higienicznych na ulicach wielkich, zatłoczonych miast nie jest czymś równie niezwykłym co zakładanie maski Dartha Vader’a. Życzyłbym sobie, aby to co w tej chwili jest u nas traktowane, jako narzędzie terroru, w poepidemicznych czasach stało się oznaką rozsądku. Ich noszenie w otwartych przestrzeniach (gdy czasy są „zdrowe”) jest może przerostem formy nad treścią, ale noszenie ich w szpitalach byłoby kolejnym dobrym zwyczajem, którego nauczył nas ten mały skurwiel SARS-cov-2.

I dalej w ramach prewencji w zatłoczonym brudnym świecie. Teraz, gdy jest nam tak źle, naprędce banki, apteki, urzędy – czyli wszędzie tam gdzie przepływ osobników homo sapiens jest znacząco duży – odbudowały przepierzenia pomiędzy sprzedawcą/urzędnikiem a interesantem. Czy pamiętacie jeszcze klasyczne apteki sprzed lat, gdzie kontakt z farmaceutą był skutecznie utrudniony przez szybę? Czy to było aż tak złe rozwiązanie? Przynajmniej pacjenci z receptą nie opluwali i nie smarkali na ducha bogu winną panią magister od pigułek. Ale nie! W nowoczesnym świecie takie izolowanie się jest odwracaniem się plecami do klienta! No to teraz mamy powrót do, hmm, normalnego, zdroworozsądkowego osądu sytuacji. Może tak zostanie, kto wie…

Kto próbuje się mierzyć w czasach pandemii z problemem dostania się do lekarza (takiego normalnego „na NFZ”, bo oczywiście nie mówię o prywatnych praktykach lekarskich), ten wie że proste to to nie jest. Człowiek się denerwuje, rzuca kurwami, wyczerpuje baterię w telefonie dzwoniąc stoczterdziestysiódmy raz na zajęty numer przychodni. Ale jak już się dodzwonisz (ufff…) to wpadasz, jak Alicja przez króliczą norę, do zupełnie innego świata. Nagle okazuję się, że: 1. można otrzymać teleporadę bez dreptania w stanie agonalnym do przychodni; 2. można zamówić przez telefon receptę na leki i nie trzeba biegać z kartą NFZ aby odbić się w rejestracji; ba, 3. można umówić się na osobistą wizytę, jeśli tego wymaga sytuacja, twój stan zdrowia. A jak już trafisz do przychodni, to jakbyś trafił do zupełnie innego świata ochrony zdrowia, niż ten sprzed pandemii. Nagle okazuje się, że nie tylko wszystkie formalno-administracyjne powinności, które można było dokonać telefonicznie są wielkim cywilizacyjnym krokiem. Największym zaskoczeniem okazuje się, że można rzeczywiście umówić się na wizytę na określoną godzinę, zostać przyjętym bez zbędnej zwłoki, a oczekując na wejście do gabinetu nie trzeba się tłoczyć z tłumem sobie podobnych interesantów. No jak w prywatnej przychodni!!! Może zbyt daleko wybiegami i zbyt łatwo stawiam tezę, bo opieram się tylko i wyłącznie na własnych doświadczeniach ostatniego półrocza, ale jeśli wszędzie to tak samo mniej więcej wygląda, no to czyż nie jest to krok do przodu?

I jeszcze o przychodniach. Nie znam statystyk chorowalności rodaków w ostatnich miesiącach, nie szukałem informacji o umieralności etc, ale postawię śmiałą tezę, że przez przychodnie przestały się przewalać niezliczone tłumy ludzi, których tam nie powinno być. Wszystkich przysłowiowych dziadków, którzy wizytę u „dochtorki” traktowali dotąd, jako urozmaicenie nudnego, emerytalnego dnia; zatroskanych matek o katar swojego dzieciaka; naciągaczy na lewe L-4 itd., itp. I nieważne czy jest to spowodowane tym, że rzeczywiście trudno się dostać teraz do lekarza, czy większość po prostu, po rozważeniu potencjalnych zysków i strat, odpuszcza „drogę przez mękę” aby się tam dostać i załatwić swoje mniej lub bardziej żywotne potrzeby kontaktu z medykiem. Pewnie część realnie utraci lub pogorszy swoje zdrowie, bo nie pójdzie do lekarza. Ale w większości przypadków (jestem o tym przekonany, że w większości) będzie to realne odciążenie służby zdrowia, oszczędność środków i mocy, redukcja kosztów i z całą pewnością poprawa jakości obsługi tych, którzy rzeczywiście pomocy potrzebują. A uprzedzając krzyki oburzenia i dezaprobatę na mój tok myślenia dodam tylko, że zaoszczędzoną kasę można by celowo przeznaczyć na wysyłanie ludzi np. raz w roku na kompleksowe badania diagnostyczne w ramach prewencji zdrowotnej. O!

Szeroko rozumiana służba, a raczej ochrona zdrowia, jest najbardziej poraniona w czasach pandemii, krwawi, ale też doświadczenia tego chorego czasu otwierają przed nią największe możliwości na skok - nie krok, a skok! - cywilizacyjny. Jeśli kiedyś się pozbieramy po walce z COVID-em, to nie dość że przeczołganie służby zdrowia przez ten poligon powinno dać tyle danych o jej słabościach i silnych stronach, której to wiedzy nie można (!) zatracić, to nie wyobrażam sobie aby wyuczone w warunkach bojowych procedury i nabyte doświadczenie można by nie wykorzystywać w przyszłości. Nawet pomijając czysto medyczne aspekty, już same odchudzanie formalizacji i biurokracji działań w ratowaniu zdrowia jest nie do przecenienia zmianą na lepsze. Zresztą i poza służbą zdrowia nie da się przeoczyć faktu odchodzenia od „papierowych procedur” w stronę wydajniejszych, bezpieczniejszych i wygodniejszych form przesyłania dokumentacji w formie szeroko rozumianej, jako elektronicznej. Budowało się także, choć wymuszone przez sytuację, jakieś, hmm, zaufanie do kontaktów innych niż face to face. Być może, a raczej na pewno, jest to pole do nadużyć, ale w ostatecznym rozliczeniu jest to dobry kierunek zmian.

Co jeszcze? Ogólnie rzecz biorąc to ostrzeżenie wysłane przez naturę, a co za tym związane przyhamowania w buńczucznym korzystania ze świata, ma niewątpliwie swoje złe ale i dobre strony. Ludziska trochę się opamiętali i zastanowili nad sobą – tak myślę. A takie refleksyjne zastanawianie się nad sobą zawsze jest „na propsie”. Ogólnie, myślenie jest zawsze o krok przed bezmyślnością. To zwolnienie, poświęcanie większej uwagi sprawom powszechnie uważanym za błahe – jak na przykład higiena w knajpach, czy służbie zdrowia (!) – to wartościowy jeden krok do tyłu i dwa do przodu.

Pogodynka.

Listopad. Deszczowo, nieprzyjemnie. Ale jeszcze ciepło, bo 14 st.C wieczorową porą. I tyle.

niedziela, 25 października 2020

Klasa polityczna

Chciałem parę zdań o tym co chodziło za mną – a właściwie jeździło ze mną, bo takimi przemyśleniami wysokiego lotu raczę się przeważnie w czasie nocnej drogi do roboty – od dłuższego czasu. Takie tam o szacunku słów kilka i pokrewnych uczuciach.

Gwoli wstępu, zanim poruszę głównych bohaterów tej epistolograficznego dzieła. Tak na rozruszanie kości i stawów palców stukających w klawiaturę. Miałem ci ja kiedyś takiego prezesa… tzn. nie prezesa, a vice-prezesa - to ważne, bo prezesem chciał być bardzo, a nawet bywał, tyle że w porę tata zabierał mu zabawki, jak za bardzo narozrabiał. Swoją drogą, z perspektywy lat, „Stary” wydaje się gościem całkiem w porządku i z klasą. Zwłaszcza, gdy stawiamy obok niego „Młodego”, który nie tylko mu do pięt nie dorastał, a wręcz łamał nie do złamania matematyczną regułę dzielenia przez zero. Młody, poza kwintesencją niekompetencji był po prostu takim bufonem, takim chamem, że … słów brak. A czemu go przywołuję? Bo jest doskonałym przykładem na to, że jednak nie wszystkim należy się szacunek. I to nie tak, że subiektywnie, osobiście można kogoś nie lubić, nie szanować, tylko są tacy ludzie stąpający po tym łez padole, którzy są jak pokryci teflonem, do którego ani ziarenko szacunku, nawet przez przypadek, nigdy nie przywrze. Wzorzec z Sevres niemalże. I jak widać na załączonym obrazku, nie trzeba być od razu politykiem (co polityków w żaden sposób nie usprawiedliwia oczywiście) ... choć to niewątpliwie pomaga, jak poniższe przykłady pokazują.

Politycy! Ha! Toż to zupełnie odrębna rasa. Chcieliby oczywiście byś „rasą panów”, co sugerował już pewien siwy ludzik o aparycji Yody, a przynajmniej w ich mniemaniu do niej należą. W ich mniemaniu – i tu postawimy kropkę. I zanim przejdę do charakterystyki postaci, to chciałbym, bardzo, tak uczciwie, przywalić w każdą stronę, jak Amerykanie odpierający Japończyków na Okinawie, ale to będzie trudne. Wiadomo, najbarwniejsze postacie sceny politycznej ciągną do koryta, a że koryto od lat stoi w jednym chlewie, to ta drugie wyposzczone, wychudzone, wyczerpane stado już sił nie ma żeby ze swojego grona wyhodować wyrazistych, pewnych siebie i zauważalnych wojowników vel celebrytów. No bo niby kogo miałbym przywołać? Tzw. lidera opozycji? Wolne żarty. Poza tym, że jest beznadziejnie irytujący, to nawet nie ma się jak nad nim poznęcać, bo wszelkie ostrza wchodzą w niego, jak w masło.

No to jedziemy! Będzie to zupełnie nieprzypadkowy, subiektywny przegląd bierwion najjaśniej skwierczących w ogniu dzisiejszej polityki. Takie to co strzelają skrami lub dymią najmocniej.

Z natury jestem uprzejmy. Zwłaszcza wobec kobiet. Może nie szarmancki, naręczy lilii ze stawu nie targam i na rękach nie noszę, ale jednak respekt dla płci pięknej mam i kocham wszystkie jej przedstawicielki. Toteż, jak bon ton nakazuje, to damom dam pierwszeństwo na tej liście szyderczej. Szczególnie, że damy w naszej polityce brylują, jeśli chodzi o poziom akrobacji. Tak oto wchodzą na scenę trzy muszkieterki, aniołki prezesa, trzy panie B, albo po prostu trzy Bety.

