FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

wtorek, 16 grudnia 2014

Dr Rav radzi ...

Stan ogólny chorobowy określany jako "O q***a! ale mi źle" ... czyli nie jest dobrze. Przeziębienie rozkłada na łopatki delikatny samczy organizm. Zimno trzęsie, boli tu i tam. Trzeba się jakoś na nogi postawić.

Recepta:
- wódka czysta wyborowa
- herbata czarna z cytryną
- cynk organiczny w kapsułkach
- ogólnodostępne środki przeciwbólowe vel przeciwzapalne
- syrop z cebuli

Zaczynamy. Najpierw łyknąć trza pastylki, które mają zapobiec trawieniu przez mikroorganizmy wszelakie ciała wymęczonego, ograniczyć ból ten "tu i tam", a także na wszelki wypadek nie zezwolić na uskutecznienie gorączki, nawet jeśli krwotoczną by być nie miała.
Drugie łykanie to gorąca herbata z duża zawartością soku z cytryny. Porządne dosłodzenie może nie pomoże, ale rozweseli umęczone cielsko i duszę. Na pewno będzie skuteczne na dreszcze wszelakie i udrożni kichol zapchany.
Krok trzeci, to znowu łykanie. Tym razem kapsułki cynku organicznego, który skutecznym być wygląda, jako kiler na bakterie, jeśli odpowiednio wcześnie się zareaguje. Warunek jednak taki, że przyjąć należy ilość taką, która współczesna medycyna  z całą pewności zinterpretowała by jako przedawkowanie. "Nie zapoznawać się więc z ulotką, ani nie zasięgać rady lekarza lub farmaceuty".
Krok czwarty, to wódka czysta. (oczami wyobraźni widzę rogala na ustach Twych czytelniku). Co prawda do płukania i wypluwania (o zgrozo!), jako specyfik na odkażanie gardła, ale jeśli zupełnie przez przypadek, dosłownie przez niewypowiedzianie dziwny zbieg okoliczności ocierający się wręcz o cud, połknie się łyk, dwa, lub trzy, to też nie zaszkodzi, a może i pomoże.
Krok piąty i ostatni. Naturalny antybiotyk wyciśnięty z doprowadzającej do łez cebuli. Na załagodzenie płuc kaszlem targanych.

... minęła noc

Oooo! Hmm, czuję się całkiem, całkiem. Boli, nie boli, przeżyć się da. Trzymamy pion i fason. Chyba operacja się udała.

... nadszedł wieczór

Ojejku, jejku! ...

... poranek

Już nie boli, jak bolało. Jest inaczej. Lekarz z dyplomem stwierdza, że owszem krtań i tchawicę stwierdzono, jednak w stanie takim, że nie dziwota, iż głos nie przenika do uszu słuchacza. "Uczulony na coś?". Nieeeee, każdą chemię przyjmę, plisssss. Antybiotykoterapia, ha!

Zwykle się udaje; tym razem jednak nie. Moje szamańskie knowania nie zadziałały.
Ale chciałem dobrze :)))))


środa, 3 grudnia 2014

Dni znacznie mniej dobre

Bywają dni znacznie mniej dobre ...
I nie chodzi o to, że to poniedziałkowy czarny poranek, pizgany lodowatym wiatrem z zawieruchą liści na ulicy, bo to przecież nie poniedziałek. Natomiast w tym ciemnym przedświcie, popijając drobnymi łykami odgrzewaną herbatę z wieczora, parząc wargi z niemalże lubą odpowiedzią na mroźną zawieruchę za oknem, człowiek zdaje sobie sprawę z tego i owego. Być może jeszcze zbyt wcześnie zwleczone zwłoki z łóżka skoro jest czas na przemyślenia, gdzieś pomiędzy szorowaniem zębów, parującym kubkiem herbaty przy jarzeniowym świetle, a naciśnięciem klamki, która odpowie metalicznym jękiem oznaczającym "good luck" na ten nowy dzień.
W takiej scenerii napadają myśli z goła niewesołe niestety. Materializują się lęki wszelakie i duchy marne przysiadają na ramieniu. Gdzieś od dawna skrywane obawy, spychane okutym obcasem, odtrącane łokciem, negowane na wszelakie sposoby, przybierają realne kształty i pozostawiają coraz bardziej widoczne siniaki, blizny i zadrapania. W dusznych cieniach nocy, gdy poranek jeszcze daleko za horyzontem, ciężko wykrzesać w sobie iskrę optymizmu. O wiele łatwiej zachłysnąć się gęsta flegmą codziennego znoju. 
Byle do świtu.

Bajka o niedźwiedziu, wilku i lisie

W Wielkiej Rzeczpospolitej Puszczy żył Niedźwiedź, Wilk, Lis oraz inna leśna zwierzyna. Wszyscy wiedzieli że w Puszczy to Niedźwiedź jest panem, ma największa gawrę, to on wybiera miód dzikim pszczołom z barci, to on jest wielki i mocarny i baaaaardzo bogaty. Zwierzęta szanowały taki układ i nikt władzy Niedźwiedzia nie kwestionował. To on pozwalał zasiąść do swojego stołu, to on rzucał okruchy mniej ważnym, a nic nieznaczących rykiem odganiał hen w głębokie knieje. Niedźwiedź rządził i dzielił.
Jedynie Wilk nie wiedzieć czemu zapominał czasami gdzie jego miejsce w lesie. Popadając w samozachwyt wielki puszył się i szczerzył kły nic sobie nie robiąc nie tylko z pomniejszych zwierząt, ale i wielkiemu Niedźwiedziowi na nosie zagrać chciałby. A trzeba wiedzieć, że Niedźwiedź tyle był wielki i silny, co i na swój sposób sprawiedliwy. Pozwalał łasić się do siebie, ale gdy ktoś mu na futrzana łapę nadepnął, to lepiej aby spod zasięgu pazurów Niedźwiedzia w te pędy czmychał.
A zdarzyło się tak, że Wilk postanowił Niedźwiedziowi przysługę sprawić. Niedźwiedź łaskawie nań wejrzał i takoż wybrał go do zadania ważnego, acz trudnego. Wilk zatarł łapy i nuże do roboty się zabrał. Jednak nie taki Wilk mocny, aby sam zadaniu podołać. Susami więc długimi ku Lisowi pobiegł i w łaskawości swej propozycję udziału w przedsięwzięciu złożył. Lis pomyślał, w ruda głowę się podrapał i z lisim wyrachowaniem przystąpił do spółki. 
Wilk się panoszył po całym lesie, ryczał i wył do księżyca zawzięcie. Szumu narobił niespotykanego, aby tylko Niedźwiedź usłyszał, jako ten Wilk zaufany się stara, by zadaniu podołać. Jednak aktorski ten zabieg miał jedynie przykryć niemoc i kłopoty w jakie Wilk się wpakował od Niedźwiedzia zlecenie biorąc. Na całe szczęście, Lis-Chytrus nieco przeliczył się w swoich możliwościach i swojej części zadania nie podołał. Biedny rudzielec. Któż go teraz wybroni przed wilczymi zębiskami ? Toż przyjdzie mu oddać swą ruda kitę, za winy popełnione. Wilk mu nie daruje.
Kiedy Wilk o kłopotach Lisa się dowiedział, to na miejscu nie usiedział. Ku Niedźwiedziowi pobiegł i dalej narzekać, że Lis niecnota tak nieznośnie napsocił, że ich wspólny interes ... sknocił. Niedźwiedź ze złości poczerwieniał, ale w majestacie swym rzekł tyle, że widzieć ich obu na tłumaczenie się żąda.
Wilk nieco uspokojony, już pewny swego do Lisa rzecze tak: "Lisie ty wiesz, co żeś uczynił i w jakie problemy mnie wpędziłeś. Pamiętaj, nie ja sam to piwo cierpkie wypiję!". Lis wysłuchał, uszy po sobie położył i rudy pysk wąsaty ku ziemi spuścił. Ale gdy przed Niedźwiedziem stanęli razem, Wilk rudzielcowi na ramieniu łapę położył i w protekcjonalnej pozie, przed Niedźwiedziem zaczął go bronić. Niedźwiedź słuchał i słuchał i słuchał. Potem się zadumał i  obydwu palcem grożąc koniec końców chłostę wielką odpuścił.
Wilk z radością wielką z gawry wyskoczył i w przekonaniu o swoich talentach wszelakich dumnie ku swej norze pobiegł. Przekonany, że Lisem pysk swój otarł i że Niedźwiedź w pierwszej kolejności to rudym futrem dupsko sobie wytrze, jeśli biznes zakończy się fiaskiem. Tak to sprytnie wielce, on szaro-bury sytuacji pan Niedźwiedzia przechytrzył i z Lisa blachę na dupę sobie wyprawił. Chytry plan powiódł się po stokroć.
Tymczasem, gdy tylko Wilk zniknął za pierwszym dębem, Lis wrócił do Niedźwiedzia. Bez lęku nijakiego do gawry wlazł i zasiadł na zydlu nogi na stole wywalając. Na gospodarza bez cienia lęku spojrzał, a gdy ich wzrok się napotkał od razu było wiadome, że obydwaj z Wilka zakpili. Gdyby tylko Wilk wiedział, że swoją burą skórę Lisowi zawdzięcza, a nie na odwrót. Otóż Lis nie raz z jednej michy z Niedźwiedziem się pożywiał, i to on, a nie Wilk co tydzień Niedźwiedziowi smakołyki znosił. Ale niech tam Wilk przemądrzalec myśli, że łaska jego i wielkość rudą kitę uratowała. 
Jaki morał z tej bajki? Kto smakołyki pod nos właściwy podtyka, ten o swoją skórę może być spokojny. I wcale nie trzeba być groźnym Wilkiem, żeby z Niedźwiedziem dobrze żyć. A mania wielkości to narowisty rumak, który choć kusi, potrafi szybko z siodła wysadzić. I każdy Wilk o tym wiedzieć powinien. Pokorny wierzchowiec dwa razy dalej niesie. 

czwartek, 20 listopada 2014

Będzie latoś zima ?

