Jeeeżżżuuu...! Co jest w dwudziestym dziewiątym dniu grudnia każdego kolejnego roku, że właśnie w ten dzień mój poziom przegnicia jest bardziej spektakularny niż korozja w nadkolach fioletowego Tico, hę? No bo dzisiaj to już nie zwykłe około świąteczne lenistwo, toż to już patologia jakaś!
Wczoraj gdzieś do 2:53 w nocy (nad ranem?) patrzałem twardo i uporczywie na piąty odcinek "Wiedźmina" - i całkiem trzeźwo dopatrzyłem do końca. Co ciekawe, ale i irytujące, po wygaszeniu tv, jeszcze sporo czasu rzucałem się z boku na bok, jak karp wyciągnięty z wody, zanim usnąłem. Ale, żeby już nie rozdrapywać ran, to załóżmy że o tej 3:00 rozpocząłem zawzięte wprowadzanie się w stan snu błogosławionego. Toteż kiedy gdzieś tak drugi raz otworzyłem rano oko w okolicznościach jasności za oknem, to było przed dziewiątą. Ale że wszyscy spali nadal, nikt się nie ruszał, toteż też i ja pozostałem w pieleszach, choć sumienie gryzło, jak zły pies. Tylko Bernadetta gryzła klatkę dopominając się (bezskutecznie) o poranną porcję żarcia. I tak wybiło południe.
12:00, jako godzina do zwlekania się z łóżka, nawet w taki czas, jak ten, to spore przegięcie. Jakby nie było, to nastawianie niedzielnego rosołu nie miało już sensu 😉. I nie wiedzieć czemu ta niedziela była taka krótka 😁. Ledwo co starczyło czasu na zjedzenie porcji makówek, które cierpliwie czekają w lodówce na wykończenie.
A jutro ma wstać do pracy... hmm 😕. Co mnie podkusiło, żeby ...
Pomału kończy się świąteczna laba. Dzisiaj mamy dziewiąty dzień z rzędu w domu! Kompletnie odzwyczaiłem się od codziennego trybu. Zresztą w ten quasi urlopowy czas zupełnie na poważnie moje myśli ulatywały ku przyszłorocznemu urlopowi, który od jakiegoś czasu skrzętnie już konstruuję. Kolejny krok poczyniłem i już niewiele - poza finansowaniem, of course 😉 - niewiadomych pozostało. Tak więc, ten tego, jak na razie powygrzewam skołataną grudniowym chłodem duszę, w słońcu i pod palmami z obrazka.
Czy ja już kiedyś wspominałem, że nie pałam zbyt wielką miłością do zimy? Nie? Naprawdę nie?! Pewnie, ze wspominałem, ale pesel usprawiedliwia mnie i jeszcze raz wypowiem, ba, wycedzę przez zęby: "nie-na-wi-dzę zimy!". Jak by nie była piękna na obrazku, jakby nie łapały za serce landszafty z zimowych gór, to wystarczy wyściubić nos za okno, poskrobać rano szyby auta, przechorować siedemnaste w sezonie przeziębienie, nawdychać się "zapachu zimy" z okolicznych kominów i zastanawiać się co tu teraz robić o 16:00 w nocy, gdy słońca brak.
Za dwa dni będziemy żegnać 2019 rok. Rok burzliwy. Rok niełatwy. Rok ciekawy. Zamykamy go z wynikiem jednak plusowym, tak myślę, a raczej jestem tego pewien. Liczyć nie będę, ale wewnętrzne przekonanie mówi mi, że nie ma co narzekać na to co było, jest. Bardziej trzeba zastanowić się nad niewiadomą kolejnego okrążenia, które przed nami.
Pogodynka.
Teraz za oknem 1 st.C. Gdzieniegdzie leżą resztki białego, co to to napadało dwa dni temu.
niedziela, 29 grudnia 2019
sobota, 28 grudnia 2019
To był dobry sezon
Gwoli kronikarskiej powinności.
Sezon sportowy AD 2019 zakończyłem miesiąc temu, bo 27 listopada. Ale, że tam jeszcze gdzieś tliła się nieśmiała myśl, aby parę kilometrów jeszcze dorzucić do tegorocznego gara, to też z podsumowaniem sezonu się powstrzymywałem. A były ku temu powody niemałe, bo gdy w grudniu na termometrze pojawia się 15-16 st.C, to serce rwie się do boju i tylko wrodzona trzeźwość umysłu, którą ni whisky, ni bourbon zachwiać nie zmoże, trzyma w ryzach nogi, a trampki w szafce. Postanowiłem jednak, że wytrwam w postanowieniu i oddam swe umęczone stopy w ręce opatrzności, z wiarą, że kontuzjowaną od sierpnia lewą stopę w zimowej przerwie wreszcie uleczę. No może nie ja, a opatrzność, bo w swoje medyczne zdolności nie wierzę ni krztyny bardziej, niż w umiejętności konowałów maści wszelakiej. Tak więc oszczędzam się co najmniej do lutego, a najlepiej do samego jego końca. Co więcej, nawet Najlepszą z Żon pouczyłem (co przyjęła nad wyraz łagodnie), aby trzymała mnie silnie, gdybym chciał się wyrwać na ścieżki przed czasem. Przykazane ma, że nim puszczą lody na rzekach, a niedźwiedzie gawry opuszczą, gdybym w szale chuci jakiejś chciał wybiec i pobiec, to niczym Rejtan bezwąsy ma rzucić się na kafle plugawe u odrzwi ułożone i dramatycznie rozedrzeć koszulę na swych ponętnych piersiach białych i ... Dobra, ok, wystarczy, bo ponosi mnie wyobraźnia nie przystająca nieodległej szopce pod choinką ustawionej.
Do rzeczy. To był dobry rok. Najlepszy, w karierze mej osobistej. Od marca do listopada wybiegałem 407 km w 40 treningach. Średnia więc całkiem przyzwoita. Może sumaryczny dystans nie porywa, bo miałem sezony bardziej spektakularne, ale jestem całkiem szczerze zadowolony. Poprawiłem wszystkie swoje życiówki na średnich i długich dystansach, w tym w półmaratonie uzyskując czas 1:54:31. Gdy natomiast dołożyć do tego 1154 km przejechane na rowerze, w trakcie 22 treningów, to ten sezon jawi się zdecydowanie udanym. I wiem, że u wielu te liczby wywołają jedynie kpiący uśmieszek politowania, ale dla mnie, to naprawdę całkiem spoko wynik i chwalić się nim nie wstydzę. Dodam jeszcze, że rowerowy sezon zacząłem dopiero 23 czerwca (!). O ile bieganie było krajoznawczo nudne (z wyjątkami), to przeżycia z rowerowych wycieczek pozostaną na długo w mej pamięci.
Reasumując, raz jeszcze, to był dobry rok na asfaltowo-betonowych ścieżkach. I z niecierpliwością będę wyglądał pierwszych znaków wiosny, aby kolejny sezon był jeszcze bardziej udany.
Sezon sportowy AD 2019 zakończyłem miesiąc temu, bo 27 listopada. Ale, że tam jeszcze gdzieś tliła się nieśmiała myśl, aby parę kilometrów jeszcze dorzucić do tegorocznego gara, to też z podsumowaniem sezonu się powstrzymywałem. A były ku temu powody niemałe, bo gdy w grudniu na termometrze pojawia się 15-16 st.C, to serce rwie się do boju i tylko wrodzona trzeźwość umysłu, którą ni whisky, ni bourbon zachwiać nie zmoże, trzyma w ryzach nogi, a trampki w szafce. Postanowiłem jednak, że wytrwam w postanowieniu i oddam swe umęczone stopy w ręce opatrzności, z wiarą, że kontuzjowaną od sierpnia lewą stopę w zimowej przerwie wreszcie uleczę. No może nie ja, a opatrzność, bo w swoje medyczne zdolności nie wierzę ni krztyny bardziej, niż w umiejętności konowałów maści wszelakiej. Tak więc oszczędzam się co najmniej do lutego, a najlepiej do samego jego końca. Co więcej, nawet Najlepszą z Żon pouczyłem (co przyjęła nad wyraz łagodnie), aby trzymała mnie silnie, gdybym chciał się wyrwać na ścieżki przed czasem. Przykazane ma, że nim puszczą lody na rzekach, a niedźwiedzie gawry opuszczą, gdybym w szale chuci jakiejś chciał wybiec i pobiec, to niczym Rejtan bezwąsy ma rzucić się na kafle plugawe u odrzwi ułożone i dramatycznie rozedrzeć koszulę na swych ponętnych piersiach białych i ... Dobra, ok, wystarczy, bo ponosi mnie wyobraźnia nie przystająca nieodległej szopce pod choinką ustawionej.
Do rzeczy. To był dobry rok. Najlepszy, w karierze mej osobistej. Od marca do listopada wybiegałem 407 km w 40 treningach. Średnia więc całkiem przyzwoita. Może sumaryczny dystans nie porywa, bo miałem sezony bardziej spektakularne, ale jestem całkiem szczerze zadowolony. Poprawiłem wszystkie swoje życiówki na średnich i długich dystansach, w tym w półmaratonie uzyskując czas 1:54:31. Gdy natomiast dołożyć do tego 1154 km przejechane na rowerze, w trakcie 22 treningów, to ten sezon jawi się zdecydowanie udanym. I wiem, że u wielu te liczby wywołają jedynie kpiący uśmieszek politowania, ale dla mnie, to naprawdę całkiem spoko wynik i chwalić się nim nie wstydzę. Dodam jeszcze, że rowerowy sezon zacząłem dopiero 23 czerwca (!). O ile bieganie było krajoznawczo nudne (z wyjątkami), to przeżycia z rowerowych wycieczek pozostaną na długo w mej pamięci.
Reasumując, raz jeszcze, to był dobry rok na asfaltowo-betonowych ścieżkach. I z niecierpliwością będę wyglądał pierwszych znaków wiosny, aby kolejny sezon był jeszcze bardziej udany.
czwartek, 26 grudnia 2019
Poznaj manię tych świąt
Heh! Nawet nie wiem kiedy to rozładował mi się telefon! Teraz właśnie odnalazłem, taki porzucony, ekranem do spodu, gdzieś pomiędzy miską z mandarynkami, a pustą już po piernikach, które to Carlito ukrzyżował do ostatniego okrucha. Leżał sobie tak zapomniany, aż wyzionął ducha z żalu wielkiego, że nikt oto go nie potrzebuje. Fakt ten, przy całej mojej systemowej awersji do świętowania tych świąt, jest nieśmiałym płomykiem rozświetlającym mroki. To taki lichy głos "na tak", dla bożonarodzeniowej zawieruchy.
Jak już powiedziałem "a", to dobrze, powiem i "b", odpowiem na te natarczywie wkręcające się mentalnie w uszy me nieme pytające zawołanie: "A czemuż to chamie świąt nie lubisz, hę!?". Ano nie lubię i basta! Albo nie basta. Kilkoma słowy myśl rozwinę. Nie chodzi o to, że śniegu nie ma (choć ponoć już jutro ma coś być...). I nie boli mnie też to, że nażarłem się (jak zwykle) tak, że nie wiem skąd odwagę znaleźć by na wagę wejść. Będę banalny - chodzi mi o brak magii tych świąt, którą zastąpiła chora mania przeżycia, nie przeżywania, a właśnie przeżycia.
Dawno już ten czas zatracił swą magię. Wyjątkowość tego czasu w epilogu roku, czasu oczekiwania i ekscytacji niezwykłością tych dni, zeżarła chuć konsumencka (ble, ble, ble ... tak, jestem banalny, wiem).I mi się to nie podoba. Skoro od października ze wszystkich stron atakuje mnie kampanijna reklama na rzecz właściwego uzbrojenia się na zbliżające się zwarcie, to mi się już potem ... nie chce. Mam dość gdzieś tak już ... pod koniec listopada. No niestety.
Zmęczenie reklamową ofensywą, to jedno. A drugie, choć zapewne nie bez wpływu na nie jest pierwszy ból, to zgnębiona duchowość tego czasu. Zadeptana, sponiewierana, odarta ze wszelkiego mistycyzmu. Tego mi bardzo brak. I nie chodzi tu o katechizmowego, katolickiego ducha tych świąt, bo to sprawa tak indywidualna, subtelna, niemal intymna, bo każdy swego boga przeżywa inaczej i nawet latający potwór spaghetti mógł się narodzić gdzieś w dniach rzymskich saturnaliów. Czuję się zakrzyczany. Zmęczony tym, że muszę. A ja bym wolał chcieć, tak po swojemu, tak normalnie, tak po cichu, tak bez potu na czole i bez kolejnej porcji siwych włosów, tak spokojnie.
Ale się nie da.
Kiedy sam stroiłem choinkę, to z jednej strony było mi przykro, że dzieci mnie olały. Ja w ich wieku ... eh, zresztą po co się rozwodzić. A z drugiej strony, to dobrze, że sam, bo ... szybciej. No przecież! W chwilach największego przyduszenia w czasie tegorocznych świąt, ponownie odżyła we mnie myśl, aby w kolejne święta nie walczyć z nimi, tylko spakować się i w cholerę pojechać gdzieś daleko, tak daleko, żeby odciąć się od mani tych świąt. Nęcąca ta myśl.
Tymczasem szósty dzień jestem w domu i konsumuję te święta zgodnie z przyjętym zwyczajem. Poddaje się rygorowi spożywania tradycyjnych potraw. Nasączam swój organizm napojami mniej lub bardziej wspomagającymi trawienie. I z niepokojem wyczekuję kolejnej soboty, kiedy to przyjdzie mi wejść na wagę i zakląć siarczyście. Rozpakowuję zabawki, które to Dzieciontko położyło pod choinką dla Carlito. Dlaczego ja? Bo beneficjent spędza ten czas w krainie minecrafta i trudno go wyrwać do świata materialnego w którym to "tymi rencoma" trzeba coś poskładać np. z klocków. A choinka miga przy tym wesoło. A telewizor śpi. Tylko gar z barszczem miga zalotnie z przestrzeni kuchennych, zachęcając do wypicia jeszcze jednego kubeczka ku zdrowotności.
Jak już powiedziałem "a", to dobrze, powiem i "b", odpowiem na te natarczywie wkręcające się mentalnie w uszy me nieme pytające zawołanie: "A czemuż to chamie świąt nie lubisz, hę!?". Ano nie lubię i basta! Albo nie basta. Kilkoma słowy myśl rozwinę. Nie chodzi o to, że śniegu nie ma (choć ponoć już jutro ma coś być...). I nie boli mnie też to, że nażarłem się (jak zwykle) tak, że nie wiem skąd odwagę znaleźć by na wagę wejść. Będę banalny - chodzi mi o brak magii tych świąt, którą zastąpiła chora mania przeżycia, nie przeżywania, a właśnie przeżycia.
Dawno już ten czas zatracił swą magię. Wyjątkowość tego czasu w epilogu roku, czasu oczekiwania i ekscytacji niezwykłością tych dni, zeżarła chuć konsumencka (ble, ble, ble ... tak, jestem banalny, wiem).I mi się to nie podoba. Skoro od października ze wszystkich stron atakuje mnie kampanijna reklama na rzecz właściwego uzbrojenia się na zbliżające się zwarcie, to mi się już potem ... nie chce. Mam dość gdzieś tak już ... pod koniec listopada. No niestety.
Zmęczenie reklamową ofensywą, to jedno. A drugie, choć zapewne nie bez wpływu na nie jest pierwszy ból, to zgnębiona duchowość tego czasu. Zadeptana, sponiewierana, odarta ze wszelkiego mistycyzmu. Tego mi bardzo brak. I nie chodzi tu o katechizmowego, katolickiego ducha tych świąt, bo to sprawa tak indywidualna, subtelna, niemal intymna, bo każdy swego boga przeżywa inaczej i nawet latający potwór spaghetti mógł się narodzić gdzieś w dniach rzymskich saturnaliów. Czuję się zakrzyczany. Zmęczony tym, że muszę. A ja bym wolał chcieć, tak po swojemu, tak normalnie, tak po cichu, tak bez potu na czole i bez kolejnej porcji siwych włosów, tak spokojnie.
Ale się nie da.
Kiedy sam stroiłem choinkę, to z jednej strony było mi przykro, że dzieci mnie olały. Ja w ich wieku ... eh, zresztą po co się rozwodzić. A z drugiej strony, to dobrze, że sam, bo ... szybciej. No przecież! W chwilach największego przyduszenia w czasie tegorocznych świąt, ponownie odżyła we mnie myśl, aby w kolejne święta nie walczyć z nimi, tylko spakować się i w cholerę pojechać gdzieś daleko, tak daleko, żeby odciąć się od mani tych świąt. Nęcąca ta myśl.
Tymczasem szósty dzień jestem w domu i konsumuję te święta zgodnie z przyjętym zwyczajem. Poddaje się rygorowi spożywania tradycyjnych potraw. Nasączam swój organizm napojami mniej lub bardziej wspomagającymi trawienie. I z niepokojem wyczekuję kolejnej soboty, kiedy to przyjdzie mi wejść na wagę i zakląć siarczyście. Rozpakowuję zabawki, które to Dzieciontko położyło pod choinką dla Carlito. Dlaczego ja? Bo beneficjent spędza ten czas w krainie minecrafta i trudno go wyrwać do świata materialnego w którym to "tymi rencoma" trzeba coś poskładać np. z klocków. A choinka miga przy tym wesoło. A telewizor śpi. Tylko gar z barszczem miga zalotnie z przestrzeni kuchennych, zachęcając do wypicia jeszcze jednego kubeczka ku zdrowotności.
wtorek, 3 grudnia 2019
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością
- Nie ma mowy! - Marian energicznym krokiem wyszedł z gabinetu. Trzasnąłby przy tym drzwiami, ale rosły bodyguard uchylił pikowane skajem odrzwia, a potem z wdziękiem nie przystającym 140 kg na odcinku 2 metrów bieżących zakończonych łysa czaszką, zamknął je niemalże bezdźwięcznie. Niemniej to wyjście z mroku było na tyle efektowne, że siedzący na kanapie w holu Zero z wrażenia upuścił nie do końca opróżnioną szklankę po whisky. Resztka trunku rozlała się na ciemnozielony gumolit, a kryształowa szklanica potoczyła się z wdziękiem. Duży Jarek podniósł tylko brew i spojrzał na skonfundowanego Zero. Obydwaj wiedzieli, że coś poszło nie tak.