Pierwsza Beta. No cóż, nawet najbardziej krzykliwa i skrojona na miarę garsonka nie przykryje gumofilców. I żeby była jasność, nie o powierzchowność chodzi, a o wnętrze głębokie, jakby nie było płytkie. Nawet brosza zdobna nie odwróci uwagi od sedna. Co znamienne, sam prezes nie wytrzymał i dał narodowi prezent w postaci usunięcia Prima Bety z lokalnego grajdołka. Delegacja do Europy zdecydowanie oczyściła nieco krajową atmosferę. Na krótko, ale jednak. Niech tam siedzi, jak najdłużej. A że wstyd przed światem …. no cóż, z domowego podwórka smrodziła równie skutecznie. Kręgosłupa brak – po prostu nie stwierdzono. Wielonarządowe narzędzie prezesa. Osobowość dyskwalifikująca do obdarzenia szacunkiem właśnie za „nie bycie”. Można przytulić, ale tylko z litości.

Druga Beta. Nie tak kolorowa, jak pierwsza. Ale z tej samej zorty. Niby nieco bardziej z boku, ale pysk tak niewyparzony, że hej! Chamskie zachowanie, buta i arogancja. Do tego kręcenie lodów i inksze niejasne nieprawości. Toteż podobnie jak koleżanka powyżej, usunięta z widoku publicznego. Teraz wstyd przynosi na europejskich salonach. Może i twardsza do Prima Bety, ale ani sympatii, ani szacunku nie budzi – zwłaszcza, jak wgryźć się w jej niejasne działania pozaparlamentarne, że się tak wyrażę.

Trzecia Beta. O! Moja ulubienica. Nie wiedzieć czemu, ale kamery zawsze łapią ją szerokim kątem z góry. I to nie tylko te z nieprzychylnej stacji, ale i Swoje”, reżimowe. Kto co nieco wie o fotografii, optyce, ten wie, jak wygląda postać w takim ujęciu. Absolutnie nie wygląda to dobrze. Szczególnie, gdy twarz przybrana jest w okulary. Nigdy nie pozwoliłbym sobie naśmiewać się z czyjeś powierzchowności, gdyby nie to że wizerunek jaki dostajemy na ekranie uwypukla charakterystykę postaci. Półprzytomny wzrok, nieobecny wyraz twarzy jest potęgowany przez obiektyw wręcz karykaturalnie. A we wnętrzu roztrzęsiona złość (złośliwość?) i kompletny brak ogłady, tak potrzebnej do sprawowania funkcji rzecznika (sic!) prasowego. Mała Mi polskiej polityki. Nie-do-stra-wie-nia. Oczywiście na europejskim wygnaniu.

Brak pokory to cholernie irytująca cecha. Tym trzem paniom brakuje jej, bardzo. Dlatego tak wysokie miejsce zajmują na liście deficytu szacunku. A przecież tak nie musi być. Nawet po tej samej stronie barykady można znaleźć ludzi przyzwoitych, tylko ci nie brylują na salonach i nie funkcjonują tak wyraziście w społecznej świadomości. Są bowiem takie postacie, których normalny, zdrowy na umyśle człowiek nie może lubić, nie może zaakceptować światopoglądowo, jednak musi oddać szacunek ich skuteczności, sprawczości, wpływu na bieg spraw. Niech każdy wpisze sobie tutaj odpowiednie nazwisko – mi nie przechodzą przez gardło, a raczej przez klawiaturę.

Dobra. Teraz kilku Panów. Zupełnie wyciągnięte z zakalca rodzynki, bo nie sposób zgłębić tematu do końca (już mi się dłuży i widzę, że nie ogarnę). Tak sobie poskaczemy po politycznym genomie w wydaniu XY.

To może na początek Mr Caryca. Absolutny hit, że tak powiem. W sumie nieszkodliwy. Poziom indolencji intelektualnej jest zatrważający. A może nie intelektualnej (choć trudno to obalić), a politycznej. Po prostu niewielu się nadaje, a niektórzy nie mogą bawić się w politykę. Misiek, z którego drą łacha nawet koleżanki i koledzy. Ale sam sobie na to zapracował.

No to może teraz pan Zero. Tu mam problem. Emanacja wszystkiego złego w polskiej polityce. Aż dziw, że nie nosi wąsika i zaczesanej grzywki. Poglądy nie do zaakceptowania, ale spójne i trwałe, jak bedrock w minecraft. Ci niby jeszcze bardziej na prawo, to przy Zero chłopięta w krótkich porciętach. Trudno go szanować za poglądy, ale pewne uznanie dla politycznej skuteczności trzeba mu oddać. Szkoda wielka, że gra dla tych złych, bo gdyby znalazł się po stronie demokratycznej i cywilizacyjnie poprawnej, to byłby niezłą przeciwwagą dla tych wszystkich zaprzańców w służbie odwrotu od przyzwoitości.

Teraz gwiazda nieco przygasła, albo raczej przygaszona. No bo co można było zrobić z gościem, który zasiadając na jednym z najważniejszych stołków w państwie, okazał się lubującym się w nieletnich prostytutkach, buszującym po burdelach panem w starszym wieku? No jakoś trzeba było go schować do szafy. Wiadomo, w dzisiejszej politycznej optyce takich afer się nie rozlicza, ale coś trzeba było jednak zadziałać. Szast prast! - i go nie ma. Po cichu.

Jak już jesteśmy przy tematyce frywolnej, to nie sposób pominąć Żelaznego Mariana. No ten to też jest aparat! Oczywiście to tylko domniemania nie potwierdzone przez niezależne i niezawisłe organy śledcze i sądowe, ale czerpanie korzyści z nierządu zawsze brzmi grubo. I co? I nic. W końcu Żelazny, to żelazny.

Kolejny ancymon. Pan Bizancjum. Może i świetny fachowiec … w swoim fachu. Tylko po co się pchał do polityki z takim charakterkiem? Bo nie z charakterem. Oprócz uwielbienia luksusu znany przede wszystkim z tupania nóżką i wylewania żalów na poziomie pięciolatka. Poużywał sobie za nasze, oj poużywał. Co ciekawe, można odnieść wrażenie, że w odróżnieniu od swoich kolegów i koleżanek, którzy wypadają mało autentycznie (widać w nich ciąg do koryta i temu podporządkowują swoją karierę), on chyba jest przekonany o swojej, ekhm, wyjątkowości. Mania wielkości i absolutny brak refleksji. Refleksji nad sobą.

Kto tam dalej… O! No są i przecież autentycznie wykazujące odchylenia pędzące meteoryty przez gęsta atmosferę rozsądku. O zgrozo, nawet na stanowiskach zarządzających armią – niedługo, bo niedługo, ale jednak ktoś (wiadomo kto) ów stołek wsadził mu pod dupsko. Jak w wielu przypadkach i tutaj szafa trzydrzwiowa na długi pobyt w niebycie przyznana.

No i wreszcie ten Prima… czyli trzeci. Pomijam prezydenta i naczelnika, bo o nich trzeba by zbyt wiele prawić, żeby zgłębić temat. No więc Prima bankster RP. Pinokio. Namaszczony, nasmarowany i puszczony w obieg, jak kulka w ruletce. Jak bardzo lawiruje w ty bagienku sam, a jak kierowany jest z tylnego siedzenia – można jedynie domniemywać. Natomiast jest prawdą raczej nie do obalenia, że zarówno wcześniejsze interesy, jak i obecne i przyszłe ustawiły go wysoko w mafijnej hierarchii. Wyrachowany, oślizły, wierny – cechy dyskwalifikujące na zajmowanym stanowisku. Nie zająknie się, nigdy nie zadrży mu głos. Narzędzie doskonałe. Kręgosłup moralny z plasteliny.

I tak by można dalej, i dalej, i dalej … Schematy się powtarzają. Co jest jednak przerażające najbardziej to to, że ci ludzie rządzą dużym europejskim krajem. I końca nie widać. Minione lata dały dostatecznie dużo czasu na kompletne zdeprawowanie ekipy i degrengoladę kadr od najniższych do najwyższych stołków. Co gorsza, na tym nawozie nic nie rośnie nowego. Że też nikt nie wykorzystał okazji, żeby zbudować nową jakość, eh… Taką mamy klasę polityczną. Najwyraźniej do polityki cisną się największe męty i nieudacznicy, którym samo dojście do koryta wystarczy. Po nie mający żadnych ideałów, poczucia misji, kręgosłupa moralnego trudno doczekiwać się rzetelności, uczciwości, empatii. Ale sami sobie ich wybieramy. Nie „oni”, tylko „my”. A może po prostu ci przyzwoici już doszczętnie porzucili myśl o pchania się do tego bagna? Scena polityczna jest natomiast szturmowana przez kibolsko-dyskotekową osiedlową łobuzerkę w błyszczących dresach i regularnych przestępców w białych rękawiczkach. Eh…

Apokryf

 Zacznę od cytatu. Może nie dokładnie, nie z pierwszej ręki, ale oddającego niewątpliwie ducha tematu. „Panie Marcinie, te tatuaże... Ale dlaczego wszędzie diabły?!”. „A bo droga pani, na skórze mam diabła, ale w sercu Boga”.

„Jakby taki był ksiądz (zawsze), to mogłabym chodzić do kościoła” („kościoła” z małej litery, co istotne dla tematu) - to też cytat; zupełnie świeży, ba, gorący rzecz by można.

Rozważając powody dla których młodzi ludzie pokolenia „Z”, w tak łatwy i gwałtowny sposób odwrócili się od Kościoła – tego przez duże „K”, ale i konsekwentnie też od tego pisanego małą literą – nie sposób pominąć rozbrat pomiędzy wiarą, a jej emanacją; pomiędzy sacrum, a profanum do którego Kościół, mniej, lub bardziej świadomie, doprowadził religię. To rozczarowanie Kościołem, jako instytucją jest naturalną koleją rzeczy, która nastąpić musi (musiała), biorąc pod uwagę gdzie i w jaki sposób współczesny Kościół podąża. Dla pokolenia, które właśnie wchodzi w dorosłość, ale i dla pokolenia wcześniejszego, Kościół zdradził wiarę, zaorał ją, jak by to powiedziała młodzież. Wiara odarta z duchowości traci nie tylko swój „urok”, ale przede wszystkim miejsce w szeregu rzeczy ważnych, rzeczy wzniosłych. Utrata zaufania do instytucji, która rości sobie prawo do jedynie słusznej widzenia świata jest tym bardziej doniosła, im bardziej butą, zadufaniem i grożeniem palcem Kościół chciałby zająć historyczne miejsce w europejskiej cywilizacji. Im bardziej ziemskimi sprawami się zajmuje, tym mniej w nim ducha. A tej wzniosłości, tej duchowości brakuje – w co szczerze wierzę – współczesnym ludziom, nie tylko tym najmłodszym.