I co, za miesiąc znowu Święta, hę ? Ledwo co zdążyłem posprzątać poprzednią choinkę, a tu na kalendarzu jedna kartka do Bożego Narodzenia, Na dworze zrobiło się zimno, Tegoroczna listopadowa Złota Polska Jesień, jak ucięta nożem opadła w otchłań zapomnienia. Pada deszcz, siąpi jakiś drobniejszy syf, przenikająca do szpiku kości i duszy wilgoć. Za oknem jest brzydko i ponuro. Aż nie chce się z domu nosa wychylić.
Ale! Jak Ponbucek da, to za miesiąc będziemy się znowu radować i chłonąć świąteczny nastrój ... pośród tej szarości dokoła. No bo raczej na śnieg bym nie liczył - sorry, taki mamy klimat w tych czasach :)) A jak tak sobie przypomnę ostatnie wielkie zimy, te sprzed paru lat, sprzed dekady, i te jeszcze nieco wcześniejsze, to aż się wierzyć nie chce, że śnieg na ulicy, to leżał nie dzień, nie tydzień, a od listopada do marca. Ja to mogę już pomału zapominać, ale dzieciakom pokroju wiekowego Tuśki, to w łepetynie się nie mieści, że tak onegdaj bywało. 
Z jednej strony, to zmiana klimatu na taki rozbebłano-niemroźny, to same plusy: rachunki za ogrzewania są coraz to mniejsze, auta odśnieżać w białej zawierusze nie trzeba, na ulicach bezpiecznie, buty nie przemakają, a nogi się nie łamią. Z drugiej strony marzy mi się jednak zasypany po uszy śniegiem świat. Choinki uginające się pod białymi czapami, zwały śniegu wzdłuż ulic, dachy pod mroźnymi połaciami; wszystko białe, jasne i sterylnie przykrywające jesienne brudy. No i święta - malownicze, bajkowe, pretensjonalnie bożonarodzeniowe, jak należy. Wszystko jednak na to wskazuje, że śniegu w tym roku nie doznamy nawet w małej dawce. Może sypnie, utrzyma się pół dnia i na powrót wrócimy do klasycznego syfiastego, listopadowego anturażu. 
Może choć na chwilę (czyt. parę tygodni) Niebiosa by uchyliły nieco magazynu z białym puchem, co? Niechże i te stare konie, jak ja, ale przede wszystkim młodsze egzemplarze trochę się nacieszą zimową atmosferą ze śniegiem i mrozem szczypiącym w policzki. Chyba nikomu by nie ubyło z powodu takiego wybryku natury w środku kalendarzowej zimy :)) No chyba, że biały puch na święta Niebieska Administracja szporuje dopiero na Wielkanoc ;)

Egzystencjalna nawalanka

Chciałbym wierzyć, że kiedyś, gdy nadejdzie ten czas, to wypełnię swoje dni na moich warunkach. Taka harda myśl, gdzie głęboko zapisana towarzyszy mi od zawsze. Bo jakoś nie pasuje mi myśl taka, że zostanę wzięty przez zaskoczenie i wystąpię nie w takim finale tego przedstawienia, jaki sobie założyłem.

Dzisiaj, chyba po raz pierwszy, przez chwil parę poddałem w wątpliwość moje młodzieńcze przekonania. Zwątpiłem. Może nawet ciut się przestraszyłem. Zupełnie niepotrzebnie spanikowałem.

Czego bym nie chciał, to odejść niespodziewanie, w katastrofie mniej lub bardziej wyrafinowanej. Byłbym zły na siebie i na los - na siebie, że się dałem, na los, że się wtrącił. Byłbym autentycznie rozczarowany i niepocieszony tym, że ktoś się wpierdala w moje - jak by nie patrzeć - życie. Nie chciałbym też być pokonany toczony nieuleczalna chorobą, która z dnia na dzień wysysa ze mnie siły, wokół bezradność, ból, cierpienie i ... koniec. Gdzieś tam we mnie tli się przypuszczenie, że kiedyś po prostu wysiądzie mi - o ironio! ;) - pompa. Zakładam, że nie nastąpi to już teraz, ale w arsenale, który sprzątnie mnie z tego łez padołu, taka haubica dumnie pręży lufę, z dużą szansą na celne uderzenie.
Przetoczyło się przeze mnie dzisiaj parę czarnych myśli. Teraz, z tępym już tylko bólem głowy, wypada mi tylko bym sam z samego siebie się śmiał, ... choć z lekko krzywym grymasem na gębie.

niedziela, 16 listopada 2014

Ekshibicjonizm epoki postporno

Ludzie z wielkimi głowami, najpewniej tzw. Amerykańscy Naukowcy, popytali, wyśledzili, spisali i policzyli, że po raz pierwszy od powstania internetu to nie pornografia jest tym, czego przeciętny internauta szuka w sieci. Wow! Pewnie statystyczny jeden z drugim, żachnie się lekko, lub z powątpiewaniem uniesie lewą (lub prawą - whatever) brew. Jednak skoro naukowcy tak prawią, to pewnie coś w tym jest. Natomiast od razu ciśnie się pytanie: Jeśli nie porno, to co?!
Taki nastał dla świata czas, że to co przyciąga do sieci, to media społecznościowe. Dookoła tak wszystko zapierdala, że trudno połapać najbliższe skórze własne istnienie, a co dopiero mówić o współistnienie z bliźnim w realnym świecie. Panaceum jest jedno jedyne i na wyciągnięcie ręki - net i jego dobrodziejstwo. Wszystkie ćwierkacze, twarzoksiążki i inksze naszoklasy dają nieograniczone możliwości nie tylko odszukania dawnych znajomych, ale i nawiązywanie nowych, nawet jeśli złudnych znajomości. To jednak tylko czubek góry lodowej.
I tu znowu powróćmy do porno (co pewnie niejednego statystycznego nieco wybudzi przed monitorem). Przecież jeśli już kogoś mamy po drugiej stronie ekranu, na drugim końcu światłowodowego kabla, i na dodatek ten ktoś jest już moim "znajomym" (ba, może przyjacielem), to dlaczego by nie otworzyć przed nim duszy ... a może i coś więcej. Tak oto powstają społecznościowe media pornograficzne. Hmm, robi się ciekawie?
Ale ja nie pociągnę tematu. Sorry, ale jednak nie. Bo ciut o inkszym chciałem.
Te prawe, pozbawione pornograficznego smaczku społecznościowe media, dają okazję do bezkosztowego, bez tracenia krztyny energii, uzewnętrznienia siebie samego i to wobec 463 bardziej lub mniej znajomym naraz. Jest mi źle? Proszę bardzo: buźka z rogalem w dół. Jest mi fajnie?: jest! emotikon z bananem od ucha do ucha. Kurde, ale to proste, co nie ...? I zanim się wyloguję przed pójściem spać, to pewnie 73 osoby polubią mój dobry stan ducha, lub pochalają po głowie, aby ulżyć mi w cierpieniu.
W realnych czasach - czyt. sprzed ery internetu - jeśli chciałeś się kumplowi wyżalić, że z dziewczyną ci się nie układa, to trzeba było i zainwestować przynajmniej w dwa browary (w trudniejszych przypadkach w 0,7), ale przede wszystkim zastanowić się nad sobą, wagą swojego problemu i podjąć męską decyzję o otwarciu duszy przed bliźnim. Potem mijały godziny, nieczęsto zastawał was przy rozmowie świt kolejnego dnia, a ty po takim katharsis czułeś, że oto stało się coś poważnego, istotnego, a twój interlokutor realnie zdjął ci przynajmniej połowę ciężaru z duszy. Tak było też, gdy z już innego powodu dzieliłeś się szczęściem i radością, a twój optymizm zarażał wszystkich w krąg.
Teraz nie. Teraz nie trzeba.Teraz nie wymagasz. Teraz informujesz i zapominasz. Nie oczekujesz żadnej głębszej, treściwszej reakcji. Wylewasz z siebie najgłębszy żal, największą radość, a ona leci hen w świat i ... I nic. Taki ekshibicjonizm dający sekundę satysfakcji. Cieszący ułudą, że ktoś to zauważy. To ma wystarczyć, zaspokoić chęć nie bycia samym czy to z wielką, czy mikroskopijną, sprawą, problemem, radością.
Wiemy o tym, że to nic, że to chłam tylko - no ale co z tego?
Taki suplement diety. Niczego nie zastąpi, ale jednak warto go łykać. Nie pomoże, nie zaszkodzi (raczej), a daje ułudę dbania o siebie, a w tym przypadku ... bycia. Wyciąga z kąta, z najgłębszej dziury i stawia na równi ze wszystkimi "znajomymi" przy jednym stole. Oto jesteśmy, istniejemy, funkcjonujemy. Jesteśmy. Pamiętamy.
Media społecznościowe są areną otwarta dla każdego i na wszystko. No bo kogo obchodzi wyczytywanie co dziś jadłem na kolację, hę? Albo czy aż tak bardzo mnie interesuje to, że twoje ukochane dziecię zrobiło dzisiaj kupę? Wygląda na to, że aby podtrzymać wysoki poziom istnienia w wirtualnym świecie, godzimy się na zasypywanie treściami do granic możliwości nieistotnymi, ba, "lubimy" je. 
Ale czy to jest złe ... ? Czy trzeba się tego wstydzić ...?
Nie byłbym aż tak twardy w kreowaniu tezy, że wszystko to warte zaorania. Jeśli taka namiastka społecznego współistnienia zbliża ludzi, to dlaczego to potępiać. Nawet jeśli "to lepsze, niż nic" jest miałkie i bezbarwne, to zawsze to więcej niż ... nic.
Ale tęskno mi do tych czasów, gdy żyło się bardziej.
Gdy żyło się ... bardziej. 

niedziela, 9 listopada 2014

Zaczarowanie

Niby niedziela, a jakby nie. Bo niedziela to nie czerwona kartka w kalendarzu, jeno stan ducha.
Tak oto znowu mamy duchowy piątek, jutro słodką sobotę, a niedziela dopiero pojutrze nadejdzie. Oczywiście w ujęciu duchowym, gdzie czas można nagiąć w ten sposób, że po niedzieli nie ma poniedziałku, wtorku, środy ni czwartku i piątku. Czary? Niech będzie to magia najbielsza z białych. Gdy weekend splata się w czułym pocałunku z następnym weekendem, a ze związku tego rodzi się dziecię miłości zwane "Długim (przechwalebnym) Weekendem".
Radujmy się więc bracia i siostry! Ładujmy akumulatory!  I pamiętajmy, że w następnym tygodniu nie będzie poniedziałku ani wtorku, a od środy już na prawdę blisko do ... kolejnego weekendu. :)

niedziela, 2 listopada 2014

Prawo do praw

"Mam prawo do ... !"
Ostatnimi czasy to stwierdzenie powoduje we mnie reakcję alergiczną. Dlaczego? Otóż dorastająca, znacznie szybciej niż by na to kalendarz wskazywał, latorośl sypie jak z rękawa hasłami o swoich prawach, "prawach do ...". Wiem skąd się to bierze, a co więcej widzę jakie spustoszenie wywołuje.

Dzisiejsza szkoła uczy młodych ludzi, ba, dzieciaki smarkate jeszcze, że mają" swoje prawa". Spotkania, prelekcje, na temat praw dziecka i tym podobne pochodne tematu wbijają w te młode głowy, że wszystko im wolno. Wiem, że nie taki zamiar w tym wszystkim. Jednak traktowanie po macoszemu, bez przygotowania i fachowości tak istotnej, mega ważnej sprawy, przekłamuje idee i utrwala patologiczną wiarę, że oto ja, jednostka, nawet tak mała i młoda "mam prawo!" do wszystkiego. Mogę mieć, mogę chcieć i nie chcieć, mogę się buntować, mogę podejmować decyzje wbrew, mogę wszystko ... i wara ode mnie! A to przecież tak nie działa. Szkoła uczy haseł, nie rozwija idei, nie uczy myślenia. Jak naprostować te splątane ścieżki podane w tak atrakcyjnej formie? Nie jestem przygotowany na opisywanie kolorowych haseł szarymi prawdami. Nie potrafię (i chyba nie powinienem) burzyć i negować z natury słusznych prawd ... tylko niedopowiedzianych. Za późno jednak zaczynać wszystko od nowa, pozbierać niedobitki, formować na nowo, to co "ktoś" zepsuł. Chyba. Ale czy jest inne wyjście ...? Chyba (znowu) nie.