...
W półmroku pokoju, oprócz wzburzonej kociej sierści tańczącej w strugach światła biurkowej lampki, w powietrzu wisiała atmosfera ciężka, jak koalicyjna umowa. Zza wysokiego oparcia fotela obróconego w stronę okna, słychać było nerwowe sapanie. Po chwili z zaciśniętego gardła Bossa, jakby powietrze walczyło o życie chcąc się wydostać z głębi krtani, padło:
- No to się, ku*wa, zdziwisz!
W kącie gabinetu, tam gdzie światło lampki już nie docierało, dał się słyszeć jakiś ruch. Ciemna postać, z nasuniętym na czoło czarnym kapeluszem, zgrabnie przesuwała między palcami dłoni wypolerowany nabój do glocka. Spod ocienionej twarzy błyskały tylko złote oprawki okularów. Nagle chrząknął, wbił się głębiej w oparcie sofy i niedbale zarzucił nogę na nogę.
- Może by tak posłać mu ... ekhm ... ostrzeżenie? Tak na początek, oczywiście - rzekł głosem pewnym, rzec by można, że znającym się na rzeczy - Dzwonić do Pekao?
Oparcie za biurkiem drgnęło, pomału odwróciło się od okna i przetransportowało swą zawartość wgłąb gabinetu. Na pucułowatej buźce z wrednych oczek sypały się wściekłe iskry.
- Dzwoń ku*wa. Dzwoń!!!
Political fiction? Tylko gdzie ta "fiction"... Czy tak to wyglądało? Nie wiem. Ale mogło. Pewnie nawet niedaleko pojechałem z moją epicką fantazją.
Jak to jest, że w dużym europejskim kraju, w XXI wieku, doczekaliśmy czasów, że najważniejsze stanowiska w kraju zajmuje zgraja nie tylko moralnie szemranych indywiduów, ale częstokroć zwykłych bandziorów? No bo przyglądając się jedynie wierchuszce, top of the top naszego życia polityczno-administracyjnego, już mamy same gwiazdy. Pucusia, który parafowałby nawet ulotkę z Lidla, jakby mu podłożyć pod długopis. Bankstera, który swój majątek zawdzięcza "okazjom" w przeszłości, które według dzisiejszych standardów byłyby wprost powodem do prokuratorskiego postępowania. Albo druga do niedawna osoba w kraju, która upodobała sobie latanie "za cudze", aby z upodobaniem jeszcze większym buszować po burdelach i korzystać z wdzięków nieletnich Ukrainek. No i jeszcze ten, który to ukochał życie w luksusie i swą butę i arogancję wyśrubował na taki poziom, że jego upodobanie do bizantyjskich standardów codzienności już w ogóle dziwić nie może. Czy w tej sytuacji sprawa Mariana, który ciułał grosz do grosza, ramię w ramię współpracując z dresiarskimi alfonsami, czerpiąc nieopodatkowane korzyści z nierządu na godziny, może szokować? Dziwić? Takie mamy standardy ... po prostu. Tu nie ma miejsca na mizdrzenie się do prawa. Tu swoiste rozumienie sprawiedliwości, takiej za wszelką cenę, takiej dziejowej i ideologicznie jedynie słusznej wyznacza kierunki i sposób działania na scenie politycznej. Moralność jest spółką z ograniczoną odpowiedzialnością i można nią szastać do woli, bo jedynie do wniesionego wkładu. Strachu więc nie ma.
Pogodynka.
Pierwszy śnieg. Pierwsze odśnieżanie samochodu. Temperatura ok 1 st.C.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na BP po 5,08 PLN/L.
- Lewandowski ósmy w plebiscycie Złotej Piłki
...
W półmroku pokoju, oprócz wzburzonej kociej sierści tańczącej w strugach światła biurkowej lampki, w powietrzu wisiała atmosfera ciężka, jak koalicyjna umowa. Zza wysokiego oparcia fotela obróconego w stronę okna, słychać było nerwowe sapanie. Po chwili z zaciśniętego gardła Bossa, jakby powietrze walczyło o życie chcąc się wydostać z głębi krtani, padło:
- No to się, ku*wa, zdziwisz!
W kącie gabinetu, tam gdzie światło lampki już nie docierało, dał się słyszeć jakiś ruch. Ciemna postać, z nasuniętym na czoło czarnym kapeluszem, zgrabnie przesuwała między palcami dłoni wypolerowany nabój do glocka. Spod ocienionej twarzy błyskały tylko złote oprawki okularów. Nagle chrząknął, wbił się głębiej w oparcie sofy i niedbale zarzucił nogę na nogę.
- Może by tak posłać mu ... ekhm ... ostrzeżenie? Tak na początek, oczywiście - rzekł głosem pewnym, rzec by można, że znającym się na rzeczy - Dzwonić do Pekao?
Oparcie za biurkiem drgnęło, pomału odwróciło się od okna i przetransportowało swą zawartość wgłąb gabinetu. Na pucułowatej buźce z wrednych oczek sypały się wściekłe iskry.
- Dzwoń ku*wa. Dzwoń!!!
Political fiction? Tylko gdzie ta "fiction"... Czy tak to wyglądało? Nie wiem. Ale mogło. Pewnie nawet niedaleko pojechałem z moją epicką fantazją.
Jak to jest, że w dużym europejskim kraju, w XXI wieku, doczekaliśmy czasów, że najważniejsze stanowiska w kraju zajmuje zgraja nie tylko moralnie szemranych indywiduów, ale częstokroć zwykłych bandziorów? No bo przyglądając się jedynie wierchuszce, top of the top naszego życia polityczno-administracyjnego, już mamy same gwiazdy. Pucusia, który parafowałby nawet ulotkę z Lidla, jakby mu podłożyć pod długopis. Bankstera, który swój majątek zawdzięcza "okazjom" w przeszłości, które według dzisiejszych standardów byłyby wprost powodem do prokuratorskiego postępowania. Albo druga do niedawna osoba w kraju, która upodobała sobie latanie "za cudze", aby z upodobaniem jeszcze większym buszować po burdelach i korzystać z wdzięków nieletnich Ukrainek. No i jeszcze ten, który to ukochał życie w luksusie i swą butę i arogancję wyśrubował na taki poziom, że jego upodobanie do bizantyjskich standardów codzienności już w ogóle dziwić nie może. Czy w tej sytuacji sprawa Mariana, który ciułał grosz do grosza, ramię w ramię współpracując z dresiarskimi alfonsami, czerpiąc nieopodatkowane korzyści z nierządu na godziny, może szokować? Dziwić? Takie mamy standardy ... po prostu. Tu nie ma miejsca na mizdrzenie się do prawa. Tu swoiste rozumienie sprawiedliwości, takiej za wszelką cenę, takiej dziejowej i ideologicznie jedynie słusznej wyznacza kierunki i sposób działania na scenie politycznej. Moralność jest spółką z ograniczoną odpowiedzialnością i można nią szastać do woli, bo jedynie do wniesionego wkładu. Strachu więc nie ma.
Pogodynka.
Pierwszy śnieg. Pierwsze odśnieżanie samochodu. Temperatura ok 1 st.C.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na BP po 5,08 PLN/L.
- Lewandowski ósmy w plebiscycie Złotej Piłki
piątek, 15 listopada 2019
Shotgun
Był kiedyś taki film, albo książka, nie wiem, nie pamiętam, dawno to było. W każdym bądź razie chodziło o to, że jeden raz w można było bezkarnie zabić. Takie państwowe święto. Na tą jedną noc w roku,piąte przykazanie, jak i wszelkie pokrewne moralne pochodne boskiego prawa, traciło swą moc. Wszyscy stawali się polującymi na bliźniego, ale i zwierzyną. Nie wiadomo było skąd się spodziewać kuli, czy tez kosy między żebra. Jeśli fabułę nieco pokręciłem, to kładę to na karb mojej sklerozy. Stary jestem.
Ja też bym czasami skorzystał z takiego prawa. Ba, poczytywałbym sobie za obowiązek odstrzelić tego czy owego nie tylko dla własnego dobra, ale i z poczuciem spełnienia obowiązku względem bliźnich. Shotgun!
Nie zawsze byłaby to pojedyncza osoba. Potrzeba by było czasem bazuki, lub wiadro trotylu, aby wysadzić w powietrze jakiś sklep, instytucję, czy też firmę budującą mosty. O! Właśnie! Firmę budującym mosty. Ha! Shotgun!
Nieodłącznym aspektem mojej szarej codzienności jest godzinny powrót do domu. Od ponad roku umila mi te minuty spędzone w samochodzie, dodając extra bonus każdego dnia, pewna firma budująca od roku (!) most na rzeczce w raciborskiej krainie. Ten uroczy ciek wodny, który przy odrobinie zawziętości można by przeskoczyć, przepływa pod newralgiczną drogą dla tej miejscowości. Ba, newralgicznej też dla mnie, niestety. Ale wracając do firmy budującej ten cud architektury mostowej. Niejaka firma ta, o wydumanej nazwie "x" z zagłębiowskiej krainy, szczerze zapracowała sobie na mą osobistą nienawiść. Ja wiem, że generalnie moją nienawiść mają głęboko w dupie, natomiast mam nadzieję, że skumulowane złorzeczenie tysiąca innych użytkowników tej drogi, powoduje już w przysłowiowym 😉 imć, niech mu będzie, Nowaku (Nowakach?) niestrawność, łuszczycę i owrzodzenie genitaliów. Shotgun!
Ileż można stawiać taki mostek?! Kiedy zaczynali rok temu z podziwem (nawet) patrzyłem, jak się zabierają do roboty. Tyle, że zabrali się z rozmachem i ... się zabrali. Od tamtego czasu minął rok z okładem. A oni budują, budują, budują ... I prawie kończą już (!). Nawet tuż przed wyborami parlamentarnymi było otwarcie inwestycji w blasku fleszy i asyście prominentnych (jak mniemam) działaczy politycznych. Ale przez miniony rok ilość robotników na metr kwadratowy mostku wahała się plus-minus promil z ułamka rzeczywiście potrzebnych do szybkiego i sprawnego zamknięcia budowy.
Taaaaaa. Tylko po co komu kończyć tak elegancko działającą budowę, hę? Już pewnie obydwie dwie strony kontraktu tak umowę spisały aby czym dłużej, tym lepiej; czym dłużej, tym drożej, tym ... lepiej; czym dłużej, tym drożej, tym lepiej dla wszystkich kieszeni uwikłanych w ten spektakl nieudolności i z daleka śmierdzącego interesu. Oczywiście z tą korupcją, to tak z przymrużeniem oka piszę, bo dowodów nie mam, a nie wiem, jakich szpiegów w internetach Nowak ma, bo jak z braku realizacji zleceń dobrze żyje, to może i z powództwa przeciwko szkalującym jego złe imię profity może i równie soczyście czerpie 😉.
A kierowcy niech się wku****ą, co tam! Będzie przecież jeszcze jakaś okazja, aby przekazać do powszechnego użytku w końcu skończoną przeprawę przez lokalną Amazonkę. Ja proponuję na ... hmm... święto pierwszego śniegu ... w Republice Kongo. Bo afrykańskie standardy realizacji inwestycji budowlanych na tym zadupiu galaktyki doskonale się wpisują w całokształt budowy przesławnego tego mostku na jakże uroczej rzeczce tej. O!
Pogodynka.
Temperatura 7 st.C; mglisto-słonecznie.
Ja też bym czasami skorzystał z takiego prawa. Ba, poczytywałbym sobie za obowiązek odstrzelić tego czy owego nie tylko dla własnego dobra, ale i z poczuciem spełnienia obowiązku względem bliźnich. Shotgun!
Nie zawsze byłaby to pojedyncza osoba. Potrzeba by było czasem bazuki, lub wiadro trotylu, aby wysadzić w powietrze jakiś sklep, instytucję, czy też firmę budującą mosty. O! Właśnie! Firmę budującym mosty. Ha! Shotgun!
Nieodłącznym aspektem mojej szarej codzienności jest godzinny powrót do domu. Od ponad roku umila mi te minuty spędzone w samochodzie, dodając extra bonus każdego dnia, pewna firma budująca od roku (!) most na rzeczce w raciborskiej krainie. Ten uroczy ciek wodny, który przy odrobinie zawziętości można by przeskoczyć, przepływa pod newralgiczną drogą dla tej miejscowości. Ba, newralgicznej też dla mnie, niestety. Ale wracając do firmy budującej ten cud architektury mostowej. Niejaka firma ta, o wydumanej nazwie "x" z zagłębiowskiej krainy, szczerze zapracowała sobie na mą osobistą nienawiść. Ja wiem, że generalnie moją nienawiść mają głęboko w dupie, natomiast mam nadzieję, że skumulowane złorzeczenie tysiąca innych użytkowników tej drogi, powoduje już w przysłowiowym 😉 imć, niech mu będzie, Nowaku (Nowakach?) niestrawność, łuszczycę i owrzodzenie genitaliów. Shotgun!
Ileż można stawiać taki mostek?! Kiedy zaczynali rok temu z podziwem (nawet) patrzyłem, jak się zabierają do roboty. Tyle, że zabrali się z rozmachem i ... się zabrali. Od tamtego czasu minął rok z okładem. A oni budują, budują, budują ... I prawie kończą już (!). Nawet tuż przed wyborami parlamentarnymi było otwarcie inwestycji w blasku fleszy i asyście prominentnych (jak mniemam) działaczy politycznych. Ale przez miniony rok ilość robotników na metr kwadratowy mostku wahała się plus-minus promil z ułamka rzeczywiście potrzebnych do szybkiego i sprawnego zamknięcia budowy.
Taaaaaa. Tylko po co komu kończyć tak elegancko działającą budowę, hę? Już pewnie obydwie dwie strony kontraktu tak umowę spisały aby czym dłużej, tym lepiej; czym dłużej, tym drożej, tym ... lepiej; czym dłużej, tym drożej, tym lepiej dla wszystkich kieszeni uwikłanych w ten spektakl nieudolności i z daleka śmierdzącego interesu. Oczywiście z tą korupcją, to tak z przymrużeniem oka piszę, bo dowodów nie mam, a nie wiem, jakich szpiegów w internetach Nowak ma, bo jak z braku realizacji zleceń dobrze żyje, to może i z powództwa przeciwko szkalującym jego złe imię profity może i równie soczyście czerpie 😉.
A kierowcy niech się wku****ą, co tam! Będzie przecież jeszcze jakaś okazja, aby przekazać do powszechnego użytku w końcu skończoną przeprawę przez lokalną Amazonkę. Ja proponuję na ... hmm... święto pierwszego śniegu ... w Republice Kongo. Bo afrykańskie standardy realizacji inwestycji budowlanych na tym zadupiu galaktyki doskonale się wpisują w całokształt budowy przesławnego tego mostku na jakże uroczej rzeczce tej. O!
Pogodynka.
Temperatura 7 st.C; mglisto-słonecznie.
poniedziałek, 11 listopada 2019
Listopad
Listopad. Początek listopada całkiem chłodny. Dzień Wszystkich Świętych był bardzo zimny, choć słoneczny. Ale już dwa dni później na termometrze mieliśmy nawet 17 st.C i słońce, co skłoniło mnie do nieplanowanej przejażdżki rowerowej po mieście - tak że koniec sezonu jeszcze nie do końca taki uskuteczniony. Co więcej, mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja popedałować w tym roku na jakimś umiarkowanym dystansie.
Od tamtego dnia temperatura spada dosyć regularnie, żeby dzisiaj pokazać nie drastyczne, ale przyprawione listopadowym, mglistym syfem, 7 st.C. Taka listopadowa, do szpiku kości, pogoda. I raczej żadnych spektakularnie optymistycznych anomalii na ten miesiąc nie zapowiadają.
Właśnie kończy się drugi w tym miesiącu długi weekend. O ile poprzedni był pod znakiem palenia zniczy na cmentarzu, to teraz zupełnie co innego mu przyświecało. Otóż mieliśmy gości z Kielc. Następne dłuższe wolne dopiero na Boże Narodzenie.
Za tydzień pobiegnę w biegu charytatywnym w Gliwicach. Toteż biegam trochę przed tym wydarzeniem. Nie, żebym jakoś się specjalnie przygotowywał, bo bieg jest na czysto symbolicznym dystansie, ale jednak już trzy razy w tym miesiącu wybiegałem na moje asfaltowe ścieżki. Forma nadal jest, a stopa nie dokucza zbytnio. Czyli jest dobrze. Jakbym tak podtrzymał częstotliwość treningów, to ten listopad mógłby by być całkiem spektakularny. Ale nie łudzę się, że pogoda w końcu nie pokaże się z najgorszej strony. Oby w przyszłą niedzielę przynajmniej nie padało.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy:
- ON na BP po 5,01 PLN/L
- w ostatniej kolejce Górnik przegrał z Legią 1:5
Od tamtego dnia temperatura spada dosyć regularnie, żeby dzisiaj pokazać nie drastyczne, ale przyprawione listopadowym, mglistym syfem, 7 st.C. Taka listopadowa, do szpiku kości, pogoda. I raczej żadnych spektakularnie optymistycznych anomalii na ten miesiąc nie zapowiadają.
Właśnie kończy się drugi w tym miesiącu długi weekend. O ile poprzedni był pod znakiem palenia zniczy na cmentarzu, to teraz zupełnie co innego mu przyświecało. Otóż mieliśmy gości z Kielc. Następne dłuższe wolne dopiero na Boże Narodzenie.