Czym są kościoły? Te z małej litery, te kamienne, te z cegły. Są pomnikiem. Ale nie Boga, nie wiary. Są pomnikiem kultury, cywilizacji wyrosłej z wiary. Nie mam wątpliwości, że tak jest, że szeroko rozumiana cywilizacja europejska wyrosła na gruncie chrześcijaństwa. Jest natomiast wielkim nieporozumieniem traktowanie świątyń, jako domów bożych. Bo Boga nie ma w tych murach ani krztyny więcej niż w Lidlu w alejce pomiędzy mrożonkami, a nabiałem. Te kamienne mury, u zarania religii były miejscem zboru ludzi podobnie czujących swoją duchowość, będące schronieniem, a w końcu symbolem wiary. Ale nadużyciem jest wpychanie do niego Boga i kondensowanie jego boskiej mocy właśnie tu, a nie gdzieś indziej. Ale ja rozumiem potrzebę obrazowania czegoś co niepojęte, nadawania mu współrzędnych w rzeczywistym wymiarze, nazywania i nadawania ludzkiej natury i twarzy. Tak jest prościej. Tak można porządkować i wyciągać wspólne wyobrażenie dla istoty nie do wyobrażenia. Nasza ludzka natura tego potrzebuje. Niech ten starzec z siwą brodą i srogim wyrazem twarzy na malowidle Michała Anioła będzie oficjalnym portretem pamięciowym Boga – ok, niech tak będzie. W ludzkiej naturze jest potrzeba celebracji, świętowania we wspólnocie. Temu służą świątynie. Trochę z odpustowym sznytem, trochę ze wzruszeniem serca, trochę z potrzeby bycia z innymi.

Historia chrześcijaństwa, katolicyzmu, potoczyła się tak, że jedni w świątynnych murach widzą kwintesencję wiary, jej czasami obrazoburczą, ale jednak twarz. Inni, ci spoza kręgu chrześcijańskiej kultury, wręcz odwrotnie – te mury są pamiątką opresji, prześladowania, krwi. Ale to nie ma znaczenia w rozumieniu, może bardziej w czuciu, wiary. Jakby bowiem instytucjonalny Kościół skąpany był w ludzkiej krwi, jakby nie był utaplany w brudnej rozpuście i ociekający bizantyjskim brakiem miary i przyzwoitości, to jego kamienne pomniki są trwałym, ważnym elementem historii tej części świata. I to, że instytucja zawodzi, że w szeregach jej władz jest tyle zła, nie zmienia tego faktu.

Miejsce Boga jest w sercu. Mając Boga w sercu, jako synonimu dobra i miłości, nie potrzeba nic więcej. Ani purpuratów, ani podrzędnych klech o wątpliwym autorytecie. Ale nawet wśród kleru, podkreślam: nawet tam, znajdują się ludzie, którzy mają Boga w sercu. Takich nauczycieli, przewodników duchowych, czy jakkolwiek by ich zwać jest pewnie niewielu, ale są. Szkoda natomiast, że taką moc i siłę stanowi druga strona medalu. Ta zepsuta, ta czarna, ta zła. Zło definiowane jako brak dobra, jest proste. To dobro wymaga zaangażowania, poświęcenia, wysiłku. Zło pozbawione tego bagażu jest kuszącą ścieżką kariery. Jej wybór zbyt wyraźnie widać, żeby uszło to uwadze owieczek łaknących duchowego przewodnictwa. Stąd jest, jak jest. I lepiej już nie będzie.

Z czasem pozostaną pomniki. Miejsca uduchowione tym, co wnoszą w nie ludzie. Miejsca, w których łatwiej wyciszyć się o obcować z niepojętym. Miejsca stanowiące pamiętnik chrześcijańskiej cywilizacji zapisanej w obrazach, rzeźbach, witrażach. Ale już bez kapłana za ołtarzem. Ewolucja wiary niechybnie ku temu zmierza. Wiara w swojego Boga. Bez katalogu świąt nakazanych, bez recytowanych strof i ceremonii. Natomiast z etosem bycia po chrześcijańsku dobrym. Ten na górze to zobaczy. Ten na górze nie jest małostkowym kacykiem, który wymaga czołobitności, odbijania zegarowej karty i złotego cielca w ofierze – zawsze tak Go rozumiałem. Bo jakżeby mogło być inaczej, skoro dobro nie pod chrześcijańskim sztandarem miałoby być potępione? Co z tymi samarytanami, którzy przepełnieni dobrem nigdy nie mieli okazji Go poznać? Dobry Bóg za dobro wynagradza, a za zło karze. I nie ma znaczenia, jak, kto Go widzi, zna, którą świętą księgę czyta. To ludzka instytucja, chęć strukturalnego ułożenia sobie Boga pod własne potrzeby, wypacza sens wiary w jego nadprzyrodzoność. A stąd krótka droga do ubrania go w ludzie przywary i słabości, które doprowadziły świat wiary ( i Kościół) do miejsca, w którym jest.

Pogodynka.

Piękna słoneczna pogoda; temperatura 15-16 st.C

sobota, 17 października 2020

Dylematy

 - TatooO! Jeżeli Bóg stworzył wszystko, to po co stworzył wirusa?

- Eeeeee ... hmm … Może miał słaby dzień…?

Czy taka odpowiedź jest wystarczająca, żeby zaspokoić ciekawość sześciolatka? Pewnie nie. Natomiast jeszcze bardziej ciekawe jest to, że tak mały grzdyl porusza tak zawiły teologicznie temat. Niemniej budujący jest fakt, że w tak młodym wieku, gdzie jego poziom wiedzy o świecie i życiu jest niewiele bardziej wybujały od życiowej mądrości misia koala, w jego małej głowie rodzą się tak fundamentalne wątpliwości duchowej materii. Ha!

Na powyższy temat miałem okazję zagaić rozmowę – przywołując dylematy ONnPR, jako ciekawostkę z życia przedszkolaka – z osobą bardziej uczoną w piśmie, niźli ma, na swój sposób bogobojna, aczkolwiek wielce zbłąkana dusza. I mój interlokutor nieco naprowadził mnie na ścieżki prawej wiedzy w rzeczonym temacie. Otóż niejaki św. Paweł z Tarsu poruszył w swej niewątpliwej mądrości problem istnienia na tym łez padole istot braci naszych mniejszych, które to ni jak nam przychylne nie są. Co więcej, zwierzęta – bo o nich mowa – w wielu przypadkach są dla nas groźne, nawet śmiertelnie. Dlaczego więc Pan, w swej nieskończonej dobroci i miłości obdarzył nas współistnieniem z istotami jawnie czyhającymi na nasze zdrowie i życie? Przywołany święty postawił taką oto tezę, która po dziś dzień funkcjonuje i nie została odrzucona, że wraz z ludzkim postawieniem się Bogu, nasz grzech pierworodny spaskudził i wszelaką zwierzynę. Nagle, w jednej chwili, zmieniły się w złośliwego Furby, który był nie nazbyt głaskany. Wydawałoby się, że przyjęcie takiego wytłumaczenia jest ze wszech miar pasujące do kanonu wiary naszej jedynie słusznej i kończące dylemat poznawczy w temacie złej natury wszelkich niezbyt fajnych zwierzaków na tym świecie. Z drugiej strony należałoby przyjąć, że po rajskim ogrodzie biegały same wesołe kucyki i im podobne. Natomiast kleszcze, meszki i komary, jadowite węże i skorpiony, uzbrojone tasiemce, helicobacter i bakterie coli tamtych czasów to pluszowe przytulanki, przy których misie koala to jeno ponure wybryki natury. Tak było! Tak było…? No musiało być, skoro złą naturę swą przyjęły po tym jak Adam z Ewą poszli w jabolowe tango.

W całej tej teorii mam małą wątpliwość. Niemały ambaras powstaje gdy uzmysłowimy sobie, że wirusy przecież nie są zwierzętami. Ba, nie są istotami nie tylko myślącymi, ale nawet nie są … ekhm … czymś żywym. Są czymś, co nijak nie pasuje do biologicznego świata. Czy święty Paweł, ten z Tarsu, pomyślał o tym, hę? No nie, bo nie wiedział, że te niebiologiczne, a jednak organiczne cząstki, istnieją. I nie chciałbym podważać jego uczonej fachowości i chęci prostego, takiego dla ludu, dla mas, wytłumaczenia zawiłej kwestii, ale coś tu mi nie pasuje. A że jako człowiek o budowie prostej jak ludzik Lego i sercu otwartym i chłonnym jak ściereczka z mikrofibry, na każdy argument (poza płaskoziemstwem, reptilianami i antyszczepionkostwem) łaknę odpowiedzi, więc zwracam się na kartach tego listu o odpowiedź do umysłów bardziej światłych i uczonych w piśmie. Niekoniecznie w piśmie jedynie słusznym.

Tymczasem – bądźcie zdrowi!

Pogodynka.

Listopad w październiku

Jesień

Jak w reklamie. Żeby budziło łaskotanie promieni słonecznych i trele ptaków za oknem. Otworzyć szeroko oczy i błysnąć już zaocznie umytą klawiatura białych zębów. Uczesany, z nienapuchniętymi powiekami i drożnymi nozdrzami, których nie ima się suche od centralnego powietrze. Roześmiane dzieci wskakują na śnieżnobiałą pościel, a z miłością zerkająca żona wtula się delikatnie. Potem wjeżdżają pachnące bułeczki z nutellą tak idealnie rozsmarowaną, jakby kto gładź rozprowadzał. Miseczki z Ikei parują gorącym mlekiem na którym pływają kulki nesquika. Jest, kurwa, … błogo. I idealnie.

Tymczasem dzwoni budzik. Zanim jeszcze otworzy oczy, sięga pod poduszkę po colta. Nie sprawdza czy tkwi w nim ta srebrna kula – zawsze jest. Zakręca bębenkiem, przykłada do skroni lufę i pociąga za spust. Jest, jak zwykle. Suchy trzask i już wie, że i tym razem nie wyśpi się „po śmierci”. Jeszcze nie otwiera oczu. Po co, skoro jest ciemno, jak w dupie. Cztery kroki do kuchni. Może nie kroki, ale jednak cztery. Wyłączyć budzik. Małe światełko nad zlewem. Z dzbanka wyciska ostatnie krople wody. Znowu wieczorem nikt nie nalał. Kurwa! Świeżo nalana i przefiltrowana będzie zbyt zimna do picia. Dwoma łykami przepłukuje gardło; łyka pigułę na cholesterol. Rusza w drogę ku łazience. Po drodze wpada w ciemności w pętlę zawieszoną we framudze, jak w pajęczynę; brrrr… A przecież przed snem sprawdzał, czy węzeł dobrze zawiązany, czy swobodnie przesuwa się po linie; powinien na pamięć znać miejsce jej zwisu.

Światło zapalone w łazience boleśnie kłuje w oczy. Lustro. O Bożeeeee…. Spod półprzymkniętych powiek widok w lustrze nie zachęca do niczego. Gdyby praktykował golenie podczas porannych ablucji, sięganie po cokolwiek ostrego mogłoby się źle skończyć. Zęby. Poranne szorowanie jest zdecydowanie długie.