Kiedy tak obserwuję Tuśkę i jej rówieśników, kolegów i koleżanki, cierpnie mi skóra. Co się dzieje?! Gdzie druga strona medalu? Czy szkoła uczy tylko praw, a obowiązków już nie ...? Wszechobecny bunt wobec wszystkiego, arogancja i upadek autorytetów,nawet jeśli duża w tym wina rodziców i pieprzonego zapierd*****a od 10-tego, do 10-tego, skąd się bierze ??? Jeśli nie w domu tkwi całe zło, to może TV i internet są winne, hę? Dalekim od takiego myślenia. Szczególnie, że w najbliższym mi przypadku, te opcje odpadają.
Miałem wrażenie, że nawet jeśli nie tresowałem, to jednak dobrze ułożyłem i wpoiłem zasady przed wysłaniem do szkoły młodego człowieka. I wszystko dobrze się zaczęło. Jednak czym dłużej, tym jest gorzej. Zabrzmi to absurdalnie, ale zaczynam się bać, co jeszcze wyniesie te Moje Szczęście ze szkoły, ze środowiska, w którym się obraca. Mógłbym powiedzieć jeszcze, że "za moich czasów ..." itd. Zgredliwe zrzędzenie jednak jest psu na budę  wobec problemu, który narasta. Pomału brakuje mi pomysłu, gdy wszelkie rozsądne argumenty są, jak groch o ścianę ...

Takie chwile

Ja to z natury cholernie podatny jestem. Może tak na pierwszy rzut oka się nie wydaję, ale jednak. W całym tym rwetesie codzienności wiele rzeczy trafia mnie celnie i dotkliwie. Jak by na to nie patrzeć, mimo grubej skóry, siniaki jakieś pozostają. Że nie widać? No cóż, jestem dużym chłopcem.
Czasami jest tak, że wystarczy moment, jeden gest, krótka chwila, żeby diametralnie wszystko się odwróciło. Jest taka jedna istota na tym świecie, której uśmiech powoduje, że robi mi się mokro w kącikach oczu. Szczerość i bezpretensjonalność gestu, niepohamowana radość bijąca z oczu i autentyczne szczęście emanujące z twarzy jest lekiem na całe zło. Nieważne co było wczoraj, godzinę temu, 60 sekund do tyłu, wszystko mija, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 
Co może cieszyć? Co, które jest niczym, jest na tyle silnym bodźcem, że wywołuje uśmiech na twarzy? Pierwotna radość, nieskażona tłem, nie dla poklasku i bez celu, żywa i czysta. Kiedy się traci tą zdolność uśmiechania się do siebie? Nawet nie do własnych myśli, lecz jeszcze głębiej, bez definiowania przyczyny, bez oceny czy to dobre, złe, potrzebne, zbyteczne, bezpieczne, groźne, moje, nie moje etc. 
Tylko chwile ... Bywają. 
Dzieci, te małe, całkiem malutkie, nie usztywnione świadomością, potrafią uśmiechać się bez celu i bez skutku. Wiele razy zastanawiałem się, z czego on się tak cieszy, do czego szczerzy swoje całe dwa zęby? Widzi ducha babci Jadzi, czy co? A może jakieś inne wróżki latają mu nad głową, hmm. Bo czyż kolorowa plama, światło żarówki, tańczące cienie na ścianie są na tyle istotne, że powodują reakcję tak silną? I to jak bardzo pozytywną! A tak się dzieje. Tak jest. I to mnie porusza. Odbieram to, jakby ta mała istota była przekaźnikiem emocji zawartych w nieczytelnych dla mnie źródłach mpcy. Ja już nie czytam, nie słyszę, nie odbieram tych sygnałów. Potrzebuję takiego małego medium, które ładuje we mnie, jak z armaty energią tak radosną, że rozbija głazy niepokoju, chandry i zwątpienia wszelakiego.
Takie chwile ... Bywają.
Bezcenne momenty. 
Przywracające wiarę i chęć.

poniedziałek, 20 października 2014

Królestwo za spokój!

Niewłaściwie działająca wentylacja niechybnie daje znać, że gdzieś w sąsiedztwie pali się stuff. Nie powiem, że to kojarzy mi się z jesienią, ale słodki zapach miesza się z październikową mgłą, co już tworzy jakiś klimat. Może to i nietrafione skojarzenie, ale zapach zioła - jak by to nie zabrzmiało - dobrze mi się kojarzy, bo z latem, bo z wakacjami, bo z młodością. Pamiętam pewien wolno toczący się pociąg, gdzieś pomiędzy Chałupami, a Władysławowem, w którym tak było gęsto od ziołowego dymu, że skład kopcił otwartymi oknami, jak parowóz. 
Tamte młodzieńcze, beztroskie dni już dawno umościły sobie wygodne leżę w najdalszym kącie pamięci. Teraz nie ma ni chwili czasu na sięgnięcie do dobrych wspomnień, ot tak, dla relaksu, a co dopiero na popuszczenie wodzy fantazji i rozpłynięcie się w podróży do czasów hen odległych ... tak bardzo, Staje się czymś naturalnym fakt ten kuriozalny, że aby usłyszeć własne myśli trzeba udać się w miejsce tak intymne i ciche, jak domowy kibel własny. Natomiast taplaniem się w luksusie jest kąpiel wanienna, bez piany, acz gorąca, gdy nad własnymi myślami można się pochylić i ze zdziwieniem usłyszeć, że coś tam w środku mówi do mnie głosem za dnia normalnie niesłyszalnym. 
Królestwo za spokój! 
Gdy po dniu orki, ośmiu godzinach biurowe szumu, beznadziejnej, permanentnej walce z wiatrakami wracam do domu, to jedyne czego bym pragnął, to ... cisza. Zwyczajna cisza. Bez krzyku, bez wycia, bez narzekania i jęczenia, bez podniesionych głosów, bez rwetesu głupoty i złego chichotu; po prostu ... cisza. Deficytowy towar. Cholernie banalny stan, tak niedoceniany, a smakuje jak najlepszy szampan. 

niedziela, 12 października 2014

Niedziele

Mimo, że zwiastują zawsze to samo, to są z natury złe, lub gorsze. A ta, jak jest, jaka była?
Ten tydzień przewalił się przeze mnie z huraganowym impetem. Żadna to odmiana, bo daleko by się trzeba cofnąć, żeby znaleźć inne tygodnie, jakieś normalniejsze, nie tak nakręcone do granic wytrzymałości sprężyny, która je napędza. W tym tygodniu zerwałem kolejną ważna (lub nie) kartkę kalendarza. Ile bym nie zapewniał, że to nic nie zmienia, to jednak w głębi, budzone wieczorowo-nocną porą przemyślenia, każą jednak pochylić się nad faktem dokonanym. Dokonało się co zaskoczyć nie mogło. I tyle. 
No to jaka ta niedziela? Ano taka, że chyba jednak z głową do góry podniesioną. Rozstawiając parawan oddzielający mnie od przenikliwych, kąsających wiatrów, gdy tylko nieco ogrzewam się w jesiennym słońcu, taje we mnie ten lód, który zamraża we mnie każdą chęć działania, który pozbawia życiowej energii. Dzisiaj kończę ten dzień w równowadze. Dlatego ta niedziela nie jest z tych gorszych.

niedziela, 21 września 2014

Made in China

Ameryki, a raczej Chin, nie odkryję, twierdząc że wsio co nas otacza jest Chinami podszyte. Nawet wykałaczki kupione w sklepie za rogiem, mimo że jeśli nawet z prasłowiańskiej sosny, to jednak przez małe chińskie rączki wystrugane. Gdzie się nie obejrzysz, tam wsio z Państwa Środka. I już nawet nie chodzi o to, żeby narzekać, że to chłam, bubel i rakotwórczy pomiot, że zabierają chleb robotnikom reszty świata, lecz o to, że żałość taka człowieka ogarnia, że ekscytację wzbudza namierzenie metki z innym "made in" niż chińskim. No bo co, nikt poza czcicielami smoków nic wyprodukować nie potrafi ?!
Tym milejszy fakt znalezienia czegoś nie-chińskiego, ba, nawet polskiego (!), co nijak nie pasuje do naszego zachodniego świata. I to bardzo znamienitego na dodatek. Albowiem używamy w naszej kuchni sosu sojowego, ni mniej, ni więcej, jak wyprodukowanego w Polsce. To takie miłe, takie sympatyczne, takie ... patriotyczne. I smakowite :)) Teraz nawet po japońskim (albo i koreańskim) sushi, maczanym w polskim sosie sojowym, mogę z czystym sumieniem użyć chińskiej wykałaczki przy wieczornej toalecie.

Światło jesieni

Dzisiaj drugi raz je zobaczyłem. Jest bardzo charakterystyczne, bardzo czytelne, bardzo oczywiste. Tak jak zapachy towarzyszące nadciągającej jesieni, tak samo światło oświetlające jej drogę jest jedyne w swoim rodzaju. To co w innej porze roku jest ewenementem, osobliwością lub wyczekiwaną chwilą dnia, tak jesienią staje się normą. Miękkie, pastelowe, stonowane, bez ostrych cieni i mocnych kontrastów, malarskie i ciepło-chłodne, rysujące miękką kreską i wyciągające szczegóły dalekich planów, mrocznych zaułków, nadające plastykę dużym bryłom, odciążające je, nadające trójwymiar. Snujące się na falach mgieł, przebijające promieniami przez niskie chmury, wielowymiarowe, wielotonowe, o wielu odcieniach. 
Jesień w wymiarze optycznym, opisanym fotograficznymi ramami, już jest. I nic jej nie powstrzyma. Gdybym tylko fotograficznie nawrócił się, to znośniej byłoby przyjąć tą jesień do świadomości. Bez aparatu w dłoni trudno ten stan rzeczy strawić.