Za tydzień pobiegnę w biegu charytatywnym w Gliwicach. Toteż biegam trochę przed tym wydarzeniem. Nie, żebym jakoś się specjalnie przygotowywał, bo bieg jest na czysto symbolicznym dystansie, ale jednak już trzy razy w tym miesiącu wybiegałem na moje asfaltowe ścieżki. Forma nadal jest, a stopa nie dokucza zbytnio. Czyli jest dobrze. Jakbym tak podtrzymał częstotliwość treningów, to ten listopad mógłby by być całkiem spektakularny. Ale nie łudzę się, że pogoda w końcu nie pokaże się z najgorszej strony. Oby w przyszłą niedzielę przynajmniej nie padało.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy:
- ON na BP po 5,01 PLN/L
- w ostatniej kolejce Górnik przegrał z Legią 1:5
niedziela, 27 października 2019
Ostatki
Od dwóch tygodni pogoda pozwalała cieszyć się jesienią. Jesienią, która pod rękę prowadziła starzejące się lato. Słońce, temperatura tańcząca wokół dwudziestki, a nierzadko huśtająca się na 23-24 st.C. Pięknie, po prostu pięknie. Do dzisiaj.
Już jutro diametralna zmiana aury. Jeszcze dzisiaj mieliśmy 22 st.C, słońce, pogoda jak marzenie. Tylko rześki wiatr mógł co bardziej podejrzliwych zaniepokoić nieco. Wieczorne mapy pogody na dzień jutrzejszy są już przerażające. O 10 stopni mniej, jakieś deszcze możliwe itp. W następnych dniach jeszcze zimniej, w nocy przymrozki, a pod koniec tygodnia opady śniegu. Już mi zimno...
Kończy się październik, który zapisał się złotymi zgłoskami w tegorocznym kalendarzu. Dużo by można mu przypisać. Gdybym nie stracił weny i częściej tu zaglądał, to naskrobałbym niejedną historyjkę. Ale, że ostatnimi czasy daleko mi do komputera odpalania, to też wszystko umyka mi spod pióra vel klawiatury ku wiecznej niepamięci. A szkoda. Bo i grzybobranie, zaczęte z takim rozmachem we wrześniu, równie obfite było i w tym miesiącu. Na rowerze pojeździłem w końcu, po chorobowych perypetiach września. Nie pobiegałem za to, bo stopa jednak nadal szwankuje - tyle żeby zaznaczyć, że w ogóle jeszcze zakładam trampki. To był też czas paprykobrania. Ha! A i moje urodziny gdzieś tam po drodze. No i byliśmy na ślubie i weselu, które śmiało można uznać za najlepsze, na jakim mieliśmy okazje być. Ogólnie rzecz biorąc, to dawno nie mieliśmy tak intensywnego, tak zapisanego gęsto w kalendarzu miesiąca.
Weny nadal mi brak. Nagromadzony w głowie ogrom spraw nie ułatwia przelania go hurtem na te strony. Chyba więc sobie daruję. I nie obiecuję, że będę odtąd bardziej systematycznie zaglądał. A dlaczego? Bo takie czasy nastały, że komputer odpalamy tak rzadko, że za każdym razem zastanawiam się, czy się jeszcze obudzi po tak długim śnie.
Już jutro diametralna zmiana aury. Jeszcze dzisiaj mieliśmy 22 st.C, słońce, pogoda jak marzenie. Tylko rześki wiatr mógł co bardziej podejrzliwych zaniepokoić nieco. Wieczorne mapy pogody na dzień jutrzejszy są już przerażające. O 10 stopni mniej, jakieś deszcze możliwe itp. W następnych dniach jeszcze zimniej, w nocy przymrozki, a pod koniec tygodnia opady śniegu. Już mi zimno...
Kończy się październik, który zapisał się złotymi zgłoskami w tegorocznym kalendarzu. Dużo by można mu przypisać. Gdybym nie stracił weny i częściej tu zaglądał, to naskrobałbym niejedną historyjkę. Ale, że ostatnimi czasy daleko mi do komputera odpalania, to też wszystko umyka mi spod pióra vel klawiatury ku wiecznej niepamięci. A szkoda. Bo i grzybobranie, zaczęte z takim rozmachem we wrześniu, równie obfite było i w tym miesiącu. Na rowerze pojeździłem w końcu, po chorobowych perypetiach września. Nie pobiegałem za to, bo stopa jednak nadal szwankuje - tyle żeby zaznaczyć, że w ogóle jeszcze zakładam trampki. To był też czas paprykobrania. Ha! A i moje urodziny gdzieś tam po drodze. No i byliśmy na ślubie i weselu, które śmiało można uznać za najlepsze, na jakim mieliśmy okazje być. Ogólnie rzecz biorąc, to dawno nie mieliśmy tak intensywnego, tak zapisanego gęsto w kalendarzu miesiąca.
Weny nadal mi brak. Nagromadzony w głowie ogrom spraw nie ułatwia przelania go hurtem na te strony. Chyba więc sobie daruję. I nie obiecuję, że będę odtąd bardziej systematycznie zaglądał. A dlaczego? Bo takie czasy nastały, że komputer odpalamy tak rzadko, że za każdym razem zastanawiam się, czy się jeszcze obudzi po tak długim śnie.
niedziela, 6 października 2019
Czterdzieści i cztery
Ale mnie dzisiaj wypizgało! A bo się wybrałem na rower z okazji rocznicy urodzin mych. Daaaawno już nie byłem; ponad miesiąc. Wstyd i hańba! Wrzesień był ciężki ze wszech miar dla mej fizycznej aktywności. Kalendarz spraw wszelakich skutecznie odbierał mi dnie i godziny, kiedy można było wybiec na ścieżkę. lub popedałować w dal. Pogoda wtórowała kalendarzowi, skutecznie pieprząc aurę za oknem. Na dodatek przeziębienie, które trawi mnie (już teraz) od niepamiętnego początku miesiąca. Wszystko to podlane sosem z kontuzji stopy, której to się nabawiłem jeszcze w trakcie pamiętnego sierpniowego półmaratonu, a którą to doprawiłem solą bólu gdy biłem miesiąc temu życiówkę na 10 km. Wszystko to sprawiło, że wrzesień można oficjalnie uznać miesiącem straconym.
Czterdzieści i cztery. Hmm... Koła zegara ze zgrzytem zakończyły kolejny rok rozrachunkowy mego życia. I co? No i nic. Właściwie nic, bo wczoraj byłem dokładnie taki sam, jak dzisiaj. Ale gdzieś tam pod skórą mrowi potrzeba refleksji nad czasem minionym. Refleksja, nie rozliczenie, bo na to chyba jeszcze nie czas. No to spróbujmy.
Mając lat dwadzieścia i trzydzieści, kolejne urodziny nie wzbudzają żadnego refleksyjnego spojrzenia na stan rzeczy. Po czterdziestce jest nieco inaczej. Abstrahując od mniejszej (albo braku) ochoty na samo świętowanie faktu, mimowolnie pojawia się pokusa remanentu dokonań i zaniechań. Tyle, że w tym wieku zupełnie inaczej widzi się aktywa i pasywa swojego jestestwa. Pojawia się, spowodowana chyba dojrzewaniem do dorosłości (!), inna perspektywa dla tego co musisz, a czego chcesz. Okazuje się nagle, że ... nic nie musisz; albo niewiele. A na pierwszy plan wychodzi to, czego chcesz. I, co ciekawe, coś co negatywnie nakręcało cię w latach szczenięcej dorosłości (bo nie dojrzałości), siedząc na czterdziestym czwartym stopniu schodów, wygląda śmiesznie niepozornie, błacho i nieatrakcyjnie. Psujący się wzrok próbuje wyostrzyć na musach do osiągnięcia, ale nawet łapiąc ostrość, jakoś nijak nie wyciąga głębi i barw. Natomiast zupełnie inaczej jest z chęciami. Zdrowymi chęciami przewrócenia karty w księdze, żeby zobaczyć co będzie dalej w twojej opowieści. Co więcej, pojawia się w dłoni ołówek, którym bez problemu i bólu można wykreślić niedobre dla ciebie frazy, które z tych czy innych powodów, ktoś wpisał ci w życiorys. Jeden ruch ręką, jedna korekta, zapisek na marginesie, i okazuje się, że można inaczej, po swojemu ułożyć kolejny dzień, miesiąc, rok.
Dojrzały wiek pozwala też korzystać z sita o grubych okach, zamiast uciążliwego odsiewania sitkiem do cukru pudru. Sitko tkane z cienkich, jak włos nici poprawności i skrupułów, już nie zatyka się na byle problemie. Teraz plewy elegancko spadają w dół, a sito wyłapuje tylko ziarno i diamenty. Szybo i skutecznie. Wcześniejszy kurz opada i pokazuje to, co warte uwagi i skupienia. Radykalizm, tak naturalnie wzrastający wraz ze starzeniem się peselu, jest faktem. Choć nie zawsze musi oznaczać zramolałe, zaściankowe i ksenofobiczne buractwo. Fokus na rzeczy ważne i odrzucenie oczywiście niedobrych dla siebie postaw własnych i otoczenia, leczy. Leczy czasami boleśnie, ale skutecznie. Świeży powiew, spojrzenie z innej perspektywy, potrafi wyrwać z wieloletniego letargu i otworzyć oczy na wiele spraw.
Co zrobiłem, a czego nie? Co mi się udało, a na czym poniosłem porażkę? Co mam, a czego nie? Co muszę, a czego nie?
Remanent zysków i strat w moim wykonaniu jest zdecydowanie mało sensacyjny. Bo czegóż ja nie mam, co chciałby mieć, hę? Albo co mi się nie udało, czego dokonać powinienem? Dwadzieścia, czy nawet dziesięć lat temu, takie pytania nakręcałyby spiralę analizy możliwości, tworzyłyby plany mniej lub bardziej kwieciste, podnosiłyby ciśnienie i podgrzewały parę w kotle. Dzisiaj nie. Dojrzałem (może dopiero dojrzewam...) do refleksyjnego przykładania miary do pragnień i radykalnie tnę rozbuchany apetyt do skonsumowania, do zeżarcia, własnego ogona. Szkoda życia.
Podobnie z chęcią zaspokojenia wszystkich razem i każdego z osobna, który tylko znajdzie się na tej samej drodze, co ja. Okazuje się, że nie warto. Nie trzeba. Można, ale nie za wszelką cenę. Nie tylko za wszelką cenę, ale również za cenę, która jest zbyt wygórowana, jak na twój budżet. Nie ma sytuacji, nie ma interpersonalnych zależności, które są obiektywnie i bezdyskusyjnie nakreślone tak, że nie można zmienić biegu rzeczy, Zawsze jest drugie wyjście. I trzecie. I czwarte pewnie też. Trzeba tylko chłodnego, pozbawionego wtłoczonego przez lata do głowy nakazu "musisz", osądu i odpowiedzenia sobie, czy takie a nie inne interakcje z otoczeniem nie przyniosą bólu tobie i twoim bliskim. Czysta, krystalicznie przejrzysta i zdrowa asertywność, choć czasami gorzka, to chroni przed niestrawnością mniej lub bardziej przewlekłą. Wciąż się uczę dbać o własne zdrowie. Nie mam już dwudziestu lat, aby bezrefleksyjnie katować swój organizm i duszę licząc, że nie odchoruje tego na starość. Więc staram się dbać o to zdrowie, jak potrafię.
Taaaaaaak. Czterdzieści i cztery. Licznik już odmierza godziny do kolejnego pełnego obrotu czasomierza. Oby kolejny rok był lepszy, niż ten miniony.
Czterdzieści i cztery. Hmm... Koła zegara ze zgrzytem zakończyły kolejny rok rozrachunkowy mego życia. I co? No i nic. Właściwie nic, bo wczoraj byłem dokładnie taki sam, jak dzisiaj. Ale gdzieś tam pod skórą mrowi potrzeba refleksji nad czasem minionym. Refleksja, nie rozliczenie, bo na to chyba jeszcze nie czas. No to spróbujmy.
Mając lat dwadzieścia i trzydzieści, kolejne urodziny nie wzbudzają żadnego refleksyjnego spojrzenia na stan rzeczy. Po czterdziestce jest nieco inaczej. Abstrahując od mniejszej (albo braku) ochoty na samo świętowanie faktu, mimowolnie pojawia się pokusa remanentu dokonań i zaniechań. Tyle, że w tym wieku zupełnie inaczej widzi się aktywa i pasywa swojego jestestwa. Pojawia się, spowodowana chyba dojrzewaniem do dorosłości (!), inna perspektywa dla tego co musisz, a czego chcesz. Okazuje się nagle, że ... nic nie musisz; albo niewiele. A na pierwszy plan wychodzi to, czego chcesz. I, co ciekawe, coś co negatywnie nakręcało cię w latach szczenięcej dorosłości (bo nie dojrzałości), siedząc na czterdziestym czwartym stopniu schodów, wygląda śmiesznie niepozornie, błacho i nieatrakcyjnie. Psujący się wzrok próbuje wyostrzyć na musach do osiągnięcia, ale nawet łapiąc ostrość, jakoś nijak nie wyciąga głębi i barw. Natomiast zupełnie inaczej jest z chęciami. Zdrowymi chęciami przewrócenia karty w księdze, żeby zobaczyć co będzie dalej w twojej opowieści. Co więcej, pojawia się w dłoni ołówek, którym bez problemu i bólu można wykreślić niedobre dla ciebie frazy, które z tych czy innych powodów, ktoś wpisał ci w życiorys. Jeden ruch ręką, jedna korekta, zapisek na marginesie, i okazuje się, że można inaczej, po swojemu ułożyć kolejny dzień, miesiąc, rok.
Dojrzały wiek pozwala też korzystać z sita o grubych okach, zamiast uciążliwego odsiewania sitkiem do cukru pudru. Sitko tkane z cienkich, jak włos nici poprawności i skrupułów, już nie zatyka się na byle problemie. Teraz plewy elegancko spadają w dół, a sito wyłapuje tylko ziarno i diamenty. Szybo i skutecznie. Wcześniejszy kurz opada i pokazuje to, co warte uwagi i skupienia. Radykalizm, tak naturalnie wzrastający wraz ze starzeniem się peselu, jest faktem. Choć nie zawsze musi oznaczać zramolałe, zaściankowe i ksenofobiczne buractwo. Fokus na rzeczy ważne i odrzucenie oczywiście niedobrych dla siebie postaw własnych i otoczenia, leczy. Leczy czasami boleśnie, ale skutecznie. Świeży powiew, spojrzenie z innej perspektywy, potrafi wyrwać z wieloletniego letargu i otworzyć oczy na wiele spraw.
Co zrobiłem, a czego nie? Co mi się udało, a na czym poniosłem porażkę? Co mam, a czego nie? Co muszę, a czego nie?
Remanent zysków i strat w moim wykonaniu jest zdecydowanie mało sensacyjny. Bo czegóż ja nie mam, co chciałby mieć, hę? Albo co mi się nie udało, czego dokonać powinienem? Dwadzieścia, czy nawet dziesięć lat temu, takie pytania nakręcałyby spiralę analizy możliwości, tworzyłyby plany mniej lub bardziej kwieciste, podnosiłyby ciśnienie i podgrzewały parę w kotle. Dzisiaj nie. Dojrzałem (może dopiero dojrzewam...) do refleksyjnego przykładania miary do pragnień i radykalnie tnę rozbuchany apetyt do skonsumowania, do zeżarcia, własnego ogona. Szkoda życia.
Podobnie z chęcią zaspokojenia wszystkich razem i każdego z osobna, który tylko znajdzie się na tej samej drodze, co ja. Okazuje się, że nie warto. Nie trzeba. Można, ale nie za wszelką cenę. Nie tylko za wszelką cenę, ale również za cenę, która jest zbyt wygórowana, jak na twój budżet. Nie ma sytuacji, nie ma interpersonalnych zależności, które są obiektywnie i bezdyskusyjnie nakreślone tak, że nie można zmienić biegu rzeczy, Zawsze jest drugie wyjście. I trzecie. I czwarte pewnie też. Trzeba tylko chłodnego, pozbawionego wtłoczonego przez lata do głowy nakazu "musisz", osądu i odpowiedzenia sobie, czy takie a nie inne interakcje z otoczeniem nie przyniosą bólu tobie i twoim bliskim. Czysta, krystalicznie przejrzysta i zdrowa asertywność, choć czasami gorzka, to chroni przed niestrawnością mniej lub bardziej przewlekłą. Wciąż się uczę dbać o własne zdrowie. Nie mam już dwudziestu lat, aby bezrefleksyjnie katować swój organizm i duszę licząc, że nie odchoruje tego na starość. Więc staram się dbać o to zdrowie, jak potrafię.
Taaaaaaak. Czterdzieści i cztery. Licznik już odmierza godziny do kolejnego pełnego obrotu czasomierza. Oby kolejny rok był lepszy, niż ten miniony.
poniedziałek, 16 września 2019
Trzecia Wojna Światowa
Z wielkim wysiłkiem uniósł powiekę znad oka pokrytego przekrwiona pajęczyną. Bezgłośne "O jesuuuuu...", albo raczej: "dżizasssss...", bo za oknem wiła się przykryta jesienną mgłą Tamiza, wypełzło mu spod obolałej czaszki. W głowie wciąż szumiał zbyt efektowny weekend z licytacją toastów "za" i "przeciw" brexitowi. Telewizory na ścianie na przeciwko łóżka rozjarzyły się, jak na komendę, zaprogramowanymi kanałami na CNN, BBC i AlJazeera. Poprzez szum kaca przebiły się najnowsze wiadomości ze świata. Płonie największa rafineria w Arabii Saudyjskiej. "O fu*k !!!" Kwadrans później już pędził na giełdę. Takich, jak on, było wielu. Banksterów (a może giełdsterów...?) przygotowanych do zamieszania rynkiem paliw. Wszyscy skacowani, poddenerwowani, ze spoconymi telefonami przy uchu. Będzie jazda!