Powrót do kuchni. Gdyby palił, pewnie by teraz gasił peta w pozostałości wczorajszej wieczornej kawy, gdyby taką miał zwyczaj pijać. Ale nie. Zamiast tego kilka łyków, nieogrzanej wody z dzbanka, tego z filtrem. I śniadanie. Nie teraz, ale na później. Zestaw standardowy – kanapka bez historii (i tak od dłuższego czasu), bez dodatków, bez kolorowania, bo komu by się chciało. Folia, torebka, plecak. Acha, telefon jeszcze. Zgasić światło. Zgrzyt klucza w zamku niesie się echem od parteru, aż po czwarte.

Jest wciąż ciemno. Szyby samochodu pokryte rosą, czy też innym wodnistym badziewiem, z którym zużyte wycieraczki nie za bardzo sobie radzą. Oczywiście płyn do spryskiwaczy się skończył.

Jesień.

niedziela, 4 października 2020

Zmiana pogody

 Ooo! A jednak się wypogodziło. Można by rzecz, że zgodnie z prognozą. Szkoda tylko, że od tygodnia stało, iż niedziela będzie piękna od świtu do nocy. A na dzień wcześniej polityka podawania do wiadomości pogodowych przewidywań zmieniła się diametralnie. Na niekorzyść ludzkości oczywiście. Tym samym zamiast popylać na wiełosipiedzie od samego rana, o godzinie bliskiej południa leżę w wyrze, w gaciach, pod kwiecistą pościelą i wylewam żale jak to moje niedzielne plany usprawniania i podtrzymywania kondycji psychofizycznej legły w gruzach melancholii. A na gazie rosół kpiąco jeno pyrka uśmiechając się szyderczo znad chromoniklowego oblicza swego.

Ej, Ty, Panie! Czy aż tak nudne by było niespie***lenie dzisiejszej niedzieli? Czy dzień ten święty nie mógł być kopiuj-wklej jakże znamienitej soboty? Czy TY, Boże w niebiesiach nie masz innych spraw większej wagi na głowie, niż zajmowanie się zawartością słońca na błękicie? Może warto się pochylić nad koronawirusem, który jakby nieco wymknął się spod Pańskiej kontroli; abstrahując już od tego po co żeś go w ogóle w swej wszechmocy ulepił? Może Górnym Karabachem warto się zająć, bo niedobrze się dzieje? Nie śmiałbym sugerować, ani pouczać z mej ludzkiej niskości, ale czy te sprawy są zbyt ciężkostrawne na weekendowe rozważania? Czy tym samym wybranie grzebania w pogodowej rzeczywistości nie jest, ekhm, zbyt... słabe? A może powinienem krzyknąć: Teee! Bogowie! Który w panteonie waszej senatorskiej powagi puścił bąka nieprzystającego boskiemu majestatowi. Bo być może błądzę w celowaniu swym żalem... Jest to wielce prawdopodobne, bo mój Bóg nie jest małostkowy, leniwy i złośliwy. On nie zajmuje się takimi pierdołami, jak psucie ludziom pogody na niedzielę. Tak więc być może to, któryś z jego skacowanych po sobotnim balu kuzynów postanowił w pijackim majaku, że dzisiaj z rana poleje deszcz, a słońce wypuścimy na nieboskłon, jak już nikomu na nim zależeć nie będzie. "Dojedziemy ich, ha!". Już słyszę, uszami wyobraźni, ten rubaszny rechot spod sumiastego, siwego wąsiska, bo bogowie noszą przeważnie drwalo-seksualne zarosty, jak sądzę.

A ja nie mam czasu na tracenie... czasu. W przededniu swych czterdziestych piątych urodzin, tym bardziej. Kiedy bowiem na wykresie przeżytych dni jestem już na krzywej opadającej, szkoda mi każdego dnia i godziny, na rezygnowanie, na czekanie. Mówi się, że cierpliwość jest domeną wieku dojrzałego. A ja twierdzę wręcz przeciwnie. Na cierpliwość i czekanie to można sobie pozwolić będąc pacholęciem. Wtedy na wszystko masz jeszcze czas. Natomiast gdy zaczynasz liczyć dni, zdajesz sobie sprawę, że wykupiony abonament godzin realnie się wyczerpuje, wtedy wszelkie lagi, kolejki do kasy, stanie w korku, odpuszczanie okazji jest cholernie irytujące. Oczywiście jeśli nie zakładasz, że kolekcjonując już siwe włosy, warto jednie zalec i pilnować aby odleżyny równo się rumieniły. Ja nie bardzo taki scenariusz akceptuję, więc w przypływie świadomości uciekających dni, cholera mnie bierze gdy tracę ... czas. Kurwa! Ja nie mam ochoty być cierpliwy i czekać następnego okienka możliwości! Cierpliwy byłem całe dotychczasowe życie. A teraz już mi się nie chce. Basta!

Już za chwilę nastanie półroczna zima, ciemność i ogólne sponiewieranie. Nic tak mnie nie przyprawia o smutek egzystencjalny, jak świadomość końca lata, braku słońca, ciepła. Przydałyby się jakieś bezpieczne prochy na podjaranie samopoczucia. Szczególnie, że od miesiąc nie biegałem, a rowerowe eskapady... szkoda gadać, Toteż, dopóki nie zaczną jej dodawać do pasztetu lub sera gouda, serotoniny nie mam skąd brać. Ehhh...

Pogodynka.

Wieje, niebo pół na pół - słońce z białymi chmurkami. Temperatura w samo południe 18,7 st.C. A jeszcze wczoraj było 25 st.C.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

ON w cenie ok 4,43 PLN/L. Górnik przerżnął wczoraj z Zagłębiem 0:2. Liczba oficjalnych zachorowań na covid19 od trzech dni przelkracza w Polsce 2 tysiące (i rośnie). Azerbejdżan dojeżdża Armenię (czołgami). Prezydent Trump i Melani mają koronawirusa, a Duda jeszcze nie.

piątek, 25 września 2020

Taki sport

Się zdarzyło, że minionej soboty znowu popendalowałem. Wyposzczony, wygłodzony, bo trzy tygodnie przerwy. A że pogoda znamienita (nic, że zimno rano), a nawet znamienita „z plusem”, to ochota wielka, więc zamiary górnolotne. Ale nie będę opisywał gdzie, jak i dlaczego, tylko przywołam scenkę rodzajową z trasy nie tej najnowszej, a sprzed ponad miesiąca, która była… dosyć zabawna. Dla rozgrzewki, albo jak kto woli, gwoli wstępu słów kilka.

Otóż było to jeszcze w sierpniu przepięknym, gdy już w drodze powrotnej. Należy więc uściślić, że nogi już bolą, temperatura i słońce spiekają, a silny wiatr dodatkowo wbija w nadtopiony lepki asfalt szosy. Czyli, że mocno już na tym etapie trzeba naciskać pedały, żeby posuwać się do przodu. A tu, ku mojemu zdziwieniu, nieopodal pomyka starsza pani (a właściwie to jeszcze młoda, bo mniej więcej w moim wieku) na takim przełożeniu, że ledwo kręci pedałami jednocześnie pędząc, jak na „ukrainie” czy innym „uralu” z minionej epoki. No, what the fuck?! Ha! Mam cię! Już wiem o co chodzi.

Takie czasy nastały, że wśród czystej rasy aryjskich cyklistów, coraz więcej pendalarzy ze wspomaganiem elektrycznym. A to tak na pierwszy rzut oka nie widać nawet, bo takie zmyślne to teraz konstrukcje robią. Zanim wydasz osąd i szeroko otworzysz w zachwycie oczy nad kondycją i werwą kolarza, który ucieka ci nadzwyczaj chyżo, musisz rozważyć, czy aby nie obdarzasz go zbyt wybujałą atencją. Teraz trzeba uważać. To niemal tak, jak przy podrywaniu panienek w Tajlandii. Dopóki ręki pod sukienkę nie włożysz, to różnie może być i na dwoje babka wróżyła. Tak więc ten tego. Czujnym trzeba być.

Dobra, to było śmiesznie, a teraz do meritum dzisiejszego tematu.

Ludzie przeważnie pukają się w głowę, gdy słyszą, że w weekendy potrafię nastawiać budzik na 5:00 (jesienią o 6:00, bo ciemno), żeby wsiąść na rower i tym samym, po ciężkim roboczym tygodniu, jeszcze bardziej się dojechać. Niektórzy tak mocno się pukają, że zostają im siniaki na czole. Wywracanie oczami i stawianie pytanie „Po co ci to?”, jest równie dla mnie niezrozumiałe, jak dla pytającego powody, które mną kierują. A powody są przynajmniej dwa.

Po pierwsze. Fizyczne zmęczenie jest dla mnie lekiem na całe powszechne zło, z którym trzeba się mierzyć od poniedziałku do piątku. I jakby nie zabrzmiało to górnolotnie i z zadęciem, to taki reset autentycznie stawia mnie na nogi. To autentyczne oczyszczenie głowy, umysłu. Wraz ze zmęczeniem, każdym przejechanym kilometrem, odparowuje wszystko to, czemu nie jestem dać w stanie upustu w ciągu tygodnia. Co więcej, oczyszczony umysł ma miejsce na wypełnienie go treściami i emocjami, które nie mają jak zalęgnąć się kiedy indziej. To czas – a jest go wiele w trasie – na rozmyślanie, na planowanie, analizowanie, refleksje. Czas na to wszystko, na co zwykle … nie ma czasu.

Po drugie. Pokonywanie własnych słabości. I nie chciałbym, aby zwykłe pedałowanie urosło w mych słowach do poziomu autoterapii, choć gdzieś tam można by wyciągnąć jakiś wspólny mianownik. W „normalnym” życiu nie potrzebuję rywalizacji. Nigdy nie było mi po drodze ze ściganiem się z kimkolwiek o cokolwiek. Może i dlatego jestem kim jestem, w takim a nie innym miejscu, i mam co mam – nieważne. Natomiast rekompensuję to sobie rywalizacją ze samym sobą. Od zawsze, niezależnie czy jest to bieganie, jeżdżenie na rowerze, czy też zarzucone (z czasem) chodzenie po górach, zawsze robiłem to sam. Z jednej strony nie lubię sytuacji, że muszę się dopasowywać do kogoś (lub ktoś do mnie), bo to pozbawia komfortu czerpania pełnymi garściami z wolności, którą spędzanie wolnego czasu sam na sam z sobą daje. Z drugiej strony, tylko bycie „samotnym na szlaku” pozwala do cna wysupłać wszystko z własnych możliwości. I właśnie to, to dobijanie do granic i przekraczanie jej na własnych warunkach, daje mi poczucie spełnienia. A to nie do przecenienia stan. W codziennej pogoni za zapewnieniem egzystencji własnej i rodziny, gdzie frustracja goni rozczarowania, a skra radości i sukcesu jest li tylko rozbłyskiem, który łatwo można przeoczyć, nie zauważyć, odhaczenie dobrego dnia jest jak skarb.