poniedziałek, 8 września 2014

Dualizm weekendowy

No to po weekendzie. Dwulicowy był. Po zajefajnej sobocie, pełnej wrażeń i z dużą porcją pozytywnych wibracji, nastała nijaka niedziela. 
Sobota w mieście Kraka. Rewelacyjna pogoda. No i sam Kraków, taki ... krakowski, albo po prostu europejski, duży, otwarty i żyjący. Dawno tam nie byłem. I mimo, że nie przepadam za takim kotłem, w którym ciasno i głośno, to muszę przyznać, że tym razem z zazdrością, a przynajmniej podziwem chłonąłem ten wielkomiejski klimat przyprawiony wakacyjnym aromatem ... mimo, że to już wrzesień przecież. Nie będę się rozpisywał co i jak, bo nie o to chodzi. Kraków był, jaki miał być. Powiem tylko, że wybraliśmy się na nasz mały trip by train, i nie sam Kraków był istotą, a raczej podróż ku niemu. Taka atrakcja dla Tuśki, która jako dziecko szczęśliwie żyjące w rozpuście posiadania samochodu na każde zawołanie, nigdy dotąd nie miała okazji przejechać się pociągiem. Podsumowując: długo w podróży, krótko w Krakowie ... a jednak z zadowolonymi mordami do domu wróciliśmy.
No i nastała niedziela. Równie gorąca za oknem, ale już w sercach mniej. Mając świadomość, że to już na 99,9% ostatnia tak pogodna, tak ciepła, tak latem pachnąca, trudno było znieść fakt, że przesiedzieliśmy ją w domu. Na własne życzenie. Nie żeby zupełnie zmarnowana, bo coś tam w pudle powszedniości poukładaliśmy, nawet sporo, ale jeśliby rozpatrywać co straciliśmy, to serce się kraje. Straciliśmy bowiem wakacyjny skrawek lata w ten podjesienny czas. Mając tak mało lata, każdy niespełniony jego kawałek jest, jako ten cierń w pamięci. Źle się żyje, gdy przed nami pół roku zimy, oj źle. I nawet najpiękniejsza jesień nie jest w stanie stanąć w szranki z gorącym, buchającym słońcem letnim dniem, bo nie ma szans nijakich na wygraną. Amen.   

niedziela, 31 sierpnia 2014

Wonderful World ...


Żeby było jasne: jestem trzeźwy, nic nie brałem, nie wygrałem też miliona w totka ... :))

Ostatni dzień sierpnia jednak w szortach i z zapachem lata. Tak było do południa i sporo po nim. Nic to, że teraz jakaś apokaliptyczna burza za oknem, że świat skrył się po kobiercem czarnych chmur. Ostatni dzień wakacji należycie spuentował minione dwa letnie miesiące.
Nie ma co. To dobra niedziela, z dobrym klimatem, i z wciąż z unoszącym się w powietrzu zapachem lata. Jest good, a Świat jest cudowny ... przynajmniej dzisiaj.

sobota, 30 sierpnia 2014

Po...ma...lut..ku ....

Jednak w domu. Zupełnie rozleniwiona sobota, bez nawet udawania, że coś dzieje. Wyżeram do końca wedlowską mleczną, a jakże!, wakacyjną jeszcze, bo pamiętającą pierwsze gryzy pod Jaskinią Mroźną, podczas naszego pamiętnego tripu z Tuśką. Właściwie, to nie wyżeram, bo ... już wyżarłem, z okruchami.
Weekendowe moje plany, nawet jeszcze zupełnie niedoprecyzowane, nie znalazły li krztyny zainteresowania wśród moich kobiet. Leniwe tony jakiś osnuły, jak widać nie tylko mnie. Trochę żal, bo pogoda za oknem bardzo przyzwoita, a my dupy w domu mościmy. Jedyną aktywnością, na jaką było nas stać - mnie i Najlepszą z Żon - to "wyprawa" po chleb i ziemniaki. Szał, jak cie-pieron! 
Zasiadłem dzisiaj do wypełniania "Albumu małego dziecka" naszego Carlosa. Rychło wczas, bo Karlikowi pizło już 11 tydni :) I tu pojawia się mały problem, bo - kurna jego mać! - nie pamiętam (nie pamiętamy), kiedy to imć Carlito się pierwszy raz uśmiechnął, kiedy przespał całą noc, kiedy to za przeproszeniem zesrał się najśliczniej :))) No, a autor albumu mniej więcej o takie szczegóły zapytuje. No cóż, nie będę improwizował i zostawię pusty plac gdzieniegdzie. Wyjdzie najwyżej na to, że nigdy pierwszy raz rogala na gębie nie było, i tyle :))
Jak już wspomniałem leniwie dzisiaj ta sobota wygląda. Jedni do teraz w piżamie latają, drudzy i trzeci kimają od dłuższego czasu, no to ja przemyciłem dla siebie nieco muzyki do domu. TV śpi, a ja umiarkowanie słyszalnie, ale jednak, dokarmiam się - poza czekoladą - muzyczką z Youtuba. I jest miło. Co prawda prawym uchem już wysłuchuję, że zaraz z tej błogości wyrwie mnie jeden, co się chrząkając wybudza ze snu, ale jeszcze troszeczkę, jeszcze chwileczkę popławie się w luksusie.
Obrabiałem parę dni temu, zarywając poprzedni weekend, zdjęcia, które od tygodni, miesięcy i lat (!), czekają na przeniesienie na papier. Wczoraj dokańczałem pakiet. Po co? Ano zdjęcia żyją pełnią życia tylko na papierze. Dopiero przeniesione na papier, trzymane w ręku są ... hmm ... prawdziwe. Żaden, nawet najbardziej wypasiony monitor, nie da porównywalnych wrażeń dla zmysłów - odbitka na papierze zawsze wygra. No i jeszcze jedna sprawa - odbitki są nieśmiertelne i wielce odporne na awarie dysku, systemu, czy płyty gdzie mieszkają. Zawsze się cieszę, gdy odbieram upragniony pakiet odbitek ze zdjęć tych Best of the Best. Teraz tylko jeszcze muszę zaufać jakiemuś labowi, że zrobi mi dokładnie to, co sam sobie za pomocą PSa wyrychtowałem z surowizny przetrzymywanej skrzętnie w moim foto-archiwum.
Co z dzisiejszym wieczorem? No najwyraźniej nic. Przesiedzimy go w domu. Zaraz, jak skończę tą pisaninę, wezmę się za przygotowanie galertu z ugotowanej już na miękko golonki - ot taka rozpusta dla podniebienia faceta z lekką nadwagą i zapisanym w genach ryzykiem wieńcówki. Ale trzeba wyciągnąć coś z życia, gdy ono jakoś samo nie dopieszcza. No to sam się dopieszczę. A o właściwe strawienie też wniosek do właściwej rudej instancji wystąpię.

Ostatki

Za mną tydzień pełen różnych gatunkowo wrażeń i zwrotów akcji. Jak by nie było jednym długim ślizgiem dojechałem do piątku. Bywało różnie. Daleko od euforii, ale z dobrymi chwilami. Ale także z momentami, że "bez kija nie podchodź". jeden z drugim powinni na msze dać, że mi się pod rękę nie nawinęli, bo ... No, bo ... - i tyle wystarczy.
Piątkowo-sobotnia noc, początek weekendu. Ostatniego sierpniowego, wakacyjnego, letniego ... itd. Jak by go nie nazwać, to jest ... ostatni. Trudno to przyjąć do wiadomości bez bólu w duszy. Kurde, z nieukrywanym żalem żegnam się z latem. Wkur**a mnie to, że się kończy, i nic z tym zrobić się nie da. No ja pier***e ... !
Ranki już chłodne. 7-9 st.C, szyby zaparowane, w aucie, jak w lodówce. Trzeba było już wyciągnąć kurtkę - a to zniewaga niemała już. Kiedy pierwsze ciarki przebiegają po plecach, to znak że do lata powrotu już nie ma. Jeszcze dnie potrafią się rozhulać do dwucyfrówki z dwójką z przodu, ale noce skutecznie schładzają ten entuzjazm. Miniony dzionek był wielce przyjemny. Nie tylko z powodu słońca i ciepła. I tak się zastanawiam czy na fali tego stonowanego entuzjazmu, rzutem na taśmę, nie wykorzystać zaczynającego się weekendu na spuentowania lata jakąś wycieczką w miłe miejsce. gdzieś niedaleko, bez napinania się na cokolwiek, ot tak, żeby nie przesiedzieć końca lata w domu.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Kobiety i wściekłe psy

Czas zapierdala. Niby stwierdzenie banalne i oklepane, ale jakże prawdziwe. Rok już nie ma 365 kawałków, tylko 53, bo nie liczymy upływającego czasu w dniach. Teraz jednostką upływu czasu jest tydzień. I tak tydzień po tygodniu, w tempie astronomicznym zrywamy hurtowo kartki kalendarza.
Weekend. Pisali o nim poeci, śpiewali artyści, a dla nas maluczkich staje się wyraźnym punktem w kalendarzu, który pozwala odróżnić jeden dzień, jeden tydzień, od drugiego. To swoisty punkt odniesienia, metka dla tego, co w ostatnich dniach się działo, co się stało, jakie było. A żeby nie zatracić wymowy tego stanu świadomości, jakim jest weekend, dobrze jest zadbać, aby był inny niż powszedni czas. Bo nie ma nic gorszego niż weekend, który przeciekł między palcami.
Miniona sobota.
Wczorajszy dzień, z założenia miał być udany, bo taki miał być. Rano sprzątanie chałupy, które w żaden sposób nie psuło sobotniej atmosfery, a które było o tyle ważne, bo podkreślało inność soboty od dnia powszedniego. No i efekt, który podnosi na duchu - przestrzeń :)) A po sprzątaniu basen z Tuśką. Trzeci na przestrzeni tygodnia. I to jaki basen !!! Tak się bowiem złożyło, że ... pływamy. Nie, to nie śmieszne, czy oczywiste. Nie wszyscy chodzą na basen pływać. Zamiast więc taplać się w ciepełku rekreacyjnego bajorka, zaczynamy od basenu pływackiego. Na sam koniec zostawiamy sobie harce w wirze i bąbelkach. Ale wczorajsze pływanie uzyskało nowy wymiar. Powiem tylko tyle, krótko i zwięźle - wczoraj ...tadam! ... Tuśka przepłynęła 20 długości basenu ! Ha! I nie ma tu miejsca, na żadne : "phi...", bo do niedawna mierzyliśmy sukcesy w szerokości, a nie długości, a już na pewno nie w takiej ilości. Jestem z niej dumny, .... jak cholera :) Oczywiście po wszystkim była zajechana, jak nigdy. Nawet już na basen rekreacyjny nie miała ochoty, po 10 minutach chciała jechać do domu.
Spuentowaniem wczorajszej soboty był wieczór. Umówione spotkanie, z zamiarem wychylenia tego i owego. Ale scenariusz, który się napisał ad hoc, że tak powiem na stole, zaskoczył mnie wielce. Bo jak tu inaczej niż zaskoczeniem nazwać fakt, że przy stole trzy kobiety i jeden facet, a na stole wściekłe psy :)) Tylko sok jakiś taki trochę rzadki ;) Było smakowicie. Znamienity ten wieczór był. I tyle.
Dzisiaj niedziela. Moja trzódka jeszcze śpi, ja warzę obiad. Popołudniową porą spodziewamy się gości. Czy jeszcze trzeba coś dodać, aby przekonać, że weekend jest taki, jaki być powinien ? Nie sądzę.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Coraz mniej nagich ramion i ud