Tymczasem za oceanem, korpulentny blondyn z grzywką obudził się zdecydowanie wcześnie. Zamaszyście poprawił tupecik, który okręciwszy się w czasie snu o 180 stopni, uczyni z niego podstarzałego enerdowskiego metala. Melania wstała jeszcze wcześniej, ale zlokalizował ją bez trudu, gdyż zza drzwi łazienki dobiegało radosne pogwizdywanie. Bluegrassowe nuty, towarzyszące coponiedziałkowemu goleniu pach, filuternie tańczyły na pięciolinie słonecznych promieni rozproszonych przez gęstą firankę sypialni.
Sięgnął po pilota i nadusił "power" kierując go w stronę wielkiej plazmy. Raz, i raz , i raz jeszcze, aż mu kłykcie pobielały, a ekran telewizora nie ożywał. "Scheisse !"- zaklął szpetnie. A właściwie było to zwyczajne "fu*k!", choć akurat miał ochotę na melodyczne, poetyckie tete-a-tete z językiem Nietzschego. Tyle razy im mówił żeby nie wkładali do pilota tych gównianych chińskim baterii. I masz. Rządzisz największym światowym mocarstwem, a nie potrafisz wyegzekwować nawet tak prostej sprawy, eh... O! Telewizor zagrał, nareszcie. Ale to co zobaczył i usłyszał postawiło mu irokeza na syntetycznej grzywie. Zmarszczył się i wycedził przez równo podszlifowane zęby: "Trzeba będzie komuś spuścić wpie***l !". I już gna boso do gabinetu owalnego, i już łapie czerwony telefon w garść.
Daleko mi do antyszczepionkowców i innych płaskoziemców, do których szacunek pozycjonuję gdzieś pomiędzy miłością do kleszczy, a tolerowaniem listopadowego syfu. Dzisiaj jednak naszła mnie jednak teoria spiskowa. A jeśli nie aż teoria, to przynajmniej pewna nieufność, wątpliwość podgrzana dosyć beznadziejnym samopoczuciem dnia dzisiejszego. No bo coś mi tu nie gra.
Płonie rafineria. Duża. Taka co daje jakieś pięć przecinek coś tam, procenta światowej podaży ropy. No. I co? No pali się. A właściwie już nie. Pewnie szybko się pozbierają ze wznowieniem produkcji. Ale czarny dym który spowił niebo nad pustynią rozwieje się znacznie szybciej, niż smród, który okrążył ziemię z szybkością rozchodzenia się medialnej burzy. Skutek na dzisiaj - ropa na giełdach podrożała o kilkanaście procent. Takiego procentowego skoku cen nie było od dwudziestu lat. Dlaczego? Bo komuś puściły nerwy. Mleko się jednak rozlało. Ba, w dalekiej od centrum wszechświata Polsze, już po 24h niektóre stacje podniosły ceny o paręnaście groszy, ha! Pewnie, kurna, założyły że to doskonały biznes skroić klienta, tak przy okazji - bo czemu nie - już teraz. Cena kontraktowa na dostawy ropy, a cena dla detalicznego odbiorcy już dzisiaj? - a kto się w tym połapie, hłe, hłe... - zarechotał koncernowy menedżer średniego szczebla oddziału na Polskę.
No właśnie. Kto stracił, a kto zyskał na tym, że grupa ekstremistów z bliżej nieokreślonego wschodu - bo jak ekstremiści, to wiadomo że ze wschodu musieli przybyć - nakupiwszy w promocji w Lidlu dronów, zrobili przy ich pomocy nalot, jak na Drezno w '45. Król z kefiją na głowie pewnie nie zbiednieje. Ewentualnie opchnie za chwile swoje 5% za 10% więcej. Pozostali producenci spod sztandaru OPEC, też zacierają ręce. Ten z grzywą zza Atlantyku pije dzisiaj browaru i kombinuje, komu zrobić wjazd na chatę i urządzić sobie poligon. Ruscy pewnie obserwują zza kremlowskiego muru i przeliczają ruble na dolary, które dostaną za swoją ropę. No kurna, wychodzi na to, że wszystkim jest na rękę ta mała rozpierducha na pustyni. Ali mi jednak niezbyt pasi.
Mamy wrzesień. Wróż Maciej i inni tacy, co to mają kontakt z bazą, wieszczą, że jeszcze w tym miesiącu ma się rozpocząć trzecia wojna światowa. A jakiż mógłby być lepszy powód, niż wojna o ropę, hę? No. Tak mi się jakoś skojarzyło tylko. Natomiast trochę ciulato, że w dużym stopniu taki rozwój sytuacji zależy od kamienicznika z czupryną. Źle mu nie życzę, ale przydałoby mu się teraz jakieś męskie przeziębienie z komplikacjami w postaci usztywnienia palucha do naciskania czerwonego guzika.
Pogodynka.
Z poniedziałkiem pogoda się spieprzyła - naście stopni, coś tam pada... Błe...
Tymczasem za oceanem, korpulentny blondyn z grzywką obudził się zdecydowanie wcześnie. Zamaszyście poprawił tupecik, który okręciwszy się w czasie snu o 180 stopni, uczyni z niego podstarzałego enerdowskiego metala. Melania wstała jeszcze wcześniej, ale zlokalizował ją bez trudu, gdyż zza drzwi łazienki dobiegało radosne pogwizdywanie. Bluegrassowe nuty, towarzyszące coponiedziałkowemu goleniu pach, filuternie tańczyły na pięciolinie słonecznych promieni rozproszonych przez gęstą firankę sypialni.
Sięgnął po pilota i nadusił "power" kierując go w stronę wielkiej plazmy. Raz, i raz , i raz jeszcze, aż mu kłykcie pobielały, a ekran telewizora nie ożywał. "Scheisse !"- zaklął szpetnie. A właściwie było to zwyczajne "fu*k!", choć akurat miał ochotę na melodyczne, poetyckie tete-a-tete z językiem Nietzschego. Tyle razy im mówił żeby nie wkładali do pilota tych gównianych chińskim baterii. I masz. Rządzisz największym światowym mocarstwem, a nie potrafisz wyegzekwować nawet tak prostej sprawy, eh... O! Telewizor zagrał, nareszcie. Ale to co zobaczył i usłyszał postawiło mu irokeza na syntetycznej grzywie. Zmarszczył się i wycedził przez równo podszlifowane zęby: "Trzeba będzie komuś spuścić wpie***l !". I już gna boso do gabinetu owalnego, i już łapie czerwony telefon w garść.
Daleko mi do antyszczepionkowców i innych płaskoziemców, do których szacunek pozycjonuję gdzieś pomiędzy miłością do kleszczy, a tolerowaniem listopadowego syfu. Dzisiaj jednak naszła mnie jednak teoria spiskowa. A jeśli nie aż teoria, to przynajmniej pewna nieufność, wątpliwość podgrzana dosyć beznadziejnym samopoczuciem dnia dzisiejszego. No bo coś mi tu nie gra.
Płonie rafineria. Duża. Taka co daje jakieś pięć przecinek coś tam, procenta światowej podaży ropy. No. I co? No pali się. A właściwie już nie. Pewnie szybko się pozbierają ze wznowieniem produkcji. Ale czarny dym który spowił niebo nad pustynią rozwieje się znacznie szybciej, niż smród, który okrążył ziemię z szybkością rozchodzenia się medialnej burzy. Skutek na dzisiaj - ropa na giełdach podrożała o kilkanaście procent. Takiego procentowego skoku cen nie było od dwudziestu lat. Dlaczego? Bo komuś puściły nerwy. Mleko się jednak rozlało. Ba, w dalekiej od centrum wszechświata Polsze, już po 24h niektóre stacje podniosły ceny o paręnaście groszy, ha! Pewnie, kurna, założyły że to doskonały biznes skroić klienta, tak przy okazji - bo czemu nie - już teraz. Cena kontraktowa na dostawy ropy, a cena dla detalicznego odbiorcy już dzisiaj? - a kto się w tym połapie, hłe, hłe... - zarechotał koncernowy menedżer średniego szczebla oddziału na Polskę.
No właśnie. Kto stracił, a kto zyskał na tym, że grupa ekstremistów z bliżej nieokreślonego wschodu - bo jak ekstremiści, to wiadomo że ze wschodu musieli przybyć - nakupiwszy w promocji w Lidlu dronów, zrobili przy ich pomocy nalot, jak na Drezno w '45. Król z kefiją na głowie pewnie nie zbiednieje. Ewentualnie opchnie za chwile swoje 5% za 10% więcej. Pozostali producenci spod sztandaru OPEC, też zacierają ręce. Ten z grzywą zza Atlantyku pije dzisiaj browaru i kombinuje, komu zrobić wjazd na chatę i urządzić sobie poligon. Ruscy pewnie obserwują zza kremlowskiego muru i przeliczają ruble na dolary, które dostaną za swoją ropę. No kurna, wychodzi na to, że wszystkim jest na rękę ta mała rozpierducha na pustyni. Ali mi jednak niezbyt pasi.
Mamy wrzesień. Wróż Maciej i inni tacy, co to mają kontakt z bazą, wieszczą, że jeszcze w tym miesiącu ma się rozpocząć trzecia wojna światowa. A jakiż mógłby być lepszy powód, niż wojna o ropę, hę? No. Tak mi się jakoś skojarzyło tylko. Natomiast trochę ciulato, że w dużym stopniu taki rozwój sytuacji zależy od kamienicznika z czupryną. Źle mu nie życzę, ale przydałoby mu się teraz jakieś męskie przeziębienie z komplikacjami w postaci usztywnienia palucha do naciskania czerwonego guzika.
Pogodynka.
Z poniedziałkiem pogoda się spieprzyła - naście stopni, coś tam pada... Błe...
sobota, 7 września 2019
Drajcyjnkilometerształ, czyli zapiski z podróży.
Enterprise: dziennik pokładowy:
- Komunikaty czytane przez Frau w porannej audycji radiowej brzmią jak wyrok: "drajcyjnkilometerształ, fymfkilometerształ...". Aż ciarki po plecach przechodzą. Zastanawiasz się tylko czy ten wyrok ciebie dotyczy, czy nie. A jak już dotyczy, to czy uda się wywinąć spod katowskiego topora.
- Natomiast pani Krystyna zatrudniona przez Google do czytania map da użytkowników ajfona, ewidentnie nie zna niemieckiego. Niemieckie nazwy czytane w jej wykonaniu brzmią jeszcze bardziej komicznie, niż w rzeczywistości. Pani Krystyna cierpi też na szczękościsk. Jest złośliwością wielką kazać jej przeczytać komunikat o skręceniu na drogę nr 45 w kierunku Racibórz. Kobita męczy się niesamowicie; a brzmi to mniej więcej tak: "... kontynuuj drogą numer czterdżeszczy cztery w kierunku Raczibórz". 😀
- Badenia-Wirtembergia to bardzo malownicza kraina. Baaaardzo.
- Wiatraki po niemieckiej stronie jakby miały zupełnie inny wiatr, niż te po stronie polskiej. Kręcą się radośnie. Nasze nie.
- Plantacje solarów są na prawie każdej niemieckiej łące w okolicy autostrady. Czym bardzie na zachód, tym ich więcej. I nikomu to nie przeszkadza, że psują krajobraz.
- Jak już o plantacjach, to we wrześniu kwitną tam drugie zasiewy rzepaku.
- Miasteczka, a właściwie wioski, na peryferiach Badenii-Wirtembergii wszystkie wyglądają tak samo. W dodatku są urokliwe.
- Duży zakład przemysłowy w środku wioski? Proszę bardzo! Nikomu to nie przeszkadza. Ba, przecież to działa na korzyść lokalnej społeczności. U nas nie do pomyślenia.
- Etos pracy w niemieckim zakładzie produkcyjnym nie istnieje, a przynajmniej jest skutecznie ukrywany. Najogólniej rzecz ujmując, niemiecki pracownik ma wyj****e dużo bardziej, niż polski. Pytania: skąd więc ten sukces gospodarczy, hę? Polski pracownik jest przy nich pracowitą mrówką, który wręcz zapier***a. A może właśnie brak luzu, nadmierne zaciśnięte poślady są barierą przed sukcesem...?
- Mała stacja paliw wciśnięta pomiędzy malownicze domki z pruskiego muru? I tak w każdej wsi? Czemu nie! Nikt się jakoś nie boi, że pół wiochy wyleci w powietrze. Pragmatyzm, wygoda, spełnianie potrzeb ludzi, zamiast tworzenia paniką pisanych przepisów.
- Paliwo w Richtiś Fajnych Niemcach (RFN) jest tańsze, niż analogiczne kupowane po polskiej stronie granicy. Serio? Serio. Ktoś tu kogoś ostro dyma. Różnica na litrze przy granicy i w Zabrzu, to jakieś 50-60 groszy.
- Chemnitz to dawniej enerdowski Karl-Marx-Stadt - tego to akurat nie wiedziałem.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na Rokitnickim Orlenie po 4,88 PLN/L
- wczoraj Polska przegrała w Lublanie ze Słowenią 0:2 w elimincjach do Mistrzostw Europy.
Pogodynka.
Z rana jeszcze na dwoje babka wróżyła. Po południu już deszczowo i ponuro, temperatura 16-17 st.C. Nie jest fajnie... A jeszcze wczoraj było całkiem przyjemnie.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na Rokitnickim Orlenie po 4,88 PLN/L
- wczoraj Polska przegrała w Lublanie ze Słowenią 0:2 w elimincjach do Mistrzostw Europy.
Pogodynka.
Z rana jeszcze na dwoje babka wróżyła. Po południu już deszczowo i ponuro, temperatura 16-17 st.C. Nie jest fajnie... A jeszcze wczoraj było całkiem przyjemnie.
piątek, 23 sierpnia 2019
Filuterne niuanse, czarne żniwa i inne takie
Taaaak, no to trumna i bagażnik na rower zrzucone z dachu. Trochę smutno. Trzy tygodnie zwlekałem ze zluzowaniem Nocnej Furii z obowiązku wożenia tego balastu, tak jakby to miało odroczyć uciekające z zawrotną prędkością lato. Ale nic to! Jak donoszą magicy od pogody, jeszcze przełom sierpnia i września ma nas karmić wakacyjną pogodą. Ostatnio mało upalne dni, choć tak po prawdzie przecież wielce pogodne, choć nieco ostudziły serca, to są doskonałym zaczynem do powrotu lata pełną gęba. I niech tak będzie! I niech ulice pełne filuternych niuansów wciąż cieszą oko i duszę. 😉 Bo lato ciągle trwa.
Ale lato różne ma twarze.
Wczorajszy dzień - czwartek, 2019-08-22, dla jasności - był tańcem szatana. Z samego rana media podały informację o wyłowieniu zwłok pewnego celebryty, który kilka dni temu zaginął w mniej lub bardziej klarownych okolicznościach. Chwilę później podano informację o odnalezieniu zwłok jednego z grotołazów zaginionych w tatrzańskiej jaskini Śnieżnej, których to poszukiwaniem żył od kilku dni cały kraj. A po południu burza z piorunami w okolicach Giewontu zabiła pięć osób i raniła półtorej setki innych (!). Co za cholerny dzień! Zwykle mnie takie sprawy nie ruszają powyżej zwykłej ludzkiej przyzwoitości, nic bardziej, bo empatyczny jestem nie za bardzo. Ale te czarne żniwa przybiły mnie nieco.
Wrócę jednak do chwil mniej przytłaczających.
Tydzień temu pojechaliśmy na familijną wycieczkę do Ostrawy. Piękny dzień, piękna pogoda, wymarzony świąteczny czwartek na rodzinną wyprawę. No to w drogę do ostrawskiego zoo!
Z domu dwa kroki do autostrady A1. Potem 84 km, niespełna godzinka drogi i jesteśmy na miejscu. I to o dobrej porze, bo jeszcze bez problemu można było zaparkować. Do kas po bilety też nie ustawiły się jeszcze chętne tłumy. Jak się później okazało, właściwy timing doskonale zarządzał naszym pobytem w zoo. A zoo fajne jest. Co prawda zwierzęta są tutaj-wg mojego odczucia - gdzie w dalszej kolejności odśnieżania, ale za to infrastrukturę komercyjną obiektu Czesi ogarnęli znakomicie. Najważniejsze jednak było to, że Carlito doskonale się bawił. A reszta załogi też się nie zawiodła. Na koniec jeszcze wizytacja starego miasta w Ostrawie i po pełnym emocji dniu, czas do domu.
A co w domowym ogródku?
Sierpień to czas doglądania plantacji papryczek Najlepszej z Żon. Codzienna obserwacja, jak dorodne plony wyłapują słoneczne promienie, łączy się z niecierpliwym oczekiwaniem na dojrzewanie pikantnych piękności. Podobnie ma się sprawa z wyglądaniem dojrzałych granatowych pomidorków, których mnogość aż łamie gałązki krzaczków, które je zrodziły. Nadszedł też czas na zlanie produktów fermentacji czereśni i śliwek, które właśnie weszły w etap szlachetnego dojrzewania i oczekiwania na kolejne kroki Wielkiego Gorzelnika.
Basen, po kilku sierpniowych ulewach, jakby nieco podupadł na zdrowiu. Przechylił się tak znacznie, że jego stabilność pozostała dawnym wspomnieniem jeno. Męską decyzją wyciągnąłem korek. Z pełną świadomością tego, że jeśli przyjdą jeszcze kąpielowe dni, to będzie trzeba zabrać Narybek na publiczne kąpielisko. Swoją drogą, to zupełnie zapomnieliśmy o spędzaniu czasu nad śródmiejską zorganizowaną wodą do wypoczynku w letnie upały. Tym bardziej czekam na przyszłotygodniowe obiecane gorąco, aby uskutecznić wyjazd na kąpielisko.
A w pracy? Oprócz codziennych nocno-porannych samobójczych myśli w porze uciszania budzika, to całkiem spoko. Trochę martwi mnie to, że zaledwie po trzech tygodniach od zakończenia urlopu ja już tak reaguję na przymus budzenia się o tak nieprzyzwoitej, a jednak doskonale mi znanej, porze dnia (a raczej nocy). Trochę za szybko, prawda? Tłumacze to sobie trochę tym, że z powodów organizacyjnych codziennie hoduję kolejne siwe włosy na głowie walcząc z niemocą sprawczą w te dni. No i ta ciemność. Ta ciemność, w której się budzę i w której rozpoczynam codzienną podróż do pracy. To niestety kojarzy się tylko z jednym - z końcem lata. Ehhh...