Dobra, powyższe zdania nieco oderwane ponad przyziemność, to czas sięgnąć bruku.

Aktywność (fizyczna) faceta w średnim wieku, głowy rodziny, męża, ojca małych dzieci, jest wyzwaniem samym w sobie. Poza chęciami i siłami, do ogarnięcia jest cała lista zmiennych, która przycina horyzonty z każdej strony. Poczynając od Najlepsze z Żon, dla której absencja męża w domu – bez względu na przyczynę – zupełnie naturalnie i standardowo jest powodem do niezadowolenia, a kończąc na potrzebach dzieci (a przynajmniej ONnPR) kontaktu z tatą, który nie dość, że do wzorcowego nie należy, to jeszcze wycina ze wspólnych godzin jakieś ekscesy, czy to w postaci ucieczki rowerem skoro świt, czy też popylania w trampkach po wieczornych asfaltowych ścieżkach. Jakby nie patrzeć, to każdy swoje racje ma. A argumenty powtarzane wystarczająco często i dobitnie, w końcu zapadają tak głęboko, że przyjmujemy je w poczet myśli natrętnych, które burzą wewnętrzny spokój. I nie ma tu znaczenie, jak bardzo zarzuty i pretensje mają przeważnie charakter małostkowy i nie poparty obiektywnymi, mocnymi tezami.

Zaczyna się kombinowanie. Konflikt. Jak nie sprawić przykrości i sprostać oczekiwaniom najbliższych, a jednocześnie doprowadzić do słusznej, ze wszech miar pożądanej, samorealizacji. No i wracamy do sedna, czyli do pukania się w głowę. Bo kiedyż, jak nie pomiędzy świtaniem, a późnym wstawaniem ze snu reszty rodziny, nie wkleić w kalendarz dnia aktywność ciała i reset dla duszy.

No tylko wtedy! Dlatego, z pełną świadomością i bez krztyny żalu, odpuszczam odsypianie tygodnia w weekendowe poranki. Jak tylko aura pozwala (a w tym roku, toż to jakaś masakra przecież), zrywam się – bo to spokojnym wstawaniem nazwać nie można – wzuwam odpowiedni strój i ruszam na ścieżki, dróżki i szosy. A wracając do domu – gdzieś koło południa zazwyczaj, bo rodzina już pewnie przebiera nogami nie mogąc doczekać się taty – czuję, że ten ból w nogach to uczciwie przeprowadzony detoks.

Czy ową sportową samorealizację (bardzo nie lubię tego słowa, ale nic innego lepiej mi nie pasuje) mogę uznać, za pełną? Czy owo spełnienie jest nieobarczone zbędnym balastem? Otóż nie. Nie jest aż tak różowo. W poczuciu obowiązku, podbarwionego jeszcze nadąsanymi minami najbliższych, w tyle głowy zawsze siedzi chochlik z batem w ręce i chłoszcze mnie nieprzyjemnie, żebym wracał już do domu. Nie lubię tego. Wolałbym z pustą od myśli głową, bez tykającego zegarka, bez oczekiwania na dzwonek telefonu, połykać rowerową trasę i chłonąć doznania z tego płynące. Ale to nie ja. Bo ja już, jak tylko cichuteńko zamykam za sobą drzwi o poranku, już kalkuluję, czy zdążę wrócić „na czas”. Czas nieokreślony dokładnie, ale w pełni czytelnie usadowiony w porze dnia, kiedy to „powinienem” już być w domu. Nie pomaga też myśl, że NzŻ autentycznie się martwi o mnie. Z jednej strony kibicuje mi (może nie zawzięcie, może skrycie, ale jednak), kupuje niespodziewanie np. nowe ciuchy na rower, do biegania, a z drugiej strony boi się o moje bezpieczeństwo (na drodze). To burzy komfort przeżywania tej przygody na miarę moich możliwości.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy. 

- ON po 4,38 PLN/L.

- W miniony weekend Górnik wygrał na Legii 3:1!


Po co ci to?

Jeszcze wczoraj, wychodząc w noc o poranku, tak gdzieś około 5:00, w nozdrza uderzyła mnie woń nocy letniej. Nic dziwnego, było 17 st.C. A nad głową upstrzone niebo milionem gwiazd. No bajka. Tym większa mnie melancholia granicząca z depresją naszła, gdy z dniem dzisiejszym lato pękło, jak mydlana bańka. Leje. I jest mi źle. Tak generalnie, bez wskazania czy bardziej cierpi ma lewa, czy prawa strona. Zaczynam grzebać po szafie w poszukiwaniu powroza z którego w ramach wolnego weekendu mógłbym począć pleść pętlę na szyję mą nietęgą. Tymczasem...

Niezbyt dorodny, mało urodziwy, przystojny zdecydowanie ambiwalentnie. Nieprzesadnie mądry. Jeśli inteligencja, to skutecznie skrywana. Zdecydowanie nie przebojowy, krytyczny względem oficjalnej linii partii, a tym samym socjalizujący się dosyć opornie. Na balu życia zdecydowanie bliżej ściany, niż środka parkietu. Jako wynik wyrzuconych oczek na kostce i jednak poczynionego wyboru, ewidentnie nie materiał na gwiazdę. Biorąc pod uwagę brak ambicji z katalogu powszechnie postrzeganych jako istotnych i praktycznych oraz nierozpychanie się łokciami w kolejce o dobrą miejscówkę, westchnienie ulgi współbraci i sióstr w wierze doskonale opisuje miejsce na macierzy społecznej przydatności. Przydatności możliwej do strawienia. Tak trochę jak z kiepskim alkoholem – niby dobry, ale bez przepitki nie wejdzie. Reasumując, pula materiału genetycznego, która to niekoniecznie jest istotna dla istnienia gatunku. Lepiej, bezpieczniej, nie zastanawiać się zbytnio, czy warto tak wcześnie wstawać.

Od zarania dziejów, w szczenięcych czasach, to wybicie się z szarości – nie tożsame z wyścigiem o miejsce na czole peletonu (bo to zawsze miałem w, ekhm, nosie) – gdzieś nieśmiało się rysowało. W postaci przydługich, obrazoburczych włosów skrzętnie i skrycie podpinanych w murach szkolnych, których utrata była możliwa tak szybko, jak żwawy mógł być ruch nożyczkami nauczycielki. Albo w postaci wywołującej gęsią skórkę podniecenia chęci zakolczykowania ucha (nie pamiętam czy lewego, czy prawego – jedno w każdym bądź razie było cool, a drugie bardziej LGBT). Trochę później, już w nowej Polsce, można było bez strachu nosić długie włosy, skórzane kurtki i jeansy tak wąskie, że ledwo co do wciągnięcia nawet na chudą dupę. Nigdy natomiast nie miałem ciągoty do fajek, bo codzienność była tak zadymiona, że jako bierny palacz na swojego własnego raka płuc pewnie i tak mam gotowy zaczyn. Podobnie z wódą. Doświadczenia młodości zrobiły swoje, więc nie popadłem w zachwyt. A inne używki gdzieś mnie zawsze omijały. Poza kawą, ale i na nią się okresowo obrażam. Wygląda na to, że jestem mało podatny na uzależnienia od czegokolwiek. Chociaż …

Nie wiem od kiedy, ale powiedzmy od realnego zawsze, chciałem mieć tatuaż. Wyższy poziom wybicia się ponad szarą masę własnej powszedniości. Ale nigdy nie byłem tak ugruntowany w swojej chęci, jak bardzo nie miałem kasy na ten skok. A że żyję na tym świecie już czas jakiś, to okrągłych rocznic egzystencji będących okazją na spektakularne przypieczętowanie niewypalonego młodzieńczego buntu, było już nazbyt wiele. Metafizyczna czterdziestka miała być właśnie tym momentem, teraz, just now. I minęło następnych pięć lat. I stało się.

Po co ci to?

Kiedy, jak nie na ostatniej prostej realizować marzenia? Nawet głupie. Nawet jeśli marzenia są tak proste, że z kategorii zachcianek. Bo czymże innym jest (mój) tatuaż. Chęcią manifestacji czegokolwiek? Wyrażaniem siebie? Rasowaniem własnego wizerunku? Serio? Teraz już nie; trochę późno. Może po prostu swoistą emanację kryzysu wieku średniego, kiedy to spojrzenie w lustro rodzi pytanie, co i ile jeszcze jestem w stanie, i na co mam jeszcze czas i chęci, zrobić. Zrobić dla siebie. Egoistycznie, bez najmniejszego logicznego wytłumaczenia. Bez obiektywnej wartości dodanej do czegokolwiek. Bez rozważania zysków i strat. Bez kalkulacji. Coś co nie klei się do niczego w realnej codzienności. Ot coś z niczego i po nic. Po prostu. Bez filozofii.

Mam! I cieszy mnie to. Jak dzieciaka, który dostał wymarzoną zabawkę.

wtorek, 21 lipca 2020

Raczej nie o polityce

To nie będzie o polityce, chociaż trochę jednak tak.

Droga do pracy. RMF FM, godzina ok 5:05 i rozmowa z niejakim Przemysławem Staroniem. Na tę chwilę postać zupełnie anonimowa, jak niewypełnione miejsce na awatar w fejsbuku. Nazwisko też jakieś takie zupełnie ni przypiął, ni przyłatał – no nie kojarzę gościa. Ale do czasu. Bo po wysłuchaniu tej krótkiej rozmowy, przez kolejne czterdzieści minut drogi powtarzałem w kółko to nazwisko, żeby nie zapomnieć i wygooglać przy porannej mandarynkowej yerbie, kto zacz. Bo nikt dawno, aż tak mnie nie zaintrygował, że aż pokonałem poranne przysypianie za kierownicą.