Kiedyś, dawno, dawno temu, w tak zamierzchłych czasach, że mam wątpliwości, czy nie są wytworem mojej wyobraźni, o kończącym się lecie świadczył fakt, że trzeba było założyć długie spodnie. Było to bardzo nieprzyjemne, gdy po dwóch miesiącach latania w krótkich gatkach, nagle trzeba było zakuć się w twardy i skórze nieprzyjemny jeans. 
Ale gdy dorosłem, to sprawa już nie była taka biało-czarna, tak oczywista. Uwarunkowania społeczne na tyle stały się istotne, że długich gaci nie można było już rzucić w kąt na całe lato. Jednak zawsze znajdzie się jakiś znak na niebie i ziemi, jakiś dioboł, który szepce za uchem, że "oto lato się kończy stary ...". Chichocze złośliwie i piszczy przenikliwie, aż ciarki po plecach przelatują. Albo nie! Może te ciarki to nie sprawa diobła, tylko temperatury za oknem. 
W drugiej połowie sierpnia wieczory i poranki bywają już ... chłodne. Powietrze, szczególnie te wieczorne, staje się cierpkie, z nutami jesiennych aromatów przemijania. Brakuje mu ciepła oddawanego przez rozgrzaną ziemię. Szczególnie tego buchania ciepłem w środku nocy, tak fantastycznego, tak wakacyjnego, nagle brakuje. 
Czas założyć na grzbiet coś więcej niż T-shirt.
Niestety.
Nie lubię końca lata. Nawet jeśli ostatnim szarpnięciem jeszcze niespodziewanie powróci, na dzień, na dwa, to kiedy już jesień miała okazję położyć łapy na świat, piętno trzeciej pory roku pozostaje. Nawet piwo już mniej smakuje, już nie musi być tak zimne. Świat robi się mniej kolorowy, zieleń blednie, błękit płowieje. Na ulicach coraz mniej nagich ramion i ud, coraz mniej smagłych ciał cieszy oko. No i deszcz, jak pada, to też jakiś bardziej kłujący w twarz, jakby bardziej mokry i przenikliwy, niż latem.
Lato wróć!

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Amazing Trip 2014

AMAZING TRIP 2014


Tak. Najwyższa pora na spisanie tego, co tak soczyście i solidnie wstrząsnęło mną i wyryło złotymi zgłoskami piękne wspomnienia, a w kalendarzu A.D. 2014 zaznaczyło te trzy, jako świąteczne. I mimo, że tak głęboko mam w pamięci te przeżycia, to nie ufając zbytnio samemu sobie, muszę czym prędzej przelać na papier, to co jednak ulotne i ... trudne do opisania słowami. Z każdym dniem stygnie bowiem temperatura wrażeń.



DZIEŃ PIERWSZY




Zaczęło się o świcie w Międzybrodziu. Trudno było Tuśkę zwlec z łóżka na antresoli, gdzie pod ciężką kołdrą było cieplutko i milutko, a za oknem jednak rześki górski poranek w okowach mgieł podnoszących się znad jeziora. Ale obietnica dnia przepełnionego wrażeniami zwyciężyła. Spakowaliśmy wszystkie nasze graty do bagażnika i ruszyliśmy w drogę. 
Kierowaliśmy się ku wschodowi i południu, ku Pieninom. Droga o poranku, pośród mgieł i rozpraszających je promieni słońca, była bardzo urokliwa. Budził się piękny letni dzionek. Tuśka nie wiedziała gdzie jedziemy - to miała być niespodzianka. Jednak z czasem uchyliłem jej rąbka tajemnicy, szczególnie że Tuśka przejęła się rolą pilota i z mapą na kolanach dzielnie prowadziła nas do celu. Ale nawet jak już wiedziała co ją czeka, to tak naprawdę nie umiała sobie tego wyobrazić.
Pierwsze wrażenia, to widok Tatr w oddali. Tuśka otwierała usta w niemym Wow!, a ja gdybym tylko nie musiał zwracać uwagi na drogę, to oczu bym nie oderwał od coraz wyraźniejszego majestatu gór. Ominęliśmy jednak Tatry i Zakopane szerokim łukiem. Naszym celem na pierwszy dzień wycieczki był spływ przełomem Dunajca, który zaczyna się w Sromowcach Wyżnych w tamtejszej przystani flisackiej. Z czasem Tatry, które wciąż towarzyszyły nam po prawej, nieco się oddaliły, a przed nami zaczęły wyrastać charakterystyczne, jakże malownicze wzniesienia Pienin. Niewysokie, ale o pięknych kształtach górki porośnięte lasami i ozdobione tu i tam skalnymi rodzynkami. Zanim dojechaliśmy na miejsce droga poprowadziła nas wzdłuż brzegów Jeziora Czorsztyńskiego, poprzez Niedzicę-Zamek. Miejsce to o niesamowitej urodzie, jak się później okazało, było ważnym etapem naszej ekspedycji.
Sromowce Wyżne okazały się miejscowością ... nijaką. Gdyby nie okoliczności przyrody, oraz flisacka przystań, właściwie to tylko punkt na mapie. Lecz nam niczego więcej do szczęścia nie było trzeba. Do tego ta piękna, słoneczna pogoda. Zakupiliśmy bilety na spływ z dodatkową opcją podwózki powrotnej busem ze Szczawnicy na parking przy przystani w Sromowcach. Koszt dla nas obojga, tzn bilet cały + ulgowy (wliczając wstęp do PPN oraz bilety na busa), to 82,50 PLN. Czy to dużo? Oczywiście, że tak, ale pieniądze warte wydania. Do tego jeszcze 10 złociszy za parking. Jako, że byliśmy w przystani wcześnie przed południem, więc tłoku nie było i bez czekania dostaliśmy się na naszą tratwę nr 457. Zajęliśmy strategiczne miejsca na pierwszej od przodu ławeczce, ja na samej burcie, Tuśka tuż obok mnie. Jak się później okazało, to że nie pozwoliłem Młodej siedzieć przy brzegu, było bardzo rozsądnym posunięciem. Odbiliśmy od brzegu z dwoma flisakami na pokładzie. Stan wody na Dunajcu był dosyć wysoki, więc tratwa spokojnie, wręcz leniwie płynęła z nurtem. 
Flisak, który był na przedzie, ten co pełnił rolę szefa i zabawiacza pasażerów, przyznał że przy takim stanie wody, to on się może obijać i powierzyć spokojnie tratwę rzece - czego potwierdzeniem było to, że opowiadając to i owo najspokojniej w świecie siadał na burcie. Niewiele było takich miejsc, gdzie musieli i on, i jego pomocnik, ostro zaprzeć się na kijach żeby przeprowadzić tratwę po bardziej wzburzonych częściach rzeki, czy nielicznych kipielach wzbudzających aplauz podróżników. Na jednym z takich miejsc tratwa została nieco zalana falami, oczywiście od tej strony po której siedziałem, co przypłaciłem mokrymi spodniami i dupą, nie wspominając już o plecaku, który na szczęście okazał się wodoodporny i jego zawartość przetrwała bez szwanku. Ale to ochrzczenie zimnymi wodami Dunajca, to tak na prawdę atrakcja, której gdzieś w skrytości ducha oczekiwałem. Bo czymże by był spływ bez takiego wydarzenia :) Trudno było oczekiwać, że ktoś wypadnie za burtę, albo że flisaka pociągnie zaklinowana w dnie tyczka, albo, że utkniemy na jakiejś katarakcie. Miast tego przynajmniej był chlust zimnej wody dla ochłody. A słonko na wodzie bardzo miło przypiekało, więc było bardzo przyjemnie zaliczyć ten prysznic. Jeszcze zanim wpłynęliśmy we właściwy przełom Dunajca, między góry, mogliśmy sporo podziwiać. Dunajec z początku wija się szeroko pomiędzy podtopionymi łąkami i niedostępnymi zaroślami wierzbowymi, czy sitowiem jakimś. To też pewnie różnie wygląda przy różnym stanie wody. Niemniej tak było wtedy. Natomiast wśród tej roślinności nabrzeżnej, czy na kamienistych łachach mogliśmy obserwować przeróżne ptactwo, spośród którego największe wrażenie robiły czaple siwe i białe, mewy, jakieś pliszkowate drobiazgi, a przede wszystkim czarny bocian (!), który bez krępacji przechadzał się w słońcu za nic sobie mając przepływającą w odległości może 15 metrów tratwę z ludźmi. Zupełnie natomiast inną atrakcją były kaczki, które przez całą podróż nam towarzyszyły. Zza każdego zakola rzeki nadlatywały całe stada, po czym lotem koszącym, jak myśliwce bojowe, zbliżały się do tratwy i nieporadnie wodowały w pobliżu. Podpływały do nas, a potem towarzyszyła nam ta armada żebrząca o chleb czy inne okruchy. Pierwsze skojarzenie - jak gołębie na rynku w Krakowie. Płynęły za nami, aż następny zastęp nie napadał z góry, wtedy następowała wymiana ekipy. Z innych zwierząt, które udał się zobaczyć, najciekawsza była pluskająca się wydra. Niestety ani bobrów, o których zatrzęsieniu zapewniał flisak, ani ryb z powodu mętnej wody, nie widzieliśmy. Ale ten czarny bocian to był wypas!


Wraz z wpłynięciem między góry, kiedy rozległe brzegi zostały zastąpione przez niebosiężne skały wyrastające wprost z wody, nieco zmieniła się temperatura. Na tyle, że Tuśka wciągnęła kurtkę na grzbiet. Po prostu zrobiło się chłodno, kiedy rzeka skryła się w cieniu gór. Słońce widoczne było jedynie na szczytach mijanych skalistych wzniesień. Nie pomnę nazw górek, które mijaliśmy, ale oczywiście wśród nich były i Trzy Korony, i słynna królowa Pienin, czyli Sokolica. Każdy zakręt rzeki był niespodzianką co skrzętnie wykorzystywał flisak zadając zagadki typu: "A po której stronie zostanie ta góra, którą widzicie przed nami?". Oczywiście w większości przypadków myliliśmy się :)) W którymś momencie mimo chłodu gór poczuliśmy na twarzach ciepły wiatr. To mogło zwiastować tylko jedno - zbliżaliśmy się do końca ponad dwugodzinnego rejsu. Minęliśmy ostatni zakręt i oczom ukazała się Szczawnica. Dobiliśmy do kamienno-betonowego nabrzeża. Tutaj już nie było tak urokliwie, jak w Sromowcach. Ot chyba nie warto inwestować w metę, lepiej widocznie na starcie zrobić dobre wrażenie ;) Kiedy wysiedliśmy pogoda nad głowami była nijaka-taka, to też odpuściliśmy sobie zwiedzanie Szczawnicy, choć może teraz, po czasie, trochę tego żałuję. Patrząc w niebo udaliśmy się na miejsce gdzie mieliśmy się zapakować do busa i wyruszyć w drogę powrotną do Sromowców. Gdy tylko bus ruszył na niebo znowu wypełzło słońce. Droga powrotna nie trwała długo i szybko znaleźliśmy na powrót przy naszym aucie. 