Za to optymistyczną wiadomością jest to, że dwa dni temu poprawiłem swój rekord w półmaratonie! Ha! Nowa życiówka to 1h 54 minuty i 31 sekund. Nie powiem, że z łatwością, ale też bez zarzynania się. A że nogi bolą...? No cóż. Tak to już jest. 😀 Śmiało mogę natomiast powiedzieć, że jestem w życiowej formie, jeśli chodzi o potencjał biegowy. Niewątpliwie dwa miesiąca zrzucania wagi dało świetny efekt.
Tymczasem w wszechświecie i okolicy.
- ON na SHELL'u 4,89 PLN/L. Na BP w Zabrzu 4,91 PLN/L, a w gliwickiej "enklawie" po 5,12 PLN/L- co z tymi Gliwicami jest nie tak?
Ale lato różne ma twarze.
Wczorajszy dzień - czwartek, 2019-08-22, dla jasności - był tańcem szatana. Z samego rana media podały informację o wyłowieniu zwłok pewnego celebryty, który kilka dni temu zaginął w mniej lub bardziej klarownych okolicznościach. Chwilę później podano informację o odnalezieniu zwłok jednego z grotołazów zaginionych w tatrzańskiej jaskini Śnieżnej, których to poszukiwaniem żył od kilku dni cały kraj. A po południu burza z piorunami w okolicach Giewontu zabiła pięć osób i raniła półtorej setki innych (!). Co za cholerny dzień! Zwykle mnie takie sprawy nie ruszają powyżej zwykłej ludzkiej przyzwoitości, nic bardziej, bo empatyczny jestem nie za bardzo. Ale te czarne żniwa przybiły mnie nieco.
Wrócę jednak do chwil mniej przytłaczających.
Tydzień temu pojechaliśmy na familijną wycieczkę do Ostrawy. Piękny dzień, piękna pogoda, wymarzony świąteczny czwartek na rodzinną wyprawę. No to w drogę do ostrawskiego zoo!
Z domu dwa kroki do autostrady A1. Potem 84 km, niespełna godzinka drogi i jesteśmy na miejscu. I to o dobrej porze, bo jeszcze bez problemu można było zaparkować. Do kas po bilety też nie ustawiły się jeszcze chętne tłumy. Jak się później okazało, właściwy timing doskonale zarządzał naszym pobytem w zoo. A zoo fajne jest. Co prawda zwierzęta są tutaj-wg mojego odczucia - gdzie w dalszej kolejności odśnieżania, ale za to infrastrukturę komercyjną obiektu Czesi ogarnęli znakomicie. Najważniejsze jednak było to, że Carlito doskonale się bawił. A reszta załogi też się nie zawiodła. Na koniec jeszcze wizytacja starego miasta w Ostrawie i po pełnym emocji dniu, czas do domu.
A co w domowym ogródku?
Sierpień to czas doglądania plantacji papryczek Najlepszej z Żon. Codzienna obserwacja, jak dorodne plony wyłapują słoneczne promienie, łączy się z niecierpliwym oczekiwaniem na dojrzewanie pikantnych piękności. Podobnie ma się sprawa z wyglądaniem dojrzałych granatowych pomidorków, których mnogość aż łamie gałązki krzaczków, które je zrodziły. Nadszedł też czas na zlanie produktów fermentacji czereśni i śliwek, które właśnie weszły w etap szlachetnego dojrzewania i oczekiwania na kolejne kroki Wielkiego Gorzelnika.
Basen, po kilku sierpniowych ulewach, jakby nieco podupadł na zdrowiu. Przechylił się tak znacznie, że jego stabilność pozostała dawnym wspomnieniem jeno. Męską decyzją wyciągnąłem korek. Z pełną świadomością tego, że jeśli przyjdą jeszcze kąpielowe dni, to będzie trzeba zabrać Narybek na publiczne kąpielisko. Swoją drogą, to zupełnie zapomnieliśmy o spędzaniu czasu nad śródmiejską zorganizowaną wodą do wypoczynku w letnie upały. Tym bardziej czekam na przyszłotygodniowe obiecane gorąco, aby uskutecznić wyjazd na kąpielisko.
A w pracy? Oprócz codziennych nocno-porannych samobójczych myśli w porze uciszania budzika, to całkiem spoko. Trochę martwi mnie to, że zaledwie po trzech tygodniach od zakończenia urlopu ja już tak reaguję na przymus budzenia się o tak nieprzyzwoitej, a jednak doskonale mi znanej, porze dnia (a raczej nocy). Trochę za szybko, prawda? Tłumacze to sobie trochę tym, że z powodów organizacyjnych codziennie hoduję kolejne siwe włosy na głowie walcząc z niemocą sprawczą w te dni. No i ta ciemność. Ta ciemność, w której się budzę i w której rozpoczynam codzienną podróż do pracy. To niestety kojarzy się tylko z jednym - z końcem lata. Ehhh...
Za to optymistyczną wiadomością jest to, że dwa dni temu poprawiłem swój rekord w półmaratonie! Ha! Nowa życiówka to 1h 54 minuty i 31 sekund. Nie powiem, że z łatwością, ale też bez zarzynania się. A że nogi bolą...? No cóż. Tak to już jest. 😀 Śmiało mogę natomiast powiedzieć, że jestem w życiowej formie, jeśli chodzi o potencjał biegowy. Niewątpliwie dwa miesiąca zrzucania wagi dało świetny efekt.
Tymczasem w wszechświecie i okolicy.
- ON na SHELL'u 4,89 PLN/L. Na BP w Zabrzu 4,91 PLN/L, a w gliwickiej "enklawie" po 5,12 PLN/L- co z tymi Gliwicami jest nie tak?
niedziela, 11 sierpnia 2019
Kryzys wieku średniego?
Istnieje? Przyzwyczaiwszy się do swego PESEL-u pomału zaczynam wierzyć, że tak. Oczywiście u każdego zarażonego objawy mogą być inne Jeden kupuje drogi kabriolet, drugi buty do biegania. Jeden uskutecznia posiadanie wypasionej Meridy, drugi podprowadza córce budżetową damkę od Rometa. Jednak zawsze chodzi o to samo - znalezienie jednoosobowej gałęzi w koronie najwyższego drzewa, na które można się wspiąć. Chodzi o sacrum, do którego masz dostęp tylko ty, a innym wara! Chyba że przyjmują twoje warunki, bezkompromisowo i bez prawa veta. To azyl.
Może nie powinienem się do tego przyznawać, ale przeczytałem ostatnio durny taki artykulik ze szmatławego portalu, który jak już, to powinno się odpalać jedynie w trybie "incognito", co by ślad w historii nie pozostawał. No więc jednak przeczytałem i wyczytałem, że po czterdziestce należy - dla zdrowia psychicznego (i fizycznego też) - zrobić w końcu coś dla siebie, i tylko dla siebie.
I ja to robię. Mniej więcej od początku mojej czwartej dekady na tym łez padole. Może nie w filmowym, dekadenckim stylu, ale jednak 😉. Parę dni temu pobiłem swoje trzyletnie życiówki na 3 mile, 5 km i 10 km. I to zdecydowanie. Kto by przypuszczał, że po takim czasie wrócę do formy, która pozwoli mi znowu się cieszyć z poprawiania osobistych rekordów. Rekordów, które są tak naprawdę pokonywaniem samego siebie, przesuwaniem granic, sprawdzaniem możliwości. Nie potrzebuję rywalizacji z kimś, tylko z samym sobą. I tak od lat. I niezmiennie. I wciąż. Zakładam na nogi buty, wciskam się w getry, do ramienia przypinam telefon z włączonym Endomondo i ... start! Albo wsiadam na rower. W tym momencie wszystko zależy ode mnie. Nie ma żadnych subiektywnych uwarunkowań, dylematów, ustalania priorytetów, społecznych konwenansów, tylko ta ścieżka przede mną, droga krótsza lub dłuższa, którą albo pokonam, albo ona mnie pokona. I nic nikomu do tego!
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na Shellu w centrum po 4,95 PLN/L. Cebula w Auchan w zabrzańskim M1 za 3 PLN z groszami (!). Pietruszka po 13 PLN/kg ... Tanio, kuźwa, tanio 😉
- Górnik wczoraj wygrał z Rakowem Częstochowa 1:0. I po czwartej kolejce będzie na 5-6 miejscu (nie rozegrano jeszcze dwóch meczy).
Pogodynka.
Pięknie jest! Dzisiaj rewelacyjne 29-30 st.C. Wczoraj też ładnie, gorąco, choć nieco wietrznie i pokropiło wieczorem. Miniony tydzień średnio po 23-25 st.C; jeśli z deszczem, to przelotnym. Lato trwa i ma się dobrze.
Może nie powinienem się do tego przyznawać, ale przeczytałem ostatnio durny taki artykulik ze szmatławego portalu, który jak już, to powinno się odpalać jedynie w trybie "incognito", co by ślad w historii nie pozostawał. No więc jednak przeczytałem i wyczytałem, że po czterdziestce należy - dla zdrowia psychicznego (i fizycznego też) - zrobić w końcu coś dla siebie, i tylko dla siebie.
I ja to robię. Mniej więcej od początku mojej czwartej dekady na tym łez padole. Może nie w filmowym, dekadenckim stylu, ale jednak 😉. Parę dni temu pobiłem swoje trzyletnie życiówki na 3 mile, 5 km i 10 km. I to zdecydowanie. Kto by przypuszczał, że po takim czasie wrócę do formy, która pozwoli mi znowu się cieszyć z poprawiania osobistych rekordów. Rekordów, które są tak naprawdę pokonywaniem samego siebie, przesuwaniem granic, sprawdzaniem możliwości. Nie potrzebuję rywalizacji z kimś, tylko z samym sobą. I tak od lat. I niezmiennie. I wciąż. Zakładam na nogi buty, wciskam się w getry, do ramienia przypinam telefon z włączonym Endomondo i ... start! Albo wsiadam na rower. W tym momencie wszystko zależy ode mnie. Nie ma żadnych subiektywnych uwarunkowań, dylematów, ustalania priorytetów, społecznych konwenansów, tylko ta ścieżka przede mną, droga krótsza lub dłuższa, którą albo pokonam, albo ona mnie pokona. I nic nikomu do tego!
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na Shellu w centrum po 4,95 PLN/L. Cebula w Auchan w zabrzańskim M1 za 3 PLN z groszami (!). Pietruszka po 13 PLN/kg ... Tanio, kuźwa, tanio 😉
- Górnik wczoraj wygrał z Rakowem Częstochowa 1:0. I po czwartej kolejce będzie na 5-6 miejscu (nie rozegrano jeszcze dwóch meczy).
Pogodynka.
Pięknie jest! Dzisiaj rewelacyjne 29-30 st.C. Wczoraj też ładnie, gorąco, choć nieco wietrznie i pokropiło wieczorem. Miniony tydzień średnio po 23-25 st.C; jeśli z deszczem, to przelotnym. Lato trwa i ma się dobrze.
niedziela, 4 sierpnia 2019
Ta ostatnia niedziela
Ostatnia niedziela, ostatni dzień urlopu.
Jutro wracamy na dobre do rzeczywistości. Na dobre, bo od środy jesteśmy już w domu.
Urlop kończy się jak zwykle to bywa, po dwóch tygodniach. Ale tym razem te dwa tygodnie były wyjątkowo długie. Myślę, że dlatego, iż spędziłem je dokładnie tak, jak chciałem. Tak, jak chciałem, jednocześnie niczego nie wymagając. Bez planów, założeń, napinania się na wypoczywania z sukcesem zapisanym w nagłówku do instrukcji używania wypoczynku. Bez kreowania atrakcji, bez śledzenia prognozy pogody, bez odhaczania na czerwono w kalendarzu nie nazbyt dobrze wykorzystanego kolejnego dnia. Nie tym razem. Okazało się, że nawet nie trzeba nazbyt dobrze pamiętać gdzie się jedzie na ten wyczekiwany urlop. Nie miejsce, a nastawienie - klucz do sukcesu będącego wynikiem, a nie zadaniem do wykonania.
Droga na pogranicze Podkarpacia i Lubelszczyzny jest zupełnie inna niż kierunki nadmorskie, czy "wszędogórskie". Już po natężeniu ruchu można domniemywać, że udajesz się w strony, jakby ciut mniej oblegana przez braci i siostry w wierze. W wierze w to, że trzeba jechać na urlop tam, gdzie wszyscy. Jakże miłą odmianą jest niestanie w korkach ni minuty i jazda drogami tak pustymi, że ani w lusterku, ani hen przed tobą, nie widzisz innego użytkownika szosy. Można się wręcz zaniepokoić, czy aby nie pomyliłeś trasy, a szara nić asfaltu wiedzie cię gdzieś ku zatraceniu. Nic takiego. W końcu podróż się kończy w miejscu zupełnie właściwym.
Owo miejsce zaskakuje. Nic to, że wiedzie ku bramie droga tak wąska, że dwa samochody się nie miną. To co wali po głowie obuchem, to cisza, spokój, zatrzymane wskazówki zegara. Już po przekroczenia progu wiesz, że tutaj nie będzie, jak wszędzie wcześniej.
Krótkie oprowadzenie przez gospodynię i właścicielkę w jednej osobie. Wskazany apartament wzbudza skraje emocje - takie jest pierwsze wrażenie. U Pierworodnej to pierwsze wrażenie na tyle silne, że emocje zwilżają jej powieki - dobrze, że szok szybko mija. Ja również jestem podekscytowany, płakać nie płaczę, ale próbuje się odnaleźć w nowej rzeczywistości, tak obcej codzienności. Jesteśmy wszak w skansenie w całym tego słowa znaczeniu. Począwszy od wrażeń wzrokowych, na zapachu starego drewna kończąc. I nie chodzi o to, że trafiliśmy na obóz przetrwania. Nie, jeśli chodzi o standard, to z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że z naszych wszystkich wakacyjnych wojaży, właśnie dzisiaj odhaczamy najlepsze warunki bytowania. Pomijam klimat miejsca, który dodatkowo rasuje ocenę. Ocenę głównie oparta na czuciu sercem, ale na zimno licząc jest po prostu bardzo dobrze.
Cisza.
Wszechobecna. Niezakłócona niczym, co by miało źródło w cywilizacyjnym rwetesie. Równie niezachwiana naturą, bo i drzewa szepcą mniej, a i ptaki śpiewają o pół tonu ciszej. Nie szumi morze, nie pluska strumień. Zwierzęta w obejściu też doskonale wpisują się w scenopis.
Ciemność.
Niezgłębiona i nie do przebicia wzrokiem czerń nocy. Żadnego zanieczyszczenia sztucznym światłem. Zgaszenie światła w pokoju jest równoznaczne z utratą jakiegokolwiek kontrastu, co skutkuje prawdziwemu po omacku szukania łóżka. Szczególnie, że trwa księżycowy nów.
Czas.
Brak czasu. Ale nie jego niedostatek, tylko brak jego czucia. Żadna godzina nie wyznacza żadnej powinności. Pory dnia, to najbardziej dokładna jednostka czasu. Jedyna potrzebna ... a może i nie.
W miejscu tak ustronnym, tak odległym od wszystkiego co na co dzień zakłóca egzystencję, czuję się jakbym zerwał się z uwięzi. Ze smyczy powinności, które ni jak nie pasują do mojego katalogu rzeczy ważnych. Nagle, te kilka godzin jazdy dalej, wygrzebuję się ze stęchłego bigosu konwenansów, nieszczerych uprzejmości i niepotrzebnych spięć. Oddycham pełna piersią i każdy łyk powietrza smakuje znakomicie. Gdzieś niewyobrażenie daleko pozostało zapowietrzone ukochane miasto. Codzienność, tak toksyczna na każdym polu, opada ze mnie, jak duszący kurz. Czuję się po prostu dobrze. Bezwarunkowo dobrze.
Tylko tydzień. A mam wrażenie, że trwa to nie wiem, jak długo. Może dlatego bez rozpaczy opuszczam to miejsce. To dziwne. Przecież skoro tak mi dobrze, to o co chodzi? Może o to, że tak doskonale się zresetowałem. Chyba tak. Tak myślę. Nie bez znaczenia jest tez perspektywa drugie urlopowego tygodnia w miejscu i towarzystwie ze wszech miar dobrym i życzliwym. O ile miejsc dobrych jest na świecie wiele, to życzliwych ludzi przecież ze świecą szukać. Wyjeżdżamy więc z naszego Nowherelandu z perspektywą przedłużenia dobrej passy. I nie ma szans na to, aby się zawieść. I tak też było.
Jutro poniedziałek. Boli. Jak każdy inny. Najbardziej czego mi żal, w związku z końcem urlopu, to nie to że się po prostu skończył. To nad czym szczerze boleję, to fakt iż nie jestem w stanie zatrzymać na dłużej tego doskonałego samopoczucia, tego duchowego zdrowia, którego nabyłem przez te dwa minione tygodnie. Nie pomogą tu wspomnienia, choć pewnie jakiś czas jeszcze będą pigułką na bardziej złe chwile. Nie zatrzymają tego obrazy na zdjęciach, choć niewątpliwie będą wywoływały uśmiech na twarzy. Już za chwilę wpadnę w rytm od weekendu do weekendu, kiedy to te czterdzieści osiem godzin będą przerywnikiem, ale i prologiem kolejnego poniedziałku. Ehhh...
Trochę pojeździłem na rowerze w czasie urlopu. Ponad 300 km, z czego najdłuższy jednorazowy kawałek to blisko 140 km ekstremalnie podniecającej wyprawy w okolicach Kielc ze wskazaniem na góry świętokrzyskie z apogeum w postaci wjechania na Święty Krzyż, czy też Łysą Górę, jak kto woli. Za to nie biegałem dużo, bo zaledwie dwukrotnie założyłem trampki na nogi. Ale biorąc pod uwagę rowerowe eskapady, to jestem z siebie, ekhm, całkiem dumny. 😎 Taki aktywny byłem! I to przy jednoczesnym totalnym wyluzowanie psyche. No czegóż chcieć więcej?!