No co za śliski bufon! To pierwsze określenie, jakie mi ślina na język przyniosła. Ja to się dziwię, a właściwie podziwiam dziennikarza prowadzącego wywiad, bo trzeba mieć sporo cierpliwości, do takiego rozmówcy. Szlag by mnie chyba trafił, jakbym nie usłyszał odpowiedzi na choć jedne zadane pytanie. Ba, imć Staroń Przemysław próbował przepytywać dziennikarza, ha! I tu dochodzimy jeśli nie do sedna, to to zarzewia problemu, bo pan ten ponoć (co stwierdzone) jest nauczycielem. I to takim, którego ktoś kiedyś wybrał „nauczycielem roku”. Kaliber więc mamy burząco-zapalający. I w sumie nie dziwi już, że rozmowa miała taki, a nie inny przebieg. Zbyt wielu znam nauczycieli, aby ten styl wypowiedzi był mi obcy. Nie znaczy, że nie irytujący. Nie wiedzieć czemu zestawiłem go od razu z carycą Suskim. Wiem, że to niesamowicie karkołomny intelektualnie mezalians. Oczywiście elokwencja z zupełnie innej ligi, ale treść tak „fascynująca”, że szeroko otwierając oczy może i naciągnąłem nieco wory pod oczami, jednak dorobiłem się pewnie kolejnej bruzdy na czole. Różnica między Staroniem, a Suskim jest taka, że w przypadku tego drugiego, wysysanie wysublimowanej treści z jego wypowiedzi jest, jak wsłuchiwanie się w trele słowika. Siadasz wygodnie na kanapie, nogi rzucasz na miękką pufę, w ręku z odwiedzionym majestatycznie małym paluszkiem filiżanka aromatycznej kawy i … kontemplujesz. A słuchając tego pierwszego, miałem wrażenie, że nasz bohater bije się z myślami … „po chuj tutaj jestem?”. I tu – w tej rozmowie; i tu – w polityce. A przykrywanie tego dylematu kwiecistymi esami i floresami oratorskiego kunsztu, powoływanie się na wiedzę akademicką mającą zdyskredytować interlokutora, jest miałkie i mdłe jak cukier puder z waniliną.

Pozostaje mi tylko wyrazić osobisty smutek, że imć Staroń jest doradcą Sz. Hołowni. Ideowiec – bo wierzę, że nim jest – powinien jak ognia unikać otaczania się takimi indywiduami. Ja wiem, że wyrabianie sobie opinii o człowieku na podstawie kilkuminutowej wypowiedzi w radiu, jest słabe. No ale shit happens. Wchodząc w media, politykę, trzeba uważać na swoje słowa, na to co się mówi, i to bardzo. Nie zawsze ukryty sens wypowiedzi, jakby nie w zamierzeniu szlachetnej i oświeconej, trafia do słuchacza, czytelnika, w takiej samej postaci, jaką się zrodziła w zamyśle autora. Niezależnie od tego czy ta wypowiedź była wyrwana z kontekstu, zmanipulowana (nie sądzę), czy czysta jak łza, to w dobie kreowania poglądów na bazie ekspresowych, szybkich przekazów medialnych, trzeba, jak cholera, zważać na treści wypuszczane w eter.

Nie będę się rozwodził nad tematem rozmowy, ani nad wnioskami z niej płynącymi. Piszę o tym, jak łatwo sobie wyrobić zdanie o człowieku, na podstawie jednej, niefortunnej (moim zdaniem), pozbawionej treści wypowiedzi. Może nie ja byłem jej adresatem, ale jednak do mnie dotarła i padła na niepodatny grunt. No nie przyjęła się. Mam alergię na butę (nie mylić z butem). Nic bardziej mnie nie drażni w człowieku niż zbyt mocno zadarty nos. Do tego stopnia, że z chorą przyjemnością go przycieram i pozbawiając umiejętności lewitacji ściągam na ziemię. Z drugiej strony, ulegając stereotypom na podstawie obiektywnych informacji o grupie zawodowej, którą reprezentował przepytywany osobnik, stosując skróty myślowe i uproszczenia wyrobiłem sobie jakże nieprzychylną opinię na jego temat. Czy słusznie? Może nie. Może na innym gruncie, przy kielichu, rozważając sens życia okazałoby się, że to spoko gość. Jednak jeśli już wdepnąłeś w politykę, to nie może być tak, że jednocześnie tu jestem i mnie nie ma. Nie, tak to nie wygląda. Nie można taplać się w gównie i jednocześnie pachnieć jaśminem.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

ON dzisiaj po 4,19 PLN/L.

niedziela, 19 lipca 2020

Gdy emocje już opadły, jak po wielkiej bitwie kurz.

Minął tydzień...

Imć Duda Andrzej pozostanie na prezydenckim stolcu na następne pięć lat. Naród zdecydował. I na tym właściwie można by ten wpis zakończyć. Ale, ponieważ gdzieś tam przed wiekami miałem w zamyśle pisać tego bloga w celu zapisywania swych autentycznych aktualnych (!) widzeń na sprawy, ku pamięci, to napiszę i o tym wiekopomnym wydarzeniu słów kilka. Jeno inaczej.

Daruję sobie podpalone rozczarowaniem i żalem, jak by nie było, kierowanie ku bliźnim sarkastycznych „podziękowań dla rodaków”, ani nie będę ferował wyroków, ani rzucał kalumniami i wieszczył czarnych wizji i straszył straszną „zemstą Polski” na swych oprawcach. Ja trochę z innej strony chciałbym dzisiaj. Polska da radę i przeżyje te dodatkowe pięć lat … bez prezydenta 😉. No nie mogłem się powstrzymać od tej krztyny uszczypliwości. 😊

Nie wnikając w niczyje preferencje polityczne, nie rozdrapując ideologicznych ran i darując sobie czyja prawda jest bardziej prawdziwa, ciekawym jest faktyczny powód takiego, a nie innego wyniku wyborów rodaków. Ja bym na wstępie odrzucił wszelkie programowe, czy też światopoglądowe aspekty. Natomiast ważnym wydaje mi się czysto ludzka natura, która ma decydujący wpływ na wybory ery kosmicznego rozpierdolu i tak ostrej polaryzacji sceny politycznej. Nie oszukujmy się, większości cały ten bajzel zwisa i powiewa. Ludzie są zmęczeni. Jestem przekonany, że wielu wybrało, jak wybrało, tylko i wyłącznie dla świętego spokoju i zachowania status quo, bo w naturze ludzkiej jest obawa przed zmianami. Szczególnie, gdy perspektywa zmian rysuje się, jako zaostrzenie i tak już śmierdzącego konfliktu.

To kwestię „świętego spokoju” już mamy, jako jeden z powodów. Druga sprawa, w pewien sposób będąca powiązana z niechęcią do zmian, do wysiłku intelektualnego i obawą przed osobistym zaangażowaniem i wzięciem odpowiedzialności za samego siebie, za swoje decyzje, to wybór między negatywnym i pozytywnym budowaniem relacji z bliźnim. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało dziwnie, to zadam pytanie: co jest prostsze, kochać czy nienawidzić? Z pozoru nijak nie pasuje do wyborów politycznych to metafizyczne pytanie. Ale tylko z pozoru.

Miłowanie bliźniego, jakiegokolwiek, może i w cudzysłowie zamknięte jeśli kierowane ku kandydatowi na prezydencki urząd, wymaga skomplikowanego budowania całej siatki powiązań we własnej głowie i zadawania sobie pytań „dlaczego”, i rozważania, i wartościowania, i kreowania wizerunku tej drugiej osoby na swoje podobieństwo, nie zapominając jednak o różnicach. W kochanie wpisana jest i nadzieja, i ból, i szczęście, i radość, i łzy. Kto kochał choć raz, ten wie, że nie ma lekko.

Zupełnie inaczej jest z nienawiścią. Negatywne uczucia mają to do siebie, że są czyste, pozbawione argumentacji i niuansów pomiędzy którym trzeba balansować. Gdy kochasz, nawet jak nie do końca jest coś po twojej myśli, to starasz się tak budować relacje, żeby nie urazić, nie skrzywdzić. Przy nienawiści masz to generalnie w dupie. Proste? Proste. Przyjęcie negatywnej, negującej postawy w stylu „Nie. Nie, i chuj!” jest banalnie proste. Odwracasz się na pięcie i masz głęboko gdzieś, co druga strona ma do powiedzenia. Nie potrzeba argumentacji, żeby darzyć kogoś nienawiścią. Nie potrzeba powodów żeby zaprzeć się w tym nienawidzeniu. To kwestia wyboru. Wyboru pomiędzy trudną i skomplikowana relacją, a czarno-białym wykreowaniem sobie wroga, z którym nie trzeba toczyć intelektualnych bojów na racje.

Strach przed zmianami plus wygodne generowanie negatywnych uczuć względem osób te potencjalne zmiany reprezentujących. I tyle. Nie trzeba więcej. Jestem przekonany, że gdyby dało się zmusić do myślenia tych, którzy zatykają uszy dla własnej iluzorycznej wygody, to wielu z nich zmieniłoby zdanie. Albo je po prostu sobie wyrobiło. Bo mam wrażenie, że najlepiej, najwygodniej nie mieć żadnego zdania. Nawet jeśliby taka merytoryczna dyskusja sprawiła, że interlokutor okopałby się po przeciwnej stronie frontu, to chyba byłoby to lepsze dla dyskusji o wizji kraju, świata, życia. Bo nie ma nic gorszego, niż taplanie się w niesłodzonym, mdłym, bezideowym budyniu.

Mówi się tak prosto, że panujący w Polsce polityczny duopol jest winny wszystkiemu złemu. A to nie tak. Nie zapominajmy, że głosy w wyborach prezydenckich nie rozłożyły się 50/50, ze wskazaniem na tego, który „bardziej pięćdziesiąt”. Nie. My mamy sytuację niezmienną, że jedna trzecia społeczeństwa, tej jego części, które może decydować, ma w dupie to co jest i będzie. Ta ogromna masa budyniu, która jedynie bulgocze na ogniu podpalanym przez którąkolwiek ze stron oficjalnego politycznego duopolu. Dlatego mamy, jak mamy. Od lat żadna ze stron konfliktu nie jest w stanie przekonać budyniu do zajęcia stanowiska. Szkoda. Może by się okazało, że rzeczywista większość jest zupełnie inna, niż kreowany przez kolejne wybory, jej obraz. A może niespodziewanie okazałoby się, że można znaleźć i trzecią drogę…

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

- ON na Shell'u w Gliwicach po 4,19 PLN/L.

Pogodynka.

Za oknem przygaszony świat. Niby 25 st.C, ale letniej atmosfery to to na pewno nie ma.



środa, 15 lipca 2020

Krótka rozprawa o musztardzie bez kiełbasy

Ha! Klasyczna wyborcza kiełbasa, którą tak dobrze znamy, i którą dławimy się tuż po każdych kolejnych wyborach, tym razem przybrała rozpaćkaną twarz musztardy. Nie minęły trzy dni od prezydenckiego plebiscytu, a już sejm Najjaśniejszej RP elegancko wyautował z ustawy o tzw „bonie turystycznym” naszych szanownych seniorów. Ja oczywiście nie twierdzę, że rzesza senioralnych głosów, dzięki którym Anżej znowu umościł się na prezydenckim zydlu, wyrosła na obietnicy pięciu stówek do rozpuszczenia w przysłowiowym Ciechocinku, ale pewnie znacząco przyczyniła się do sukcesu reelekta. A tu masz ci los! Nie na darmo niemiłościwie nam panujący zamknęli w szafie niedokończoną przed głosowaniem „kiełbasianą ustawę”. No cóż, pozostanie li tylko posmarować sznitę grubo musztardą z niższym vat-em. Zawsze to jakaś odmiana. A to dopiero początek imprezy.