Mała przekąska, coś się napić, no i oczywiście po pamiątki do przystani! Oj z tymi pamiątkami, to ciężka sprawa w przypadku Tuśki. I tu, i później nie mało się namęczyłem, aby ją zastopować w zakupowym szale :))
Wracaliśmy ze Sromowców ze zgodnym postanowieniem, że zostajemy na ten dzień i noc z Niedzicy. Gdzieś blisko zamku postanowiliśmy wyszukać sobie jakiś miły pokoik na nocleg. Tak też uczyniliśmy. Myślałem, jak się okazało nieco naiwnie, że zapukam do pierwszych drzwi i bez problemu dostaniemy pokój. Otóż nie. Przeszliśmy ładnych parę domów z ogłoszeniami o noclegach, zanim znaleźliśmy pokój - i to taki, który Tuśka zaakceptowała, bo "nie śmierdzi" :)) 
Domek ten stał na górce, nad samym jeziorem - dodatkowa atrakcja: mycie zębów z widokiem na jezioro :) - , co też dawało nam nie małą radochę, bo i przystań jachtowa pod nosem, a i na plażę (!) bliziutko. Tak, tak, na plażę w pełnym tego słowa znaczeniu. Może nie piaszczystą, bo usłaną kamieniami, ale z łagodnym brzegiem, miejscem do kąpieli i ratownikiem nawet. Oczywiście bar z żarełkiem i piwem też był, gdzie być powinien. Gdy zainstalowaliśmy się w naszym pokoiku (całe 70 PLN za nas dwójkę) ruszyliśmy na spacer po Niedzicy. Jezioro Czorsztyńskie to urokliwy kawałek wody pośród niewysokich wzniesień. Ale o jego niesamowitym uroku stanowią dwa średniowieczne zamki na przeciwległych brzegach: Czorsztyn, będący trwała ruiną, i zamek Dunajec w Niedzicy, który w dużym stopniu odrestaurowany, kryje w swych  murach muzeum i oddany jest do zwiedzania turystom. Poza tym po jeziorze kursują statki wycieczkowe, rowerki wodne oraz gondole na trasie "od zamku, do zamku". Nasz spacer zaczęliśmy od plaży, gdzie Tuśka umoczyła w jeziorowej wodzie ugrzane stopy (gorąco się zrobiło bowiem bardzo). Niestety nie miała nic na nogi w czym mogła by się zagłębić nieco bardziej, bo dno jednak usiane ostrymi kamykami "bolało" w stopy. 


I tak pewnie długi czas spędzilibyśmy w tym miejscu, gdyby nie to, że od wschodu, niebo nad niedzickim zamkiem zrobiło się atramentowe, a z oddali dochodziły groźne pomrukiwania burzy. Dlatego, mimo Tuśki protestów, strategicznie wycofaliśmy się znad jeziora do najbliższej gospody (Zamkowa? Rycerska? ... nie pamiętam), aby zarezerwować tyłkami miejsce na obiad i przeczekanie potencjalnej ulewy. To był strzał w dziesiątkę, bo już za chwilę tłumy uciekające
przed deszczem zaczęły napływać do gospody w poszukiwaniu miejsca. Oczywiście miejsc już nie było, a my siedzieliśmy sobie spokojnie nad obiadem - Tuśka ruskie pierogi + Nestea brzoskwiniowe, a tata sznycel mielony z ziemniaczkami, surówka (tzw danie dnia) i piwko zimne; płatne 39 PLN "kartą, jeśli się uda" ... udało się :) Nieśpiesznie przeżuwaliśmy obiadek, aż przestanie lać; bo lało, nie padało. W końcu się rozpogodziło i skierowaliśmy się do pobliskiego zamku. Zamczysko urokliwe. Jeszcze zanim się do niego wejdzie, wysokie mury, wieże, blanki, no i samo usadowienie na wysokiej skale tuż nad jeziorem, robi z niego iście bajkowe miejsce. Wstęp kosztował nas 21 PLN. W środku gotowe ekspozycje wnętrz, wystawa malarstwa, a co najciekawsze lochy i podziemne kazamaty, które nie wiedzieć czemu tak zaintrygowały Tuśkę: "tato, ale jak oni im TO robili ... ?" :)). Głęboka studnia na małym dziedzińcu, krużganki i miejsce widokowe tuż pod wieżą (na samą wieże wejść nie można), skąd roztacza się piękny widok. Co mnie najbardziej zdziwiło, i ucieszyło, Tuśka z entuzjazmem przeszła przez wszystkie sale, zajrzała do każdej dziury, z zainteresowaniem oglądała i fotografowała eksponaty, makiety etc. To raczej do niej niepodobne :)





Gdy opuściliśmy zamek (zakupując pamiątkową monetę za jedyne 8 PLN) udaliśmy się do Parku Miniatur Spiskich, który zauważyliśmy jadąc rano do Sromowców. A że był niedaleko od zamku, to postanowiliśmy go zobaczyć. Po drodze jeszcze krótka wizyta na zaporze - duuuuuuża, wysoka, robi wrażenie. Natomiast sam Park Miniatur i wydane 24 PLN okazało się najgorzej w tym dniu wydanymi złotówkami. Park dopiero w fazie tworzenia; może będzie KIEDYŚ, ale teraz jeszcze nie jest wart odwiedzin ... szczególnie za takie pieniądze. Ale to była jedyna porażka tego dnia ;) 
Wróciliśmy pod zamek, a właściwie na "alejkę pamiątkowej rozpusty", gdzie Tuśka meandrowała wśród straganów ze wszelkimi pierdołami przypisanymi temu podobnym miejscom. Jakiś tam pamiątkowy pierścionek, jakiś magnesik - i tyle. Wracamy do naszego pokoiku na górce. Chwila relaksu, tzn TV
 dla Tuśki,  tata oko przymyka. Ale potem jeść się chce jednak. Co dziwne, mimo usilnych starań nie znaleźliśmy żadnego sklepu w tej mieścinie, żeby zakupić przynajmniej kawałek chleba. Toteż miast kanapki na kolację były frytki z plażowego baru. Ostatni spacerek po plaży, konkurs puszczania kaczek na wodzie, zachód słońca nad jeziorem i ... spać. Jutro trzeba wcześnie wstać.










DZIEŃ DRUGI

Wstaliśmy może nie tak, jak zaplanowałem, bo spało się znamienicie, ale jednak wcześnie. Na tyle, że po porannej toalecie, tuż przed 7:00 spakowaliśmy graty i ruszyliśmy w drogę. Pieniny żegnały nas lichym deszczowym płaczem, który bardzo szybko zwalczyło słońce przedzierające się przez kobierzec chmur. Wkrótce na niebie zagościł świeży poranny błękit, a zza porannych mgieł wychyliły się Tatry, ku którym zmierzaliśmy. Myślałem, że Tuśka będzie jeszcze dosypiać w trasie, ale nie, wręcz przeciwnie, była pełna wigoru. Po drodze jeszcze wyhaczyliśmy jakieś świeże bułeczki i malowniczą drogą na Zakopane, poprzez Białkę Tatrzańską, Bukowinę, serpentynami pomykaliśmy przez ciemne jeszcze o tej porze lasy. 

Zakopane przywitało nas piękną pogodą. Przy samej Kuźnicy na BP poranna kawa i toaleta na zapas (wiadomo, jak to potem na szlaku różnie być może). Zamiast kierować się bezpośrednio ku celowi naszej podróży, przejechałem jeszcze pod Krokwiami, żeby pokazać Tuśce, jak to rzeczywiście wielkie te skocznie są. I dobrze zrobiłem, bo mimo planów, już pod nie więcej nie wróciliśmy.
Mimo wczesnej pory Zakopane było już komunikacyjnie rozbudzone. Do tego jakieś przebudowy wiaduktu w centrum. Ale jednak dosyć sprawnie udało nam się przejechać i kierowaliśmy się już w stronę Kościeliska. Parkingi przy samej Dolinie Kościeliskiej ziały jeszcze pustką. Zachłanni naganiacze prawie rzucali się pod koła każdego nadjeżdżającego pojazdu, aby to waśnie na ich plac, łąkę zajechać i właśnie u nich zostawić dutki ukochane, sercu tak miłe. No to daliśmy się zagonić i zostawić 20 PLN za postój "bez ograniczeń", choć kiedy powiedziałem, że wrócę po auto dopiero jutro, to zastanowienie mdłe i rozczarowanie jakiejś, na twarzy młodego parkingowego jednak się pojawiło. Jak się chwilę później okazało przepłaciłem, bo wystarczyło sto metrów dalej odjechać i zapłacić o parę złotków mniej za pozostawienie naszego bolida. Tym większe "uznanie" dla skutecznych naganiaczy z "naszego" placu. 

Przepakowanie plecaków, mojego i Tuśki; na nogi trekkingowe buty i idziemy. Pierwsze wrażenie, zanim jeszcze dochodzi się do bramy TPN, do kasy biletowej, właściwie to już to widać gdy się podjeżdża pod dolinę, to niesamowite zniszczenia jakich dokonały wiatry w drzewostanie zachodniej pierzei doliny. Drzewa leżą położone, połamane, lasy praktycznie przestały istnieć. Jak się później okazuje, także głębiej już w samej dolinie te wiatrołomy ciągną się i ciągną. Fatalnie to wygląda. Trwają prace nad usuwanie drewna, ale potrwa to pewnie latami.
Ceny biletów do Parku Narodowego są umiarkowane: 5 PLN i 2,50 PLN ulgowy. Kolejki jeszcze nie o tak wczesnej porze, mimo że było już około 9:00 jak zaczynaliśmy wędrówkę. No ale wiadomo, Dolina Kościeliska, to nie Tatry Wysokie gdzie trzeba startować skoro świt. Trakt szeroki, gdzieniegdzie rozjeżdżony przez ciężkie samochody zwożące drewno, błotnisty. Ale ten pejzaż mało ciekawy szybko ustępuje prawdziwemu górskiemu zachwytowi. W końcu i wiatrołomy na Kościeliskich Kopkach się kończą, dolina się zwęża, skały po bokach rosną ku niebu i ... jesteśmy w raju. 
Szybkie śniadanie, krótki piknik na stołach z bali, i dalej w drogę z wysoko uniesionymi głowami. I szybciej niż się spodziewałem, niż pamiętałem, dochodzimy do czarnego szlaku, który odbija w lewo, pod górę, kierując do Jaskini Mroźnej. No to idziemy. Podejście ostro pod górę. Tutaj też pierwsze rumieńce na buzi Tuśki, i jej pierwsze marudzenie. A u taty zadyszka. Jeszcze jeden zakręt, jeszcze jeden i jeszcze jeden, jeszcze trochę po kamieniach śliskich pod górę. Tata przybleka drugi plecak odciążając zziajaną córę. Jest z jednej strony gorąco, ale i rześko w ciemnym lesie. W końcu z oddali słychać terkot agregatu zapewniającego prąd dla oświetlenia jaskini. No to jeszcze jeden zakręt, i drugi, i trzeci i ... jesteśmy na miejscu. Tuśka pada dupskiem na ławy ustawione przy wejściu do jaskini. Obok nas niewielka grupka tak samo chętnych na wejście w podziemia. Bilet wstępu 4 PLN od łebka. Ciekawe czy pani w kasie codziennie przechodzi tą trasę, czy jednak ma tutaj zakątek do spania i siedzi tu, jak królewna na wieży ? :))