Jutro wracamy na dobre do rzeczywistości. Na dobre, bo od środy jesteśmy już w domu.
Urlop kończy się jak zwykle to bywa, po dwóch tygodniach. Ale tym razem te dwa tygodnie były wyjątkowo długie. Myślę, że dlatego, iż spędziłem je dokładnie tak, jak chciałem. Tak, jak chciałem, jednocześnie niczego nie wymagając. Bez planów, założeń, napinania się na wypoczywania z sukcesem zapisanym w nagłówku do instrukcji używania wypoczynku. Bez kreowania atrakcji, bez śledzenia prognozy pogody, bez odhaczania na czerwono w kalendarzu nie nazbyt dobrze wykorzystanego kolejnego dnia. Nie tym razem. Okazało się, że nawet nie trzeba nazbyt dobrze pamiętać gdzie się jedzie na ten wyczekiwany urlop. Nie miejsce, a nastawienie - klucz do sukcesu będącego wynikiem, a nie zadaniem do wykonania.
Droga na pogranicze Podkarpacia i Lubelszczyzny jest zupełnie inna niż kierunki nadmorskie, czy "wszędogórskie". Już po natężeniu ruchu można domniemywać, że udajesz się w strony, jakby ciut mniej oblegana przez braci i siostry w wierze. W wierze w to, że trzeba jechać na urlop tam, gdzie wszyscy. Jakże miłą odmianą jest niestanie w korkach ni minuty i jazda drogami tak pustymi, że ani w lusterku, ani hen przed tobą, nie widzisz innego użytkownika szosy. Można się wręcz zaniepokoić, czy aby nie pomyliłeś trasy, a szara nić asfaltu wiedzie cię gdzieś ku zatraceniu. Nic takiego. W końcu podróż się kończy w miejscu zupełnie właściwym.
Owo miejsce zaskakuje. Nic to, że wiedzie ku bramie droga tak wąska, że dwa samochody się nie miną. To co wali po głowie obuchem, to cisza, spokój, zatrzymane wskazówki zegara. Już po przekroczenia progu wiesz, że tutaj nie będzie, jak wszędzie wcześniej.
Krótkie oprowadzenie przez gospodynię i właścicielkę w jednej osobie. Wskazany apartament wzbudza skraje emocje - takie jest pierwsze wrażenie. U Pierworodnej to pierwsze wrażenie na tyle silne, że emocje zwilżają jej powieki - dobrze, że szok szybko mija. Ja również jestem podekscytowany, płakać nie płaczę, ale próbuje się odnaleźć w nowej rzeczywistości, tak obcej codzienności. Jesteśmy wszak w skansenie w całym tego słowa znaczeniu. Począwszy od wrażeń wzrokowych, na zapachu starego drewna kończąc. I nie chodzi o to, że trafiliśmy na obóz przetrwania. Nie, jeśli chodzi o standard, to z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że z naszych wszystkich wakacyjnych wojaży, właśnie dzisiaj odhaczamy najlepsze warunki bytowania. Pomijam klimat miejsca, który dodatkowo rasuje ocenę. Ocenę głównie oparta na czuciu sercem, ale na zimno licząc jest po prostu bardzo dobrze.
Cisza.
Wszechobecna. Niezakłócona niczym, co by miało źródło w cywilizacyjnym rwetesie. Równie niezachwiana naturą, bo i drzewa szepcą mniej, a i ptaki śpiewają o pół tonu ciszej. Nie szumi morze, nie pluska strumień. Zwierzęta w obejściu też doskonale wpisują się w scenopis.
Ciemność.
Niezgłębiona i nie do przebicia wzrokiem czerń nocy. Żadnego zanieczyszczenia sztucznym światłem. Zgaszenie światła w pokoju jest równoznaczne z utratą jakiegokolwiek kontrastu, co skutkuje prawdziwemu po omacku szukania łóżka. Szczególnie, że trwa księżycowy nów.
Czas.
Brak czasu. Ale nie jego niedostatek, tylko brak jego czucia. Żadna godzina nie wyznacza żadnej powinności. Pory dnia, to najbardziej dokładna jednostka czasu. Jedyna potrzebna ... a może i nie.
W miejscu tak ustronnym, tak odległym od wszystkiego co na co dzień zakłóca egzystencję, czuję się jakbym zerwał się z uwięzi. Ze smyczy powinności, które ni jak nie pasują do mojego katalogu rzeczy ważnych. Nagle, te kilka godzin jazdy dalej, wygrzebuję się ze stęchłego bigosu konwenansów, nieszczerych uprzejmości i niepotrzebnych spięć. Oddycham pełna piersią i każdy łyk powietrza smakuje znakomicie. Gdzieś niewyobrażenie daleko pozostało zapowietrzone ukochane miasto. Codzienność, tak toksyczna na każdym polu, opada ze mnie, jak duszący kurz. Czuję się po prostu dobrze. Bezwarunkowo dobrze.
Tylko tydzień. A mam wrażenie, że trwa to nie wiem, jak długo. Może dlatego bez rozpaczy opuszczam to miejsce. To dziwne. Przecież skoro tak mi dobrze, to o co chodzi? Może o to, że tak doskonale się zresetowałem. Chyba tak. Tak myślę. Nie bez znaczenia jest tez perspektywa drugie urlopowego tygodnia w miejscu i towarzystwie ze wszech miar dobrym i życzliwym. O ile miejsc dobrych jest na świecie wiele, to życzliwych ludzi przecież ze świecą szukać. Wyjeżdżamy więc z naszego Nowherelandu z perspektywą przedłużenia dobrej passy. I nie ma szans na to, aby się zawieść. I tak też było.
Jutro poniedziałek. Boli. Jak każdy inny. Najbardziej czego mi żal, w związku z końcem urlopu, to nie to że się po prostu skończył. To nad czym szczerze boleję, to fakt iż nie jestem w stanie zatrzymać na dłużej tego doskonałego samopoczucia, tego duchowego zdrowia, którego nabyłem przez te dwa minione tygodnie. Nie pomogą tu wspomnienia, choć pewnie jakiś czas jeszcze będą pigułką na bardziej złe chwile. Nie zatrzymają tego obrazy na zdjęciach, choć niewątpliwie będą wywoływały uśmiech na twarzy. Już za chwilę wpadnę w rytm od weekendu do weekendu, kiedy to te czterdzieści osiem godzin będą przerywnikiem, ale i prologiem kolejnego poniedziałku. Ehhh...
Trochę pojeździłem na rowerze w czasie urlopu. Ponad 300 km, z czego najdłuższy jednorazowy kawałek to blisko 140 km ekstremalnie podniecającej wyprawy w okolicach Kielc ze wskazaniem na góry świętokrzyskie z apogeum w postaci wjechania na Święty Krzyż, czy też Łysą Górę, jak kto woli. Za to nie biegałem dużo, bo zaledwie dwukrotnie założyłem trampki na nogi. Ale biorąc pod uwagę rowerowe eskapady, to jestem z siebie, ekhm, całkiem dumny. 😎 Taki aktywny byłem! I to przy jednoczesnym totalnym wyluzowanie psyche. No czegóż chcieć więcej?!
niedziela, 14 lipca 2019
Kawa i szarlotka
Kawa z rana? Czemu nie! Zwłaszcza w przyjemnych okolicznościach "przyrody". Np na rynku w Siewierzu.
Rower wytargałem z samego rana, tuż przed siódmą rano. Pogoda za oknem wymarzona do pedałowania. Zapowiadał się mało pogodny i chłodny, jak na lipiec, dzień. Taka aura sprzyja, jak żadna inna. A gdy jeszcze nieco pokropi z nieba - pokropi, nie leje - to jeszcze lepiej. Dzisiaj trzykrotnie mokłem i schnąłem w trasie. Ale po kolei.
Jestem kozak, więc nie jadę z włączoną nawigacją 😉. I to mnie czasami gubi. Na przykład dzisiaj. Ufny swym nawigacyjnym talentom, nawet jak mam wątpliwości, to jednak z grubsza trzymam się właściwego kierunku. Ale dzisiaj chyba moja intuicja, mój wewnętrzny kompas doznał usterki, albo nasza stara planeta nagle się przebiegunowała. Koniec końców, tak się zakręciłem, że w pewnym momencie jechałem dokładnie w przeciwnym kierunku, niż powinienem 😀. I to na samym początku wycieczki. Dobrze, że miałem w telefonie mapkę wcześniej przeglądaną, gdy ustalałem cel na dzisiaj. A cel był jeden - Siewierz, zamek biskupi, rynek. Tym razem nie zamierzałem niczego po drodze zwiedzać. Trasa na tyle długa, a dzień na tyle krótki, że postanowiłem prosto do celu pomykać.
Ułożyłem sobie trasę zadupiami galaktyki. Ba, jechałem przez miejsca, które moim zdaniem w ogóle nie istnieją 😀. To, że trafiłem, że przejechałem tamtędy wymykając się szponom baśniowych stworów - równie nieistniejących - to jakieś magiczne zrządzenie losu. A tak na serio, to wiele (zbyt wiele) razy zatrzymywałem się, aby zerknąć do telefonu, czy by na pewno jestem na właściwej ścieżce.
Wreszcie dojechałem. Nagle zza drzew wyłonił się siewierski zamek biskupi. Taki, jakim go pamiętałem. A byłem tu ostatni raz ... paręnaście lat temu. Niemiłą niespodzianką było, że nie można było wejść do środka. Rozebrany podjazd, most zwodzony, brama zamknięta. Dziwna polityka zarządcy, który w sezonie wakacyjnym pozwala sobie na taki prezent dla turystów. Szkoda, wielka szkoda, bo miałem nieskrywaną ochotę wejść do środka. Ale nie kombinowałem. Miast tego pojechałem na siewierski rynek, bo jeszcze większą ochotę niż na zwiedzanie zamku, miałem na ... kawę.
Rynek w Siewierzu. Hmm, pamiętam go z czasów, gdy dokładnie przez środek miasteczka odbywał się nieprzerwany ruch samochodów w kierunku Tarnowskie Góry - Zawiercie. Wtedy było to miejsce mało przyjemne. Natomiast od kiedy zbudowana południową obwodnicę miasta, nigdy już nie zawitałem do centrum. Dzisiaj pierwszy raz zobaczyłem, jak bardzo to miejsce zyskało na wyprowadzeniu ruchu tranzytu samochodowego z miasta. Metamorfoza rynku jest zaskakująca. Miejsce przebudowane, jasne (kojarzę, że dawnej było tam sporo drzew); wybrukowana płyta placu, dużo kwiatów; kolorowe i czyste kamieniczki. A, że byłem tam w niedzielny poranek, więc dodatkowo ciche i spokojne. Ale myślę, że ten senny spokój panuje tam teraz na co dzień. No ładnie, po prostu ładnie.
Podjechałem do jedynej (!) knajpki na rynku. Na moje szczęście już czynnej. Zamówiłem kawę. I szarotkę. która okazała się rewelacyjna. Swoją drogą, pewnie każda szarlotka po trzech godzinach kręcenia pedałami jest pyszna. Ale nie, nie ma co ujmować temu ciachu; na ciepło, z bitą śmietaną, z malinami, sosem czekoladowym i cukrowym pudrem, no ... no szkoda, że tak mało 😀. Kawa też dobra. Tylko zdecydowanie zbyt mała 😉.
Siedząc w restauracyjnym ogródku ukwieconym białymi petuniami, miałem okazję zasłyszeć ciekawe dialogi dwóch par siedzących przy sąsiednich stolikach. Nie żebym podsłuchiwał, po prostu stoliki gęsto poustawiane i nie dało się nie słyszeć bliźnich obok. Jedna z par, to ludzie, jak mniemam nieco młodsi ode mnie, natomiast z ego urośniętym, jak na sterydach. Co to były za indywidua! Ja pierd***! Chamstwo, buta, buractwo równie wysokiej jakości, co ciuchy i powierzchowność pani i pana. Aż żal mi było kelnerki, że musiała ich obsługiwać. Swoją drogą dziewczyna mało ogarnięta, ale może to niedzielna wczesna pora tylko.
Druga para była nieco inna. Tam również pani grała pierwsze skrzypce. O ile przy stoliku obok siedziała para "zasiedziała w sobie" i wtórująca sobie wzajemnie, to w tym przypadku ewidentnie pani baaaaaardzo chciała zrobić dobre wrażenie na panu. Ewidentnie zależało jej na "sprzedaniu" siebie, bo takiej autopromocji swojego wysokiego poziomu i obeznania w sprawach wagi wszelkiej, dawno nie słyszałem. Toż to był jeden nieprzerwany, jednostajny monolog. Zastanawiam się, czy mężczyzna na przeciwko tej pani, słuchał, czy tylko udawał. Aczkolwiek jakieś pomrukiwania, chrząknięcia, wskazywać mogły, że jednak miał kontakt z tyradą rzucaną nad blatem stolika.
Boże! Jak ja się cieszę, że jestem, kim jestem. Jak dobrze, że życie darowało mi dyspensę od tego typu społecznych interakcji do uskuteczniania względem bliższych i dalszych bliźnich. W całej tej mojej, często rozedrganej i zdrowo popieprzonej codzienności, dzisiaj, popijając kawę z mleczną pianką i wcinając przesłodką szarlotkę, poczułem się jak stoik w oparach nirwany. Poczułem się po prostu ... dobrze.
Droga do domu daleka. Na zachodnim horyzoncie ołowiane chmury. Zapowiadało się trzecie tego dnia zmoknięcie. I owszem było, ale najmniejsze. Woda wylała się z nieba, ale ja nie zdążyłem na spektakl. Widziałem jedynie nieliche kałuże świadczące o ulewie.
Wybrałem tym razem drogę najprostszą z możliwych. Nie omijałem teraz głównego traktu, tylko trzymałem się go kurczowo. Po prostu nie chciało mi się znowu co skrzyżowanie pośród pól, zastanawiać się, czy w lewo, czy w prawo. A że jechało się dobrze, to bez większego zmęczenia pokonałem dzisiejsze 100 km. Tak! To pierwsza rowerowa "stówa" w tym roku.
Po 9 tygodniach w okowach zdrowego odżywiania, zaliczam kolejny, drugi już, tydzień bez ... ekhm ... sukcesu. Na wadze -8,9 kg, a od początku maja -10,2 kg. Jest ok, wiem, ale do planu brakuje tak niewiele, a przecież przede mną ostatni tydzień, kiedy będę mógł w pełni świadomie sterować tym, co pochłaniam.
Pogodynka.
Lipiec nadal nie potrafi odbić się od dna. Temperatury krążę koło "dwudziestki". Jest nieco zbyt chłodno, jak na tą porę roku. No i pokapuje od czasu do czasu, choć ciągłe alerty o mega burzach, jak dotąd okazują się jedynie straszeniem. I dobrze.
Rower wytargałem z samego rana, tuż przed siódmą rano. Pogoda za oknem wymarzona do pedałowania. Zapowiadał się mało pogodny i chłodny, jak na lipiec, dzień. Taka aura sprzyja, jak żadna inna. A gdy jeszcze nieco pokropi z nieba - pokropi, nie leje - to jeszcze lepiej. Dzisiaj trzykrotnie mokłem i schnąłem w trasie. Ale po kolei.
Jestem kozak, więc nie jadę z włączoną nawigacją 😉. I to mnie czasami gubi. Na przykład dzisiaj. Ufny swym nawigacyjnym talentom, nawet jak mam wątpliwości, to jednak z grubsza trzymam się właściwego kierunku. Ale dzisiaj chyba moja intuicja, mój wewnętrzny kompas doznał usterki, albo nasza stara planeta nagle się przebiegunowała. Koniec końców, tak się zakręciłem, że w pewnym momencie jechałem dokładnie w przeciwnym kierunku, niż powinienem 😀. I to na samym początku wycieczki. Dobrze, że miałem w telefonie mapkę wcześniej przeglądaną, gdy ustalałem cel na dzisiaj. A cel był jeden - Siewierz, zamek biskupi, rynek. Tym razem nie zamierzałem niczego po drodze zwiedzać. Trasa na tyle długa, a dzień na tyle krótki, że postanowiłem prosto do celu pomykać.
Ułożyłem sobie trasę zadupiami galaktyki. Ba, jechałem przez miejsca, które moim zdaniem w ogóle nie istnieją 😀. To, że trafiłem, że przejechałem tamtędy wymykając się szponom baśniowych stworów - równie nieistniejących - to jakieś magiczne zrządzenie losu. A tak na serio, to wiele (zbyt wiele) razy zatrzymywałem się, aby zerknąć do telefonu, czy by na pewno jestem na właściwej ścieżce.
Wreszcie dojechałem. Nagle zza drzew wyłonił się siewierski zamek biskupi. Taki, jakim go pamiętałem. A byłem tu ostatni raz ... paręnaście lat temu. Niemiłą niespodzianką było, że nie można było wejść do środka. Rozebrany podjazd, most zwodzony, brama zamknięta. Dziwna polityka zarządcy, który w sezonie wakacyjnym pozwala sobie na taki prezent dla turystów. Szkoda, wielka szkoda, bo miałem nieskrywaną ochotę wejść do środka. Ale nie kombinowałem. Miast tego pojechałem na siewierski rynek, bo jeszcze większą ochotę niż na zwiedzanie zamku, miałem na ... kawę.
Rynek w Siewierzu. Hmm, pamiętam go z czasów, gdy dokładnie przez środek miasteczka odbywał się nieprzerwany ruch samochodów w kierunku Tarnowskie Góry - Zawiercie. Wtedy było to miejsce mało przyjemne. Natomiast od kiedy zbudowana południową obwodnicę miasta, nigdy już nie zawitałem do centrum. Dzisiaj pierwszy raz zobaczyłem, jak bardzo to miejsce zyskało na wyprowadzeniu ruchu tranzytu samochodowego z miasta. Metamorfoza rynku jest zaskakująca. Miejsce przebudowane, jasne (kojarzę, że dawnej było tam sporo drzew); wybrukowana płyta placu, dużo kwiatów; kolorowe i czyste kamieniczki. A, że byłem tam w niedzielny poranek, więc dodatkowo ciche i spokojne. Ale myślę, że ten senny spokój panuje tam teraz na co dzień. No ładnie, po prostu ładnie.