Wieszczę niczym Baba Wanga, że i inne śmierdzące, zzieleniałe serdelki zaczną pomału same wyłazić z sejmowo-rządowej lodówki. Kiedy przydługi spektakl wyborczy wreszcie się skończył, spuszczenie kurtyny nie oznacza końca kiepskiego przedstawienia. Wszystkie Beatki, Antosie i Jacki poukrywane w szafach za zżartymi przez mole pelzmantlami, już za chwileczkę, już za momencik odzyskają rezon i – co gorsze – głos. I wtedy może pikantna sarepska będzie jedynym remedium na gorzki smak nadpsutej rzeczywistości.

Tak więc Narodzie - róbmy zapasy. Musztardy przede wszystkim. Dla zdrowia psychicznego i przeciwko nudnościom gastrycznym. Natomiast wprowadzanie elementu baśniowego do rzeczywistości proponuję na ciepło. No bo skoro lód w kostkach jest dobrem luksusowym, to po co przepłacać.

Amen.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

ON po 4,16 PLN/L


piątek, 5 czerwca 2020

Himilsbach

Miało być "w ciul" na wesoło, a będzie jak zwykle 😁. No wystarczy, kurwa!, spojrzeć za okno - i już nic nie wymaga tłumaczeń. Chociaż...... czyżby jakieś słońce wieczorową porą... ? Nieeeee! toż to kpina jakaś! Teraz, jak plany słusznie i spektakularnie zapowiadającego się popołudnia plus wieczóru plus - być może - i nocy, zostały spalone na stosie o wdzięcznej nazwie "pogoda na weekend model 2020"? A weźcie się wszyscy ode mnie odp.... No!
Dobra. To tak na poważnie teraz. Jakoś tak się ostatnimi czasy porobiło, że zaprzestałem w miarę systematycznego wprowadzania elementu baśniowego do rzeczywistości. I nie wiem dlaczego. Czyżby moja rozleniwiona osobowość, aż tak pobłądziła? Wszak wprowadzanie bajkowego nastroju do organizmu winno być regularne - bo jak wiadomo - regularność, konsekwentne powtarzanie każdego działania, prowadzi do perfekcji. Samodoskonalenie zaś jest kluczem do samorealizacji, która jak nic jest pożądana i potrzebna dla wyhodowania w sobie poczucia powszedniej szczęśliwości i spełnienia. Jednakowoż, jak już wspomniałem, zszedłem z tej ścieżki, nie wiedzieć czemu. A może, choć to tylko przypuszczenie nie poparte żadnymi głębszymi badaniami, ani zadumaniem się w kierunku wyższego lotu refleksji, zmiana owa podyktowana jest skompletowaniem odpowiednie ilości kartek kalendarza w segregatorze życia (o fuck! Alem poszedł poezją...) i ... ekhm - aż się boję - dojrzałości? Życie jest piękne, ale niestety, trzeba umieć z tego korzystać.

Młodość ma swoje prawa i przywary. I tak, nawet jak masz ochotę na kawę, to i tak wszyscy myślą, że ty tylko te baśnie, i baśnie, a ty nie masz śmiałości odmówić. A teraz konwenanse mam gdzieś (żeby nie rzec "w dupie"). I chcę w to wierzyć, wolę taką opcję, że to o to chodzi, a nie, że jestem zbyt leniwy żeby sięgnąć po łyk baśni, albo że mi to "ten Niemiec" załatwił, że nie pamiętam o zobowiązaniach wobec duszy mej nieśmiertelnej. Postanawiam się poprawić. A za pokute przyjmuję dzisiaj ową, nie do końca kryształową, szklanicę ze złocista baśnią o aromacie śliwek. Śliwek, ale nie węgierek! Tylko z prapolskiej, demokratycznie sadzonej w czasach czerwonej zarazy, śliwy. To takie nawiązanie do naszej obecnej, współczesnej, tak już spowszedniałej zarazy, która to wplotła się w naszą powszedniość. 

Jak już w tą zarazę wdepnąłem, to co tam panie w polityce? W polityce przedwyborcza burza. Wszyscy dookoła nic tylko straszą, a człowiek jak ma silną wolę to i tak zapali i się napije. A jak nie zapali, to przynajmniej się napije. Za zdrowie swoje. Bo przecież nie za powodzenie którejkolwiek z tych kanalii, które zowią się zbawcą narodu. (Ja cały czas o zarazie, jakby się ktoś pogubił w nomenklaturze). I koniec końców nie wiadomo, czy leczenie zarazy zarazą ma uzasadnienie. Z jednej strony co nas nie zabija, to wzmacnia. Ale z drugiej strony trucie trucizny trutką, przemawia do mnie mniej przekonująco niż pani z biologii. Mam wrażenie, że zaraza zarazą się żywi. Kto wie, czy bez tej zarazy by już ducha nie wyzionęła. A tak, ehhh ... Wciąż tkwimy wgapieni w scenę, na której odbywa się spektakl grany przez samozwańczych bohaterów, którym co rusz z kieszeni wypadają kwity na samych siebie. Czy w związku z tym znajdzie się ktoś, komu naród zaufa iż wypleni tą zarazę? 

Naród przyzwyczajony do zarazy, jednej i drugiej, ma już zupełnie wyjebane na to co się dookoła dzieje. Powszedniość zagrożenia sprawia, że się je oswaja. (I żeby było jasne, ja wciąż o zarazie prawię). Głośne, acz chyba nie nazbyt liczne, komando don Kichotów szykuje się na walną bitwę 28 czerwca Roku Pańskiego 2020. Czy starczy kopii w tym starciu? I na kogo postawić? Na Mądrego, czy na Twardego? Hmm ... Może jednak na Twardego? Dziełem granitowym nikt sobie dupy nie podetrze, jak mniemam. Szkoda, że nie ma jednego w dwóch osobach. Nawet bez ducha świętego. Tyle dróg budują, tylko, kurwa, nie ma dokąd iść. 

A ta druga zaraza? No cóż, wygląda na to, że  mimo iż to jej dopiero pierwsza, i tak młoda, kadencja, to rośnie w siłę i krzepnie, aby uraczyć nas swoją reelekcją. Bracia i siostry usilnie się o to starają, co widać za oknem, na ulicach, wszędzie.

Tymczasem zajem kwaśną rzeczywistość naleśnikami z przesłodką konfiturą z fig. Jak se już nasmażyłem, to se teraz zjem. Póki jeszcze mi narybek wszystkiego nie wydziobał.

Pogodynka.
Przestało w końcu padać. Na termometrze tylko 13,5 st.C. Ale w persektywie pogodna sobota.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- Dzisiaj tankowałem na BP po 4,05 PLN za litr ON.
- W kampanii do wyborów prezydenckich liczą się tylko trzej kandydaci: Adrian, tzn Andrzej; Rafał i Szymon. I w sumie dobrze.

niedziela, 31 maja 2020

Wyjątkowo zimny maj

Oświadczenie. Wszystkie użyte w poniższym tekście wulgaryzmy oraz wyrażenia potocznie klasyfikowane, jako nieparlamentarne, nie mają charakteru inwektyw kierowanych przeciwko komukolwiek, czemukolwiek z katalogu istot żywych, ani wobec żadnych niebiologicznych, nie spełniających znamion organizmu żywego zakaźnych związków organicznych ani przeciwko zjawiskom naturalnym bądź będących tworem naszej cywilizacyji.

Nawet maj jakiś taki chujowy. Jeśli wierzyć śledczym pogodowym, to w całym XXI wieku nie było tak zimnego maja, a zaglądając jeszcze dalej w głąb historii, to można powiedzieć, że od trzydziestu lat nie było tak niepoprawnego maja. I nic to, że akurat takie jego wydanie pasuje, jak ulał do całej tej ponurej rzeczywistości A.D. 2020. Zastanawiam się jednakowoż, czy Najwyższy zaserwował nam taką aurę, aby nie było nam żal straconego kolejnego miesiąca życia - wszak maj tradycyjnie jest emanacją tego co najlepsze, co najbardziej żywotne, co najzdrowsze, najbardziej soczyste i przepełnione wolą istnienia - czy też postanowił nam dodatkowo jeszcze dojebać, abyśmy się przypadkiem zbyt szybko nie podnieśli z plagi tak skutecznie przyginającej nas do gleby? Jakby nie było, to takiego maja nie żal zapomnieć. Tak, jak całego tego początku roku ... a zaraz i jego połowy.

Czuję się okradziony. Dokładnie tak. Jakby mi ktoś wyrwał z kalendarza ostatnie trzy miesiące. Tylko nie wiem gdzie szukać winnego. W samym sobie? Bo nie potrafiłem się należycie ustawić się bokiem do tego całego syfu związanego z nieszczęsną pandemią? Historia oceni (pewnie, kiedyś...) czy, jako ludzkość, jako społeczeństwa, zareagowaliśmy adekwatnie do sytuacji, czy daliśmy się ponieść ogólnoświatowej panice. Każdy z nas z perspektywy minionego czasu pewnie już sobie wypracował własną opinię na ten temat, lecz za wcześnie przelewać krew w jej obronie. Ja w każdym bądź razie jeszcze nie jestem na to gotów. Ale za to, z pełną świadomością i odpowiedzialnością, mogę stwierdzić, że te minione miesiące to strata nie do odrobienia.

Mimo, że mam wrażenia ciągłego trwania w jakiejś cholernej prowizorce, to coś tam się jednak dzieje w naszym najbliższym domowym ogródku. Jak już o ogródku, to wypada odnotować, że papryczki, których to sadzonki terroryzowały nas od lutego zajmując każde wolne miejsce na parapecie, czy blacie bliskim okna, zostały wysadzone do ziemi. W ilości, jak dotąd 144 sztuk, a to nie jest nasze ostatnie słowo! Jeszcze kilka sztychów łopatą mnie czeka, aby zmieścić pozostałe jeszcze do wysadzenia sztuki. Pytanie tylko, czy Najwyższy w swej przychylności nie pozbawi ich życia żonglując zjawiskami pogodowymi zbyt gwałtownymi. Sorry, ale jak patrzę (w tej chwili) za okno, to optymizmu wiele w tych chmurach nie czytam. A temperatura? Mamy 31 maja, a na termometrze 12,4 st.C - jak to skomentować?

Z ważniejszych spraw, to decyzja odpuszczenia europejskich urlopowych planów, choć trudna, zapadła. Nie w tym roku. To bardzo bolesny - dla mnie osobiście -  policzek od losu. Ale skoro na dzień dzisiejszy nic tak na prawdę nie wiadomo co przyniosą najbliższe tygodnie i miesiące, to chyba jedynym rozsądnym rozwiązaniem było ucięcie spekulacji i rozejrzenie się za urlopem w kraju. Tak też zrobiliśmy i na chwilę obecną mamy alternatywną przystań, gdzie mam nadzieję wypoczniemy niesamowicie dobrze i skutecznie. Oby już nic nie stanęło nam na drodze do realizacji tego planu.