Wchodzimy do jaskini. Ubrani w bluzy i kurtki zapięte po szyję. Tyle pamiętam, że w środku jest zimno. Natomiast wydaje mi się, że ostatnim razem zbierano grupę i prowadził ją przewodnik opowiadający o jaskini i jej skarbach. Teraz nie, każdy samopas zwiedza skaliste podziemia. Ot znaki czasów - po co płacić przewodnikom, hę? Dutki, kochane dutki. Cepry i tak zapłacą i sami też dadzą radę przeleźć przez jaskinię, a o tym co widzieli niech se w necie poczytają, hej!
Zimno, mokro, błotniście, miejscami mrocznie. To się Tuśce nie spodobało. Nieważne, że pięknie skały podświetlone, co tam nacieki, stalagmity, rumowiska, komory ... To się Tuście coraz mniej podoba :) Bo jest mokro i kamienie, i ślisko i  w ogóle, to ona już "nigdy do żadnej jaskini nie wlezie". Nawet urokliwy stawek podświetlony halogenami, nawet schody gdzieniegdzie wręcz komfortowe, stalowe, z poręczami nie wywołały entuzjazmu na twarzy. A jak już na głowę się leje, jak trzeba kucając przeciskać się w wąskich miejscach, jak trzeba dotykać tego wszystkiego zimnego i śliskiego, to po prostu ... no słów brak :)) Były takie momenty, że myślałem, że stanie i nie pójdzie dalej. Ale przetrwała. Dotarła do światełka w tunelu i wypadła przez kończące jaskinię wrota na świat. No mi się podobało, choć powiem szczerze bardzie zważałem na Młodą, niż na to co było do podziwiania. A Tuśka długo tajała z zimna na gorącym już świecie. Różnica temperatur była taka, że obiektyw w aparacie zupełnie mi zaparował. 
Łyk wody, trochę czekolady i ruszamy w drogę. Ty razem ostro w dół, głównie po drewnianych schodach, choć miejscami po kamieniach. Bęc! Tuśka dupskiem siedzi na kamieniu. Tego było ponad miarę! Nie dość że taka jaskinia, te "odmrożone" ręce, to teraz jeszcze dupa boli! Dość tego!!! Dobrze, że z każdym kolejnym krokiem zbliżaliśmy się do widocznego w dole szerokiego Kościeliskiego Potoku i ludzi odpoczywających na jego brzegach, grzejących twarze w słońcu i moczących obolałe stopy w wodzie. W końcu Tuśce powrócił uśmiech na buzię. Odetchnąłem.
Po dotarciu do potoku zrzuciliśmy plecaki, ciężkie buty i jużci do wody moczyć stopy. Ale zimna, lodowata! Ale to nic, to jest fajne, a na dnie krystalicznego potoku kolorowe kamyki, a jeszcze ptaki śpiewają, ludzie się cieszą, a konie przy bryczkach radośnie parskają. Wszelkie niedomagania humoru u Tuśki minęły, jak ręką odjął. W dalszą drogę ruszała już niemal w podskokach i z pieśnią na ustach. Co prawdę chciała jeszcze ojca przekręcić na podwózkę bryczką, ale uwierzyła, że one już zaraz, za momencik zawracają bo dalej już szlak za wąski i za trudny dla koni. 



Widoki zapierając dech w piersiach. Będę się powtarzał, ale tak już mam. Jestem zupełnie nieobiektywny w tym temacie. Po prostu góry, a Tatry w szczególności, rozmiękczają mi serce, i tyle. Zachwyt na poziomie szeroko otwartej gęby.

Na Halę Ornak, do schroniska docieramy niespodziewanie. Nagle oczom ukazują się drewniane zabudowania i ... tłumy przed głównym budynkiem schroniska. Nie ma gdzie nawet usiąść, ani na zewnątrz, ani tym bardziej wewnątrz. wszędzie gwar, ścisk, kolejki do bufetu, po jedzenie, po napoje, po piwo ... Masakra. Próbuję więc obejść ten stan rzeczy i szybko odebrać klucz do pokoju. To powinna być formalność. Mamy rezerwację - tak, tak wcześniej rezerwowałem pokoik dla nas dwojga :) - jest prawie 13:00, więc co to wydać klucz. Ale nie, recepcja od 14:00. No trudno, w sumie nic to takiego. Rozłożymy się przed schroniskiem, gdzieś na kamieniach, zjemy bułki pieczołowicie targane ze sobą, napijemy się, poczekamy. Pogoda piękna, okoliczności przyrody ujmujące, nic tylko pyski do słońca i ku górom okalającym wystawiać. Tata tylko wystoi w kolejce po napoje - nie chciało się nosić, to trza się teraz prosić :). Cena w bufecie iście zbójecka: czy to mała cola, czy napój inny, czy woda mineralna ... równo po 6 PLN za sztukę. No to tata ukrzyżował aż 30 PLN, bo pić się chciało baaaaardzo :D 
I tak byśmy sobie spokojnie doczekali zameldowania, ale jak to w górach bywa, ze słońca zrobił się deszcz. I cała ta rzesza ludzka na hura! do środka przed tym deszczem się chować. Było tam już pełno wcześniej, teraz zrobiło się ... bardziej pełno. O miejscu przy stole - zapomnij. Albo walcz. No i wywalczyliśmy dwa urocze siedziska pod oknem na ławie chyboczącej się niemiłosiernie. Siedzieliśmy. No to tata wyciągnął z plecaka "zupki zalewajki" i z kuchni darmowy,schroniskowy, legendarny wrzątek przyniósł. Zjadłem, a jak, nawet może i ze smakiem. Tuśka - nie. I głodna. No to o robimy? Pierogi. Jaaaaasne. Teraz, jak kolejka nie ma końca i tak gruba, że trudno kolejność ustalić. Ale co tata dla córki nie zrobi - postoi. Zaledwie 45 minut  minęło, jak postawiłem przed Tuśka pełen talerz parujących ruskich (jedyne 15 PLN) ozdobionych rumianą cebulką [ślinka mi przy opisywaniu podeszłą teraz na to wspomnienie]. Córka zjadła i pojadła - na całe szczęście; mi został jeden jedyny pierożek na spróbowanie.
Jeszcze, jak córka wsuwała pierogi zdobyłem klucz do naszego pokoju i zataszczyłem tam graty. Na oficjalne zameldowanie umówiłem się z miłą panią z baru-recepcji na wieczór, jak się "rozluźni" nieco. 

Pokój na piętrze. Dwuosobowy, za starymi drzwiami z wymalowanym nr 14, pachnący starym drewnem i ... schroniskiem po prostu. Proste łóżka ze skrzypiącymi siennikami, ale z pościelą (śpiwory niepotrzebnie niosłem). Meble z prostych desek, mały stolik, dwa taborety i ... kącik z umywalką (!), taka odrobina luksusu. Całość za 100 PLN za pokój. Drogo? Drogo! Przecież to w końcu schronisko. No ale miast wieloosobowego pokoju, mamy namiastkę luksusu w postaci własnej umywalki, do której wieczorem z kranu poleci ciepła woda :)
Reszta dnia na Hali Ornak pod wezwaniem relaksu na maxa. Tuśka trochę tablet (ale oszczędzać baterię trzeba!), ja trochę ... zupełnie nic. A
już grubym popołudniem, właściwie pod wieczór, już po wczesnej kolacji, gdy schronisko opustoszało i ucichło, wybraliśmy się z Tuśką na mały spacer, na łąkę, do lasu, nad potok, na mostek, z aparatem w ręce. To zdjęcie muchomora, to na kładce, to nad strumykiem, to przy schronisku. Ot tak, dla zabawy. Zaczęło się ściemniać, szybko, jak to w górach.

Wieczór w schronisku. Na piętrze moszczą się do snu na karimatach, ławach, lub bezpośrednio na drewnianej podłodze ci, którzy nie znaleźli, lub nie chcieli znaleźć miejsca w pokojach. Na dole, gwarna i zatłoczona za dnia sala jadalna, teraz rozświetlona jedynie przygaszonym światłem, posprzątana, gdzieniegdzie po kątach małe grupki grają w karty. Ciszę rozbija jedynie czasami okrzyk triumfu wygrywającego rozdanie. Kuchnia jeszcze pracuje, choć już nie słychać brzęku talerzy.
Teraz to raczej tylko goście po wrzątek na herbatę podejdą. Jest ...klimatycznie. Ale co tu zrobić z resztą tak fantastycznego wieczora? Położyć się już spać szkoda, tabletowa bateria dogorywa, książki ani gazety nie mamy, a mapę przeczytałem już od deski do deski. Leżę rozciągnięty na ławie i obserwuję rozświetloną tabletowym światłem twarz Tuśki. Na ścianie, na dużym telewizorze, powtarzające się sekwencje reklam i informacji o przyrodzie Tatr, o Parku Narodowym, o historii i kulturze tych ziem. Ja mógłbym tak leżeć i leżeć, i gapić się w powałę sali, lub za okno w coraz bardziej czarne, niż granatowe niebo. Ale miast tego zagraliśmy z Tuśką w Państwa-Miasta, hardcorowo, na papierowych serwetkach. Ale co to była za rozgrywka! Ha! Zabawy co niemiara, i to na skrawku papieru, bez komputera, laptopa, telefonu, zabawek etc. I tak byśmy grali pewnie jeszcze długo, gdyby dziewczyny z kuchni nie pogoniły towarzystwa całego, bo salę muszą zamykać. To dziwne ... jakoś. 

Noc w schronisku jest śmiertelnie cicha i czarno-czarna. Dopiero po zgaszeniu ostatniego światła Tuśka zrozumiała dlaczego bierzemy latarkę pod poduszkę. Ta ciemność, która zapadła była wręcz namacalna, gęsta i puszysta. Szybko zasnęliśmy. Kiedy więc jeszcze przed północą rozdzwonił się telefon do Najlepszej z Żon, miałem wrażenie, że jego dźwięk obudzi całe schronisko - skoczyłem na równe nogi. Tak było.