Podjechałem do jedynej (!) knajpki na rynku. Na moje szczęście już czynnej. Zamówiłem kawę. I szarotkę. która okazała się rewelacyjna. Swoją drogą, pewnie każda szarlotka po trzech godzinach kręcenia pedałami jest pyszna. Ale nie, nie ma co ujmować temu ciachu; na ciepło, z bitą śmietaną, z malinami, sosem czekoladowym i cukrowym pudrem, no ... no szkoda, że tak mało 😀. Kawa też dobra. Tylko zdecydowanie zbyt mała 😉.
Siedząc w restauracyjnym ogródku ukwieconym białymi petuniami, miałem okazję zasłyszeć ciekawe dialogi dwóch par siedzących przy sąsiednich stolikach. Nie żebym podsłuchiwał, po prostu stoliki gęsto poustawiane i nie dało się nie słyszeć bliźnich obok. Jedna z par, to ludzie, jak mniemam nieco młodsi ode mnie, natomiast z ego urośniętym, jak na sterydach. Co to były za indywidua! Ja pierd***! Chamstwo, buta, buractwo równie wysokiej jakości, co ciuchy i powierzchowność pani i pana. Aż żal mi było kelnerki, że musiała ich obsługiwać. Swoją drogą dziewczyna mało ogarnięta, ale może to niedzielna wczesna pora tylko.
Druga para była nieco inna. Tam również pani grała pierwsze skrzypce. O ile przy stoliku obok siedziała para "zasiedziała w sobie" i wtórująca sobie wzajemnie, to w tym przypadku ewidentnie pani baaaaaardzo chciała zrobić dobre wrażenie na panu. Ewidentnie zależało jej na "sprzedaniu" siebie, bo takiej autopromocji swojego wysokiego poziomu i obeznania w sprawach wagi wszelkiej, dawno nie słyszałem. Toż to był jeden nieprzerwany, jednostajny monolog. Zastanawiam się, czy mężczyzna na przeciwko tej pani, słuchał, czy tylko udawał. Aczkolwiek jakieś pomrukiwania, chrząknięcia, wskazywać mogły, że jednak miał kontakt z tyradą rzucaną nad blatem stolika.
Boże! Jak ja się cieszę, że jestem, kim jestem. Jak dobrze, że życie darowało mi dyspensę od tego typu społecznych interakcji do uskuteczniania względem bliższych i dalszych bliźnich. W całej tej mojej, często rozedrganej i zdrowo popieprzonej codzienności, dzisiaj, popijając kawę z mleczną pianką i wcinając przesłodką szarlotkę, poczułem się jak stoik w oparach nirwany. Poczułem się po prostu ... dobrze.
Droga do domu daleka. Na zachodnim horyzoncie ołowiane chmury. Zapowiadało się trzecie tego dnia zmoknięcie. I owszem było, ale najmniejsze. Woda wylała się z nieba, ale ja nie zdążyłem na spektakl. Widziałem jedynie nieliche kałuże świadczące o ulewie.
Wybrałem tym razem drogę najprostszą z możliwych. Nie omijałem teraz głównego traktu, tylko trzymałem się go kurczowo. Po prostu nie chciało mi się znowu co skrzyżowanie pośród pól, zastanawiać się, czy w lewo, czy w prawo. A że jechało się dobrze, to bez większego zmęczenia pokonałem dzisiejsze 100 km. Tak! To pierwsza rowerowa "stówa" w tym roku.
Po 9 tygodniach w okowach zdrowego odżywiania, zaliczam kolejny, drugi już, tydzień bez ... ekhm ... sukcesu. Na wadze -8,9 kg, a od początku maja -10,2 kg. Jest ok, wiem, ale do planu brakuje tak niewiele, a przecież przede mną ostatni tydzień, kiedy będę mógł w pełni świadomie sterować tym, co pochłaniam.
Pogodynka.
Lipiec nadal nie potrafi odbić się od dna. Temperatury krążę koło "dwudziestki". Jest nieco zbyt chłodno, jak na tą porę roku. No i pokapuje od czasu do czasu, choć ciągłe alerty o mega burzach, jak dotąd okazują się jedynie straszeniem. I dobrze.
niedziela, 7 lipca 2019
Nie wyżeraj dzieciom cebuli!
"Nie wyżeraj dzieciom cebuli! Zjedz se jakieś brzoskwinie!". Tak się w naszej krainie miodem i mlekiem płynącej porobiło, że nie tylko kartofle stały się na dobre towarem luksusowym, nie tylko zakup korzeniowej pietruszki odkłada się na "po wypłacie", a zakup czereśni stał się potwierdzeniem wyższego statusu społecznego. Dawniej naprawdę biedni, przymierający głodem ludziska, wpierdzielali cebulę. A.D. 2019 owo warzywo o wielu warstwach, kosztuje 5 PLN/kg, co stawia je na półce wyższej niż większość rezydentów regałów w "zieleniaku". Świat się w kamela uobroco! - jak starka godali.
Jak już o jedzeniu, to z wielkim niezadowoleniem muszę zameldować (samemu sobie... głównie), że po 8 tygodniach diety, właśnie ów ósmy (ha! dwa wyjątki w polskiej ortografii pod rząd) okazał się pierwszym bez sukcesu. Nic nie zeszło z wagi. Hmm... Dlaczego? Czyżby nieco popuszczone lejce pozwoliło się wyrwać dietetycznej szkapie spod kontroli? Otóż, ja jako szkapa, nie uważam żebym aż tak brykał w minionym tygodniu. Głęboko wierzę w to, że to tylko błąd systemu, że coś tam nie postykało i tak mi spieprzyło wynik. I równie głęboko wierzę w to, że w przyszłym tygodniu wszystko wróci do normy. A że już dzisiaj odżywiałem się bardzo oszczędnie, jednocześnie wracając do pilnowania się co do reprezentacji na talerzu, to z pewnością moja wiara ma podstawy bardzo mocne. Do tego też przez minione ostatnie trzy dni udzielałem się fizycznie - 64 km na rowerze; 11 km biegania - co powinno być dobrym prognostykiem do dalszej aktywności na tym polu w najbliższych dniach. Nie powinno więc być źle. Hehe, zabawne, bo sam siebie tak zapewniam, tak motywuję.
Wczoraj przejechałem na rowerze 52 km. Trasa trochę taka "z dupy". Jedno miejsce, bo chciałem bardzo zobaczyć co to. Drugie, bo w zeszłym roku jakoś omijane. Reszta, jako uzupełnienie, bo widziane nie raz.
Pogoda bardzo sympatyczna. O 6:30 wyruszyłem. Pierwszy przystanek, to Ogród Botaniczny w Radzionkowie. Niemały podjazd dał się we znaki. Wszak Księża Góra, na którym ogród został utworzony, to prawdziwe 356 m.n.p.m. Ogród... fajny, ale bez rewelacji. Inny, niż inne - dziki taki, surowy. Za to fajny zjazd z góry potem. Asfaltowa droga w przepaść. Nigdy tak szybko jeszcze nie jechałem na rowerze - 58,5 km/h. Śmierć w oczach. 😉😎😀
Drugi punkt programu, to Park w Świerklańcu. Klasyka. Po raz n-ty. I fajnie. Chwila na ławeczce w porannym słońcu; moment nad brzegiem jeziora, tuż poza parkiem. Z tym jeziorem to tak, że poziom ciszy w tym miejscu, o tej porze, jest doznaniem nie-sa-mo-wi-tym! Można siąść i tak siedzieć... siedzieć... siedzieć.
Trzeci punkt na trasie, to Nakło Śląskie i pałac Donnersmarcków. Milion razy mój wzrok przyciągała wystająca ponad drzewami neogotycka wieża, gdy przejeżdżałem przez Nakło. W końcu pojechałem zobaczyć pałac z bliska. I rozczarowanie. Bardzo zaniedbany. mały park wokół też. Długo tam nie zabawiłem. Jeszcze tyko na sekundę pod kościół pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa po drugiej stronie ulicy i dalej w trasę.
Czwarty i ostatni przystanek, to Tarnowskie Góry, a konkretnie rynek. W końcu dobre doznania! To miejsce ma po prostu klimat. Nawet w sobotni poranek żyje. Kafejki pootwierane, ludzi nie brak, a mimo to cisza, spokój. Zasiadłem więc przy rewelacyjnej kawie po wiedeńsku i wystawiłem dziób do słońca przy cukiernianym stoliku. Przede mną kolorowy rynek, za mną XVI-wieczne kamienice z podcieniami. Nie wiem właściwie czy ta kawa taka dobra sama z siebie, czy to właściwe otoczenie dodało jej wykwintnego smaku.
W końcu czas do domu. Bardzo nie chciałem wracać drogą 78 do domu - pedałowanie nią nie należy do największych przyjemności. Toteż wytyczyłem sobie drogę zadupiami i ... pobłądziłem. A, że nie przepadam za wracania po własnych błędnych śladach, to uruchomiłem system w ostatnim działającym ustawieniu - a konkretniej wybrałem pierwszą drogę, co do której nie miałem wątpliwości. I tak oto, po raz drugi tego dnia, musiałem się wspiąć na Suchą Górę. Tak oto mogłem sobie ochrzcić sobotnią wycieczkę, mianem górskiej wyprawy rowerowej. 😉
Dzisiaj natomiast solidnie pobiegałem. Wczorajsza wycieczka krzywdy mi nie zrobiła, wręcz przeciwnie. Sił i ochoty miałem na tyle, że wybiegałem sobie najlepszą w tym roku dychę. Ha! I nie przeszkodziło mi w tym nawet słońce, które nie wiadomo skąd wylazło zza chmur po kwadransie od startu. Bardzo starało się tak przygrzewać, żeby zagotować wodę w mym czajniku. Ale ni ch***! To był bardzo dobry dzień na bieganie.
Pogodynka.
Gdzieś nam lato się trochę schowało. Dzisiaj zaledwie 17-18 st.C. Pół na pół chmury ze słońcem. Wciąż nie pada. Cały następny tydzień ma być taki nijaki.
Jak już o jedzeniu, to z wielkim niezadowoleniem muszę zameldować (samemu sobie... głównie), że po 8 tygodniach diety, właśnie ów ósmy (ha! dwa wyjątki w polskiej ortografii pod rząd) okazał się pierwszym bez sukcesu. Nic nie zeszło z wagi. Hmm... Dlaczego? Czyżby nieco popuszczone lejce pozwoliło się wyrwać dietetycznej szkapie spod kontroli? Otóż, ja jako szkapa, nie uważam żebym aż tak brykał w minionym tygodniu. Głęboko wierzę w to, że to tylko błąd systemu, że coś tam nie postykało i tak mi spieprzyło wynik. I równie głęboko wierzę w to, że w przyszłym tygodniu wszystko wróci do normy. A że już dzisiaj odżywiałem się bardzo oszczędnie, jednocześnie wracając do pilnowania się co do reprezentacji na talerzu, to z pewnością moja wiara ma podstawy bardzo mocne. Do tego też przez minione ostatnie trzy dni udzielałem się fizycznie - 64 km na rowerze; 11 km biegania - co powinno być dobrym prognostykiem do dalszej aktywności na tym polu w najbliższych dniach. Nie powinno więc być źle. Hehe, zabawne, bo sam siebie tak zapewniam, tak motywuję.
Wczoraj przejechałem na rowerze 52 km. Trasa trochę taka "z dupy". Jedno miejsce, bo chciałem bardzo zobaczyć co to. Drugie, bo w zeszłym roku jakoś omijane. Reszta, jako uzupełnienie, bo widziane nie raz.
Pogoda bardzo sympatyczna. O 6:30 wyruszyłem. Pierwszy przystanek, to Ogród Botaniczny w Radzionkowie. Niemały podjazd dał się we znaki. Wszak Księża Góra, na którym ogród został utworzony, to prawdziwe 356 m.n.p.m. Ogród... fajny, ale bez rewelacji. Inny, niż inne - dziki taki, surowy. Za to fajny zjazd z góry potem. Asfaltowa droga w przepaść. Nigdy tak szybko jeszcze nie jechałem na rowerze - 58,5 km/h. Śmierć w oczach. 😉😎😀
Drugi punkt programu, to Park w Świerklańcu. Klasyka. Po raz n-ty. I fajnie. Chwila na ławeczce w porannym słońcu; moment nad brzegiem jeziora, tuż poza parkiem. Z tym jeziorem to tak, że poziom ciszy w tym miejscu, o tej porze, jest doznaniem nie-sa-mo-wi-tym! Można siąść i tak siedzieć... siedzieć... siedzieć.
Trzeci punkt na trasie, to Nakło Śląskie i pałac Donnersmarcków. Milion razy mój wzrok przyciągała wystająca ponad drzewami neogotycka wieża, gdy przejeżdżałem przez Nakło. W końcu pojechałem zobaczyć pałac z bliska. I rozczarowanie. Bardzo zaniedbany. mały park wokół też. Długo tam nie zabawiłem. Jeszcze tyko na sekundę pod kościół pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa po drugiej stronie ulicy i dalej w trasę.
Czwarty i ostatni przystanek, to Tarnowskie Góry, a konkretnie rynek. W końcu dobre doznania! To miejsce ma po prostu klimat. Nawet w sobotni poranek żyje. Kafejki pootwierane, ludzi nie brak, a mimo to cisza, spokój. Zasiadłem więc przy rewelacyjnej kawie po wiedeńsku i wystawiłem dziób do słońca przy cukiernianym stoliku. Przede mną kolorowy rynek, za mną XVI-wieczne kamienice z podcieniami. Nie wiem właściwie czy ta kawa taka dobra sama z siebie, czy to właściwe otoczenie dodało jej wykwintnego smaku.
W końcu czas do domu. Bardzo nie chciałem wracać drogą 78 do domu - pedałowanie nią nie należy do największych przyjemności. Toteż wytyczyłem sobie drogę zadupiami i ... pobłądziłem. A, że nie przepadam za wracania po własnych błędnych śladach, to uruchomiłem system w ostatnim działającym ustawieniu - a konkretniej wybrałem pierwszą drogę, co do której nie miałem wątpliwości. I tak oto, po raz drugi tego dnia, musiałem się wspiąć na Suchą Górę. Tak oto mogłem sobie ochrzcić sobotnią wycieczkę, mianem górskiej wyprawy rowerowej. 😉
Dzisiaj natomiast solidnie pobiegałem. Wczorajsza wycieczka krzywdy mi nie zrobiła, wręcz przeciwnie. Sił i ochoty miałem na tyle, że wybiegałem sobie najlepszą w tym roku dychę. Ha! I nie przeszkodziło mi w tym nawet słońce, które nie wiadomo skąd wylazło zza chmur po kwadransie od startu. Bardzo starało się tak przygrzewać, żeby zagotować wodę w mym czajniku. Ale ni ch***! To był bardzo dobry dzień na bieganie.
Pogodynka.
Gdzieś nam lato się trochę schowało. Dzisiaj zaledwie 17-18 st.C. Pół na pół chmury ze słońcem. Wciąż nie pada. Cały następny tydzień ma być taki nijaki.
środa, 3 lipca 2019
Pozazmysłowe Kruka wywołanie
Tak, przyznaję, że przesiedziałem dzisiaj całe popołudnie w telefonie. I jest mi wstyd z tego powodu. Może to przez to załamanie pogody, które zaatakowało nas chłodem niespotykanym w ostatnich tygodniach. Dzisiaj słupek rtęci na termometrze poleciał na łeb na szyję i zatrzymał się ok 22 st.C. Toż to jakiś kataklizm niebywały! I po co było nas przyzwyczajać do tego całego dobra, hę? Przecież nic tak nie boli, jak upadek z wysokiego konia w postaci pomniejszenie pensji, nawet takiej złożonej ze stopni celsjuszowych. A dzisiaj było to lądowanie z perszerona. Ku pokrzepieniu serca i duszy, oraz uzupełniając wczorajszą pizzę odgrzaną w mikrofali, otworzyłem więc pszeniczniaka czeskiego i pocieszyłem skołatane me serce i wlałem weń pięć setek otuchy najwyższej klasy. Wraz z nastaniem mroku za oknem wlazłem do wanny, by rozgrzać zziębniętą duszę i rozczarowane ciało pozbawione pieszczoty słonecznych promieni. Koniec końców wylądowałem tu, przy klawiaturze bez 'c' i 'v', aby wyznać swą winę zaniechania czerpania hedonistycznej radości z lata i zmysłowego obcowania z gorącem lipca, który porzucił dobre wzorce przyniesione na tacy przez miniony czerwiec. Gdyby lipiec byłby kobietą, to w tej chwili zrzuciłby kuse bikini i wzuł jutowy worek z wyrżniętymi, nożem pana Rambo, trzema dziurami na ręce i głowę. I na nic zdało by się przepasanie w talii kawałkiem kabla tego ordynarnego stroju. Powabności ni uroku by to i tak nie przysposobiło.
Taplając się w waniennej kąpieli, mając wciąż przeklęty telefon na podorędziu, zarzuciłem z serwisu, którego tarczę herbową zdobi biały trójkąt na czerwonym tle zwrócony w stronę Rosji, melodyjki od dawna nie słuchane. I niech mi nikt nie wmawia, że pozazmysłowe zdolności parapsychiczne nie są dane nawet tak maluczkim, jako ja. Otóż ze stereo głośników małego koreańskiego pudełka popłynęły jedna za drugą, ludowe pieśni z filmu pod tytułem "The Crow". I bym na tym poprzestał, nie wspominał więcej ni słowa, ale puściwszy w ruch fantazyjne buszowanie pilotem telewizora po kanałach licznych, acz zupełnie zbędnych, gdzieś w jednej trzeciej peletonu natrafiłem na zapowiedź filmu "The Crow", który niniejszym zaordynowałem jednym kliknięciem "memory" do oglądania na dobranoc. Tak oto moje pozazmysłowe postrzeganie i serfowanie po burzliwej fali nadświadomości, zaplanowało mi późny wieczór. Przypadek? Nie sądzę. Ten stan duchowej energetyczności trzeba spożytkować, zanim sczeźnie. Jużem zaplanował eksperyment z wyłączeniem telewizora siłą woli, kiedy to znużony nocną porą nie będę w stanie odnaleźć pilota zakopanego w pościelach z satyny.