Rower już po przeglądzie, smarowaniu, regulacji - czeka na dziewicze kilometry w tym roku. No nie było okazji i możliwości, jeszcze. Z bieganiem też porażka. Raz jedyny, po ponad dwumiesięcznej przerwie wybiegłem rozgrzać zastane stawy i mięśnie. Porażające jest to, w jak kiepskiej jestem formie. Po całym zimowym pauzowaniu nie byłem tak słaby, jak teraz. I pewnie niemałą rolę w tym odgrywa nagły i gwałtowny przyrost tkanki smalcowej w ostatnich dwóch miesiącach kwarantanny. Zamierzam jednak ostro zabrać się za siebie. Już od jutra. Trzeba wygrzebać się z tego marazmu. I to szybko. Nie tylko perspektywa plażowania już za dwa miesiące, ale po prostu poprawy samopoczucia jest niecierpiąca zwłoki.

To by było na tyle. Jakoś tylko za mało było "kurwa". Kurwa!

Pogodynka.
Temperatura ... no cóż ... 12,4 st.C. Szaro, buro i ponuro. I mokro.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
ON na stacjach w okolicy już nie kosztuje poniżej "czwórki". No cóż, skończyło się rumakowanie. 

sobota, 9 maja 2020

Kwaśno-gorzko

NIE biegam, NIE jeżdżę na rowerze, NIE wychodzę poza dom dalej, niż muszę. NIE uczestniczę w niedzielnych mszach świętych, NIE uczęszczam na lekcje baletu, NIE odwiedzam matki, teściowej, ani nikogo innego. NIE sprzątam klatki króliczej, NIE zmywam naczyń, NIE gotuję. NIE śpię, NIE jem, NIE piję… Chociaż NIE, to ostanie, to jednak NIE tak. Owszem, spożywam, ale zdecydowanie za mało by nawilżyć czerstwą rzeczywistość, wszystkie jej ułamki sprowadzić do wspólnego mianownika i wyciągnąć jakiś optymistyczny pierwiastek sześcienny... czy nawet kwadratowy. Na dodatek słońca mało i NIEbo jest jakoś mało NIEbieskie. Tak, to prawda, opier*oliłem tabliczkę czekolady „na raz” … i to nie raz. Oczywiście nie z łakomstwa, tylko dla poprawy nastroju, zastrzyku energii i zlikwidowania zmęczenia. Ale jakoś NIE pozbyłem się owego zmęczenia, ani apatii, ani nerwowego wyczerpania. Wygląda na to, że czekolada z Lidla jest pozbawiona zbawiennej fenylotylaminy. Ogólnie rzecz biorąc przyjąłem mało optymistyczną postawę „na NIE”. FizyczNIE i mentalNIE będąc na dNIE.

Przez ponad miesiąc nie zebrałem dostatecznie zwięźle myśli, aby treści wszelakie, które w nadmiernej ilości roiły się w mej głowie, uporządkować i przelać na papier vel klawiaturę, co bądź. I dalej nie czuję się dostatecznie zwięzły w tym co mój umysł produkuje, jako odpowiedź na czasy zarazy, która tak dobija mnie, nas, chyba wszystkich. Rozpoczynamy kolejny miesiąc prowizorycznego życia ze sztandarem pandemii nad głową. Mam cały czas wrażenie, że każdy kolejny dzień jest taki sam, tak samo tylko naszkicowany ołówkiem, bez wypełnienia go barwną treścią. I nieważne, czy te kolory mają być paletą pozytywnych barw, czy żałobnym fioletem i dobijającą czernią. To pozostawienie niewypełnionych konturów, niedociągniętych kresek niedbałym pociągnięciem po papierze, to wyczekiwanie na ciąg dalszy, frustruje, męczy, zniechęca. Ja osobiście jestem już bardzo zmęczony tym zawieszeniem w niepewności. Już nawet nie w strachu przed wirusem, a bardziej w niepokoju o jutro, jakie będzie, co przyniesie. Balansowanie na linie pomiędzy potencjalnym zarażeniem, a kurczowym trzymaniem się nadziei, że będzie można nadal pracować, zarabiać, żyć, jechać na wakacje, to jest to, co codziennie pogłębia bruzdy na czole.

Czasami łapię się na tym, że zaczynam wątpić w całą tą historię z pandemią. Tak po prawdzie to nie znam nikogo, kto by chorował, ba, nie znam nikogo, kto by znał kogoś, kto zachorował. Może dopiero w trzeciej linii znajdzie się ktoś, kto słyszał, że ktoś słyszał, że ktoś… No właśnie. Gdyby nie statystyki, które w sposób obrazowy pokazują, że coś jest na rzeczy, to można by odnieść wrażenie, że wszyscy popadliśmy w jakiś irracjonalny obłęd na temat koronawirusa przewalającego się przez świat. A jednak…

Banalne stwierdzenie, że „nic już nie będzie takie, jak było” jest odmieniane we wszystkich przypadkach. I trudno się z tym nie zgadzać. I trudno wyrokować, „jak to będzie po”. Natomiast przygnębiające jest, jak prosto i bezboleśnie rzeczywistość zweryfikowała wartość więzi międzyludzkich, które przed zarazą były czymś pewnym, nawet jeśli niedostrzegalnym. Teraz okazuje się, jak prosto było te nici przeciąć. I co gorsze, te zerwane codzienne kontakty wpisane w normalny kalendarz dnia, tygodnia, miesiąca, okazują się wartością, którą można było bezboleśnie skreślić z codziennego rachunku. Dlaczego? I jak bardzo ludzie będą chcieli, bądź nie, wrócić do poprzedniego statusu. Czy zerwane, mniej lub bardziej trwale, więzi będą chcieli odbudować? A może wnioski będą takie, że „po co mi to”? Może okaże się, że samotność w tłumie, nawet w maseczce ochronnej, jest mi na rękę i całe to „stare” pielęgnowanie interpersonalnego poletka, jest zbyt męczące, a plony niezachęcające, nie kompensujące zaangażowania do podtrzymywania (odrodzenia) tych relacji. Będąc przykładem „zimnego chowu”, można by rzec na skandynawską modłę, nigdy nie budowałem jakichś szczególnie mocnych, serdecznych więzi, więc poniekąd nieco z boku przyglądam się tej społecznej ranie. Ja nie krwawię, ale mam powody przypuszczać, że dla wielu ten stan wyrwania ze stada jest doznaniem bardzo dotkliwym. Nic już nie będzie takie, jak było.

Trochę z innej beczki, choć z tej samej mrocznej piwnicy. Ludzie, ba, nawet ci o mniemaniu o sobie nieco bardziej wygórowanym od przeciętnego, już u zarania naszej narodowej kwarantanny wieścili taka tezę, że oto społeczeństwo ma niepowtarzalną okazję, na zacieśnienie więzi rodzinnych, tych najbliższych, najmocniejszych, będących podstawą dla funkcjonowania społeczeństwa, jako całości. Ba, nawet nieco żartobliwie (a może nie) zaczęto się zastanawiać nad tym, jakiż to przyrost naturalny nas czeka za dziewięć miesięcy, skoro teraz on i ona, mąż i żona, spędzają ze sobą tyle czasu zamknięci w czterech ścianach. Hmm … A ja zapytam kąśliwie o to, ile z tych dzieci narodzonych z przyczyny nagłej i niespodziewanej bliskości, będzie się wychowywało bez jednego z rodziców. No bo ni przypiął ni przyłatał ten obrazek lansowany przez telewizje, gdzie na ekranie szczęśliwa rodzina realizuje ową radość (narzuconego) bycia razem, pasuje do tego czym jest w rzeczywistości. Mam wrażenie, że zachłyśnięcie się tym nagłym, wspólnym i niepodzielnym wolnym czasem wzajemnym, z czasem spowoduje duszności większe niż COVID19. Sfera wolności jednostki, mimo naszej ludzkiej stadnej natury, tak ograniczona przez potrzebę izolowania się we własnym domu, w towarzystwie nawet najbliższych, ale bez perspektywy odskoczni i wyznaczonego horyzontu czasowego rozproszenia się każdego we własnym kierunku, do swoich codziennych obowiązków, zadań, do pracy, do szkoły, do przedszkola, powoduje, że atmosfera robi się coraz bardziej duszna. Stare powiedzenie, że „co za dużo, to niezdrowo”, pasuje jak ulał, do tego szczęścia bycia razem. Ja jestem, hmm, kiepskim ojcem, tzn merytorycznie może ogarniam temat, natomiast średnio się nadaję do zabawy, integracji z dzieciakami itp., itd. – no przedszkolanką, w każdym bądź razie, bym być nie chciał i nie umiał. Kochany Mały Domowy Terrorysta – KMDT (o! to jest akurat niezłe określenie) - wysysa ze mnie resztki sił i ostatnie krople spokoju ducha. Tak, wiem, że każdemu jest trudno, każdy w którymś momencie pęka, każdemu czasem puszczają nerwy, pojawiają się łzy bezradności, już nie wspominając o zwykłej nudzie, zniechęceniu, czy braku pomysłu, jak kolejny dzień świstaka przemienić w coś nowego, wartościowego, ciekawego, dającego oddech, powiew świeżości … ale mnie to „boli” bardziej. A przecież nie tak prędko będzie można wypuścić KMDT do ludzi, rówieśników, gdzie nadmiar energii będzie mógł bezpiecznie rozładować. Nie wiemy, jak długo jeszcze jedyną formą kontaktu będzie telefon, czy Messenger. Tymczasem w naszym mikroświecie następujemy sobie na domowe pięty, rozkminiamy któryś raz z rzędu grę, która tak po prawdzie nikogo już nie cieszy, warczymy na dzieci, które łażą po ścianach, prześcigamy się w kolejce do łazienki, zarastamy kurzem niezmienności każdego takiego samego dnia, kotłujmy się, obijamy o siebie. Być może ukisimy się w domowej beczce, ale przecież kiszonki są zdrowe, więc tego się trzymajmy, taką narrację uznajmy ze jedynie słuszną i prawdziwą. A po wszystkim wyjdziemy z tego krzepcy, jak … Krzeptówki – nawet jeśli to porównanie nosi znamiona bezsensu level master.

Jedyne co w tym całym pandemicznym galimatiasie powoduje nieśmiały uśmiech, to ceny paliwa na stacjach benzynowych. No bo jak ma nie cieszyć 3,75 PLN za litr ON, ha! I to ORLEN funduje taką cenę, a to stacja dla białych ludzi, nie jakaś tam popierdułka

Pogodynka.

Minio ny tydzień był chłodny. Coś tam kapało z nieba; czasami poświeciło słońce; powiało. I tak cały tydzień. Za to weekend jawi się na wypasie, ha!