DZIEŃ TRZECI



Nastawiłem budzik, który obudził nas o 7:30 Spałem doskonale, a Tuśki wręcz dobudzić się nie dało. Trzeb było jednak wstawać, bo kolejny dzień wycieczki nawoływał zza węgła. Klucze mieliśmy oddać do 10:00. Umyliśmy się, spakowaliśmy i zeszliśmy ok 8:30 na śniadanie. Wiktoria grzane parówki (2 szt za jedyne 10 PLN), ja konserwę turystyczną (przecież nie będę ją taszczył z powrotem do cywilizacji). Za oknem doskonale obudzony dzień. Słońce, ciepło, a góry wokoło w soczystych barwach z pióropuszami białych obłoków. Śniadanie zjedliśmy więc na dworze, przy drewnianych ławach. Fantastyczna sprawa. To taki moment, kiedy chce się zawołać "chwilo trwaj!". Jednak życie gna dalej. Spakowaliśmy do końca nasze graty, oddaliśmy klucz i dalej w drogę!


Kiedy wychodziliśmy ze schroniska na przeciwko nam wędrowali już pierwsi dzisiejsi zdobywcy Kościeliskiej. W dół doliny, mimo że to "w dół" jest mało odczuwalne, szło się łatwo i przyjemnie. Tuśka w nastroju prawie euforycznym, tak rozbrykana, że trzeba ją było hamować, aby gdzieś nogi nie skręciła skacząc po kamieniach. Po drodze znowu sesja fotograficzna. O ile w drugą stronę musiałem Tuśkę ostro namawiać do zdjęć, to tym razem sama się napraszała o fotki. No i tak nieubłaganie zbliżaliśmy się do końca tej wędrówki.
Na parkingu przebieranka w "cywilne" ciuchy i buty. Do auta i .... kierunek Zakopane!



Zakopane .... Hmm, no Zakopane. A właściwie to Krupówki ... a dokładniej: stragany. Dla mnie tak to wygląda, a Tuśka tego pragnęła. Na pierwszy rzut oscypki i warkocze serowe. Jakby człowiek chciał to naje się do syta samym próbowaniem. A ja przepadam za tym smakiem. Potem cała reszta. Stragan, za straganem, na każdym to samo, ale trochę inne. Kolorowo, krzykliwie, z mieszaniną zapachu skór, sera, wełny, drewna i lakieru. Nieprzebrane masy towaru wszelakiego, i tego iście cepeliowego, i tego made in China. Do tego odgłosy: dzwonki, gwizdki, piszczałki, muzyki góralskiej, ale i ichniego disco-góralsko-polo. Gwar rozmów we wszelakich językach, uliczni grajkowie ze wszelakim repertuarem. Biały Miś oferujący swe towarzystwo do pamiątkowego zdjęcia, ale i Król Julian to samo mający w ofercie. Uliczni artyści wykonujący portrety i karykatury. Sznur bryczek i zaprzęgniętych do nich koni z łbami w workach z owsem. Mydlane bańki, baloniki, wiatraczki. Naganiacze zachwalający knajpki, bary i karczmy, zapraszający na najlepsze ich zdaniem w Zakopanem jedzenie. A jeśli chodzi o jedzenie, to trzeba przyznać, że niesamowita konkurencja pozwala na naprawdę dobre i tanie stołowanie się w stolicy Tatr.
Kiedy już wyrwałem Tuśkę z okowów Krupówek, ona właściwie nie chciała już nigdzie iść. Ani na Gubałówkę ją nie ciągnęło, ani Wielkiej Krokwi nie chciała już oglądać. Ona już miała swój ser, swoje magnesy, ametysty i kryształy na pamiątkę. Miała też rzecz najważniejszą: pistolet na baterie do robienia baniek :) Przedostatnim przystankiem była więc namiastka obiadu w postaci frytek, a ostatnim wystawa budowli z klocków lego, na który tak ją ciągnęło już od momentu przyjazdu do Zakopanego, kiedy to jeszcze szukaliśmy parkingu (2,50 PLN/h). Wystawa była parę minut od Krupówek, więc poszliśmy. Wejście 12 PLN za osobę. Darowałem sobie tym razem tą atrakcję i Tuśka z aparatem poszła sama: "tato, ja Ci to wszystko sfotografuję". No i poszła, i dłuuuuugo jej nie było. A przyniosła prawie 200 zdjęć :)) I to by było na tyle, jeśli chodzi o Zakopane.
Wyjechaliśmy z Zakopanego ok 15:00. Korek nas przydusił nieco, ale nie na długo. Oczywiście nie wracaliśmy "Zakopianką", tylko jedyną logiczną alternatywą przez Kościelisko, Chochołów, Czarny Dunajec, Zawoję. Droga malownicza i ... pusta. Kiedy już minęliśmy Czarny Dunajec i w oddali dumnie rosła przed nami Babia Góra, dopiero od strony Moraw można zobaczyć, jak potężna i majestatyczna to góra. Od północy jest piękna, ale od południa, gdzie wyrasta bezpośrednio z płaskiego terenu, widać jak jest wielka. Tuśka: "... i ja tam byłam???" No właśnie.

Po drodze miał być ostatni punkt programu, przystanek w skansenie w Zubrzycy Górnej. Ale go nie było. Mimo, ze dzień był jeszcze młody, Tuśka zrezygnowała z tej atrakcji. Pognaliśmy więc w stronę Babiej Góry i już niedługo potem zdobyliśmy Przełęcz Krowiarki. Potem ślizgiem po serpentynach do Zawoi. A stamtąd już tylko rzut beretem do Przełęczy Przysłop, i byliśmy już prawie w domu, po "naszej stronie gór". Wieczór był jeszcze młody, jak zajechaliśmy do Międzybrodzia.



EPILOG



I tak to było. Trzy dni. Zaledwie trzy dni. Nie wiem na ile Tuśka je przeżyła, ale ja ... ja przeżyłem je bardzo. Jeszcze żywo we mnie płoną wspomnienia, mimo że  minęło już parę dni. Niby niewiele, niby było to przed chwilą, a w mojej głowie już to wszystko układa się w legendarne "A pamiętasz jak ...". Czy kiedyś to powtórzę? Może nie tak samo, na pewno inaczej, ale czy aby na pewno zrobimy sequel tej wycieczki? Wielce bym sobie tego życzył. Pozwolę sobie nawet żyć takim marzeniem do następnego, czy kolejnego, kolejnego, kolejnego jeszcze lata. Warto było się tak ucieszyć tą chwilą, która zbudowała kolejne wielkie marzenie ... do zrealizowania.



... DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ - SUPLEMENT

Mimo, że nie ma spójności pomiędzy tą wycieczką, a dniami opisanymi wcześniej, niewątpliwie można, i trzeba, również ten dzień zaliczyć do wydarzenia, które tak pieszczotliwie nazwałem Amazing Trip 2014. Ostatni akord wakacji i lata, mimo, że kalendarz tego nie potwierdza, był zwieńczeniem, wisienką na torcie tegorocznego, jak by na to nie patrzeć, letniego wypoczynku. No bo w końcu był jakiś szczyt !!!

Międzybrodzie obudziło się ze słońcem i błękitem upstrzonym białymi obłokami. Szybko robiło się ciepło. Zrobiłem na drogę kanapki, sam zjadłem śniadanie. Kiedy Tuśkę dobudziłem wyglądała tak jakby dzisiejsza wycieczka była ostatnią rzeczą o jakiej marzy - ale nie dziwne to, bo minionej nocy wszyscy położyliśmy się dopiero ok 2:00 nad ranem. Śniadania nie chciała, jakoś się doprowadziła do ładu i z małym plecakiem wpakowaliśmy się do samochodu.


Zaledwie kwadrans później zakładaliśmy na nogi nasze trekkingowe buciory na parkingu na Przełęczy Przegibek 663 m.n.p.m. Było na tyle wcześnie, że miejsca do parkowania auta było pod dostatkiem, co z kolei zapowiadało brak tłoku na szlaku.
No to ruszamy! Niebieskim szlakiem. Pod górkę ... oczywiście. I tu Tuśki pierwsze rozczarowanie - jak to tak ?! Heh, no cóż, trudno mi się z tym pogodzić, ale z niej górskiej turystki to nie będzie. Ale co tam, jak trzeba to i tata w lokomotywę się zmieni i pociągnie córę po kamieniach, pod górę, z mozołem, ale skutecznie. A szlak jest na prawdę bardzo spacerowy, łatwy, nie wymagający, co chwilę wypłaszczający się do parkowej alei niemalże. Ale jednak żeby zdobyć szczyt, to trzeba się wspinać. Tak też czyniliśmy - Tuśka z wahaniem nastroju w zależności od pochyłości stoku :)) 
Nie trzeba długo iść, aby dotrzeć do punktu widokowego, z którego roztacza się doskonały widok na całe Bielsko-Białą i hen, hen daleko dalej na północ. Mała sesja zdjęciowa oczywiście być musiała, szczególnie że Tuśka miała na wyposażeniu aparat fotograficzny. Takich sesji w powiązaniu z postojami mieliśmy po drodze sporo, to też do celu dotarliśmy sporo po czasie. Ale nie żałowałem tej obsuwy. Dzięki temu wydłużyliśmy pobyt na szlaku, a jaki by Beskid Mały małym był, to jednak pachnie górami, lasem, rześkim powietrzem, rozgrzaną żywicą, aromatycznym igliwiem i bukietami łąk. Wystarczy wyłączyć świadomość i zdać się na zmysły i można chłonąć to wszystko wokoło, zachwycać się przyrodą gór. 

Magurka Wilkowicka 909 m.n.p.m. to górka nie powalająca wzrostem, ale w Beskidzie Małym zajmuje miejsce tuż za "pudłem" jeśli chodzi o wysokość. Także jej umiejscowienie sprawia, że jest świetnym punktem widokowym. Ze szczytu roztacza się malowniczy widok z jednej strony na Beskid Mały, z drugiej na Beskid Śląski z pięknym ujęciem Skrzycznego. 
Schronisko górskie na Magurce jest wielce urokliwe. Mimo tego, że na wyciągnięcie ręki dla każdego, nawet najmniej wprawionego turysty, nie zatraciło klimatu. Spędziliśmy tu trochę czasu, zarówno w miłym wnętrzu, jak i na zewnątrz wygrzewając się na słońcu. Zjedliśmy co nieco, napiliśmy się, kupiliśmy pamiątkową schroniskową odznakę (to już piąta do kolekcji!), dyplom i pamiątkę dla Tuśki. Trochę jeszcze połaziliśmy po okolicy, ale trzeba było pomału wracać.

Droga w dół jest zarówno prosta, jak i oczywiście szybka. Gdyby nie jagody po drodze, to pewnie w pół godziny bylibyśmy z powrotem na parkingu gdzie czekał na nas samochód. Szczerze mówiąc z każdym krokiem coraz bardziej żałowałem, że zaraz zakończy się nasza mini-wyprawa. Było extra. 





I teraz to już na prawdę koniec tej opowieści.