I na tym koniec, bo właśnie seans się rozpoczyna.
Taplając się w waniennej kąpieli, mając wciąż przeklęty telefon na podorędziu, zarzuciłem z serwisu, którego tarczę herbową zdobi biały trójkąt na czerwonym tle zwrócony w stronę Rosji, melodyjki od dawna nie słuchane. I niech mi nikt nie wmawia, że pozazmysłowe zdolności parapsychiczne nie są dane nawet tak maluczkim, jako ja. Otóż ze stereo głośników małego koreańskiego pudełka popłynęły jedna za drugą, ludowe pieśni z filmu pod tytułem "The Crow". I bym na tym poprzestał, nie wspominał więcej ni słowa, ale puściwszy w ruch fantazyjne buszowanie pilotem telewizora po kanałach licznych, acz zupełnie zbędnych, gdzieś w jednej trzeciej peletonu natrafiłem na zapowiedź filmu "The Crow", który niniejszym zaordynowałem jednym kliknięciem "memory" do oglądania na dobranoc. Tak oto moje pozazmysłowe postrzeganie i serfowanie po burzliwej fali nadświadomości, zaplanowało mi późny wieczór. Przypadek? Nie sądzę. Ten stan duchowej energetyczności trzeba spożytkować, zanim sczeźnie. Jużem zaplanował eksperyment z wyłączeniem telewizora siłą woli, kiedy to znużony nocną porą nie będę w stanie odnaleźć pilota zakopanego w pościelach z satyny.
I na tym koniec, bo właśnie seans się rozpoczyna.
niedziela, 30 czerwca 2019
Ekstremalnie fajnie
To był dzień! To był dzień gorący! Temperatura w cieniu, w najcieplejszym momencie dnia wahała się od 36 do 38 st.C. Ha! To się nam lato rozochociło! I nic, że przyszły tydzień ma być i z opadami, i z temperatura z innej już bajki. Nawet, jeśli z nieba poleci deszcz, a termometry pokażą o dychę mniej, to i tak będziemy w "letniej strefie wpływów".
Wstałem dzisiaj wcześnie. Po węglowodanowym śniadanku, już o 6:30 siedziałem na rowerze i pomykałem w kierunku zachodnim. Tak wcześnie, bo prognozy pogody na ten dzień były mi znane. Plan więc był taki, aby rowerową wycieczkę odbyć na tyle szybko, aby wrócić do bazy przed południem. Jak się później okazało, ledwo co zdążyłem przed zagotowaniem się świata od południowego słońca.
Trasa na dzisiaj była tak ułożona, aby zaliczyć trzy kolejne miejsca na Szlaku Architektury Drewnianej Górnego Śląska. Ale zacząłem od Kamieńca i znanego mi już tamtejszego pałacu. Znanego, to może zbyt wiele powiedziane. W pałacu funkcjonuje placówka sanatoryjna i już na bramie tablica krzyczy, że "obcym wstęp wzbroniony". Furtka jednak nie zamknięta, więc... Ale od razu wypatrzył mnie przenikliwym wzrokiem jakiś prominentny (sądząc po schodzonym dresie), samozwańczy kierownik turnusu, który szepnął mi tajemniczo, że dzisiaj niedziela, że kadry nie ma, i że mogę sobie dookoła pałac pooglądać. Podziękował uprzejmie za objęcie mnie
protektoratem i zaparkowawszy rower tuż za bramą (jakby uciekać trzeba było szybko, czy coś...) i uzbrojony w telefon robiący zdjęcia obszedłem dookoła budynek pałacu. To o cały rząd wielkości więcej niż w zeszłym roku, kiedy to odważyłem się na chybcikiem robione zdjęcia frontu budynku.
No i dalej w trasę. Tak się rozpędziłem, że minąłem drogę, w którą miałem odbić. Jak się później okazało, zerkanie na googlową mapę było dzisiaj równie potrzebne, jak zapas napoju izotonicznego w kolorze niebieskim. Nawróciwszy się na właściwy szlak podeptałem pedały zamaszyście. I kiedy już oczami wyobraźni byłem przy pierwszym właściwym przystanku mojej wycieczki, zacząłem
powątpiewać czy aby na pewno jadę we właściwym kierunku. No i słusznie, bo okazało się, że wujek Google wyprowadził mnie w pole. Dosłownie, w pole pszenicy. Odstawiłem rower elegancko na stopce i nie wierząc jeszcze w to co widzę podeptałem stopami swymi w pole przede mną. I .... i nic nie wskórałem. Może wuj pomyślał, że jadę nie rowerem, a "bizonem" i wykoszę sobie wśród złotych łanów drogę na przełaj. No nie, jednak nie. Trzeba mi było zawrócić, bo nijak drogi do jazdy do przodu nie było. Ale owa omyłka, pozwoliła mi odwiedzić przeuroczą kolonię Łubki. To takie miejsce, gdzie jak już będę duży i bogaty, to wybuduję dom i będę się ganiał z hazokami po okolicznych marchewkowych polach.
Pomylona droga wywróciła do góry nogami moją dzisiejszą trasę. I tak oto dojechałem do Księżego Lasu, który to planowo miał być ostatnim punktem wycieczki. Drewniany kościółek pw. św. Michała Archanioła datowany jest na koniec XV wieku. To całkiem działająca na wyobraźnię data. Na moją wyobraźnię. Dookoła kościoła niewielki cmentarzyk. Sama świątynia już z daleka pachnie historią. A gdy się do niej podejdzie, to zapach starego, rozgrzanego słońcem drewna, świdruje w nozdrzach.
Obszedłem wkoło, obwąchałem, porobiłem zdjęcia i ... pocałowałem klamkę. To, że kościół był zamknięty, to mnie nie zdziwiło. Nie wygląda na użytkowany. Tajemnicą pozostanie więc dla mych oczu barokowe wnętrze tego kościółka. Zamykanie takich miejsc na klucz, z jednej strony irytuje, ale z drugie strony nie dziwi. No bo kto ma tego pilnować przez dewastacją i rozkradaniem? No kto?
Dalej w drogę. Jak już kolejność przystanków mieszać, to na całego. Toteż na punkt drugi trafiła pierwotna jedynka. Mimo wszystko ufając podpowiedziom wujka G, pomknąłem dalej. I jak to dzisiaj miało już miejsce, ponownie począłem wątpić w obraną drogę. Ja, dziki człowiek z miasta, jak kończy mu się asfalt pod kołami, a zastępuje go szuter, to ściągam znacząco brwi, a bruzda na czole pogłębia się wielce.
Kiedy natomiast ów szuter nabiera zieleni trawiastej ścieżki wśród łąk i pól, to tracę rezon. Całe szczęście, że tym razem nawet najwęższa ścieżyna prowadziła już we właściwym kierunku. Ba, wyprowadziła mnie na całkiem cywilizowaną szosę nr 901. A z niej już jedynie rzut beretem do wsi Sieroty. Tam miała na mnie czekać najbardziej okazała drewniana świątynia na dziś.
I czekała. Już z daleka widoczna wśród pól wieża z cebulastym hełmem, ściągała wzrok. Sam kościół pw. Wszystkich Świętych robi wrażenie.
To już "kawałek" porządnej budowli. Nie to, co mały wiejski kościółek widziany w Księżym Lesie. Zadbane otoczenie, przystrzyżona trawa, kwiaty; współczesny, acz z kamienia wybudowany, polowy ołtarz; ławeczki dla strudzonych wiernych. I tylko jedno, poza zapachem starego drewna, takie samo, jak w Księżym Lesie - zamknięta drzwi do świątyni. Tak więc, ani gotyckich polichromii, ani barakowego i renesansowego wyposażenia, nie było im dane oglądać. Szkoda. To już 2:0 dla zamkniętych drzwi. Cóż, skorzystałem z jednej z ławeczek z widokiem na kościół, spożyłem pierwsze tego dnia łyki niebieskiego izotonika.
Do ostatniego przystanku było już zupełnie niedaleko. Jeszcze tylko wspiąć się na kolejne wzniesienie drogi, co przy wzrastającej ekspresowo temperaturze i dującym już zdrowo wietrze nie było łatwe, a powinienem po prawej wypatrywać wieży kościoła w Zacharzowicach. A tu nic nie widać! Okazało się, że zbudowany w 1570 r. kościółek pw. św Wawrzyńca stoi w dolnej części wsi, a jego rozmiary pozwalają mu się skryć w cieniu wielkich, wiekowych dębów rosnących wokół niego.
Niewielka ta budowla, z niewielką wieżyczką, z malutkim cmentarzykiem. No uroczy. Ale co najciekawsze, to już z daleka widać, że drzwi otwarte! No to już ci porzucić jeno rower i pakujemy się do środka. W kameralnym wnętrzu modli się mężczyzna. Zająłem miejsce w ławce po przeciwnej stronie, aby uszanować jego modlitewne skupienie, a i samemu zmienić słowo ze Wszechmocnym. Ale w kieszeni już odpalony aparat w telefonie.
Bo wnętrze... bo wnętrze kościoła... bo bo , no piękne jest. Głównie barokowe. Niewiele miałem czasu na podziwianie wnętrza, albowiem mężczyzna, który okazał się księdzem, zapowiedział że zaraz musi zamykać kościół. Ale com sfocił, to moje. Tak oto "zamknięte drzwi" wygrały dzisiaj ze mną jedynie 2:1.
I nuże do domu czas! A że ciepło i wietrznie, to droga choć niedaleka, swoje kosztować musi. Mając w pamięci poranne wzgórza i górki na trasie, wybrałem nieco inną drogę. Mając nadzieję, że ominę najbardziej uciążliwe podjazdy. O ja naiwny! Ale przynajmniej nie po własnych śladach wracałem. Dystans podobny, wzniesień do pokonania nie mniej, ale asfaltowa wstęga malowniczo wiła się wśród pól i lasów.
Koniec końców, licznik wskazał prawie 54 km. To były dobre kilometry.
.................................
A teraz z innej beczki.
Po siedmiu tygodniach diety, waga pokazuje -8,4 kg. Po dwóch miesiącach, to w sumie -9,3 kg. Jest dobrze.
Wstałem dzisiaj wcześnie. Po węglowodanowym śniadanku, już o 6:30 siedziałem na rowerze i pomykałem w kierunku zachodnim. Tak wcześnie, bo prognozy pogody na ten dzień były mi znane. Plan więc był taki, aby rowerową wycieczkę odbyć na tyle szybko, aby wrócić do bazy przed południem. Jak się później okazało, ledwo co zdążyłem przed zagotowaniem się świata od południowego słońca.
Trasa na dzisiaj była tak ułożona, aby zaliczyć trzy kolejne miejsca na Szlaku Architektury Drewnianej Górnego Śląska. Ale zacząłem od Kamieńca i znanego mi już tamtejszego pałacu. Znanego, to może zbyt wiele powiedziane. W pałacu funkcjonuje placówka sanatoryjna i już na bramie tablica krzyczy, że "obcym wstęp wzbroniony". Furtka jednak nie zamknięta, więc... Ale od razu wypatrzył mnie przenikliwym wzrokiem jakiś prominentny (sądząc po schodzonym dresie), samozwańczy kierownik turnusu, który szepnął mi tajemniczo, że dzisiaj niedziela, że kadry nie ma, i że mogę sobie dookoła pałac pooglądać. Podziękował uprzejmie za objęcie mnie
protektoratem i zaparkowawszy rower tuż za bramą (jakby uciekać trzeba było szybko, czy coś...) i uzbrojony w telefon robiący zdjęcia obszedłem dookoła budynek pałacu. To o cały rząd wielkości więcej niż w zeszłym roku, kiedy to odważyłem się na chybcikiem robione zdjęcia frontu budynku.
No i dalej w trasę. Tak się rozpędziłem, że minąłem drogę, w którą miałem odbić. Jak się później okazało, zerkanie na googlową mapę było dzisiaj równie potrzebne, jak zapas napoju izotonicznego w kolorze niebieskim. Nawróciwszy się na właściwy szlak podeptałem pedały zamaszyście. I kiedy już oczami wyobraźni byłem przy pierwszym właściwym przystanku mojej wycieczki, zacząłem
powątpiewać czy aby na pewno jadę we właściwym kierunku. No i słusznie, bo okazało się, że wujek Google wyprowadził mnie w pole. Dosłownie, w pole pszenicy. Odstawiłem rower elegancko na stopce i nie wierząc jeszcze w to co widzę podeptałem stopami swymi w pole przede mną. I .... i nic nie wskórałem. Może wuj pomyślał, że jadę nie rowerem, a "bizonem" i wykoszę sobie wśród złotych łanów drogę na przełaj. No nie, jednak nie. Trzeba mi było zawrócić, bo nijak drogi do jazdy do przodu nie było. Ale owa omyłka, pozwoliła mi odwiedzić przeuroczą kolonię Łubki. To takie miejsce, gdzie jak już będę duży i bogaty, to wybuduję dom i będę się ganiał z hazokami po okolicznych marchewkowych polach.
Pomylona droga wywróciła do góry nogami moją dzisiejszą trasę. I tak oto dojechałem do Księżego Lasu, który to planowo miał być ostatnim punktem wycieczki. Drewniany kościółek pw. św. Michała Archanioła datowany jest na koniec XV wieku. To całkiem działająca na wyobraźnię data. Na moją wyobraźnię. Dookoła kościoła niewielki cmentarzyk. Sama świątynia już z daleka pachnie historią. A gdy się do niej podejdzie, to zapach starego, rozgrzanego słońcem drewna, świdruje w nozdrzach.
Obszedłem wkoło, obwąchałem, porobiłem zdjęcia i ... pocałowałem klamkę. To, że kościół był zamknięty, to mnie nie zdziwiło. Nie wygląda na użytkowany. Tajemnicą pozostanie więc dla mych oczu barokowe wnętrze tego kościółka. Zamykanie takich miejsc na klucz, z jednej strony irytuje, ale z drugie strony nie dziwi. No bo kto ma tego pilnować przez dewastacją i rozkradaniem? No kto?
Dalej w drogę. Jak już kolejność przystanków mieszać, to na całego. Toteż na punkt drugi trafiła pierwotna jedynka. Mimo wszystko ufając podpowiedziom wujka G, pomknąłem dalej. I jak to dzisiaj miało już miejsce, ponownie począłem wątpić w obraną drogę. Ja, dziki człowiek z miasta, jak kończy mu się asfalt pod kołami, a zastępuje go szuter, to ściągam znacząco brwi, a bruzda na czole pogłębia się wielce.
Kiedy natomiast ów szuter nabiera zieleni trawiastej ścieżki wśród łąk i pól, to tracę rezon. Całe szczęście, że tym razem nawet najwęższa ścieżyna prowadziła już we właściwym kierunku. Ba, wyprowadziła mnie na całkiem cywilizowaną szosę nr 901. A z niej już jedynie rzut beretem do wsi Sieroty. Tam miała na mnie czekać najbardziej okazała drewniana świątynia na dziś.
I czekała. Już z daleka widoczna wśród pól wieża z cebulastym hełmem, ściągała wzrok. Sam kościół pw. Wszystkich Świętych robi wrażenie.
To już "kawałek" porządnej budowli. Nie to, co mały wiejski kościółek widziany w Księżym Lesie. Zadbane otoczenie, przystrzyżona trawa, kwiaty; współczesny, acz z kamienia wybudowany, polowy ołtarz; ławeczki dla strudzonych wiernych. I tylko jedno, poza zapachem starego drewna, takie samo, jak w Księżym Lesie - zamknięta drzwi do świątyni. Tak więc, ani gotyckich polichromii, ani barakowego i renesansowego wyposażenia, nie było im dane oglądać. Szkoda. To już 2:0 dla zamkniętych drzwi. Cóż, skorzystałem z jednej z ławeczek z widokiem na kościół, spożyłem pierwsze tego dnia łyki niebieskiego izotonika.
Do ostatniego przystanku było już zupełnie niedaleko. Jeszcze tylko wspiąć się na kolejne wzniesienie drogi, co przy wzrastającej ekspresowo temperaturze i dującym już zdrowo wietrze nie było łatwe, a powinienem po prawej wypatrywać wieży kościoła w Zacharzowicach. A tu nic nie widać! Okazało się, że zbudowany w 1570 r. kościółek pw. św Wawrzyńca stoi w dolnej części wsi, a jego rozmiary pozwalają mu się skryć w cieniu wielkich, wiekowych dębów rosnących wokół niego.
Niewielka ta budowla, z niewielką wieżyczką, z malutkim cmentarzykiem. No uroczy. Ale co najciekawsze, to już z daleka widać, że drzwi otwarte! No to już ci porzucić jeno rower i pakujemy się do środka. W kameralnym wnętrzu modli się mężczyzna. Zająłem miejsce w ławce po przeciwnej stronie, aby uszanować jego modlitewne skupienie, a i samemu zmienić słowo ze Wszechmocnym. Ale w kieszeni już odpalony aparat w telefonie.
Bo wnętrze... bo wnętrze kościoła... bo bo , no piękne jest. Głównie barokowe. Niewiele miałem czasu na podziwianie wnętrza, albowiem mężczyzna, który okazał się księdzem, zapowiedział że zaraz musi zamykać kościół. Ale com sfocił, to moje. Tak oto "zamknięte drzwi" wygrały dzisiaj ze mną jedynie 2:1.
I nuże do domu czas! A że ciepło i wietrznie, to droga choć niedaleka, swoje kosztować musi. Mając w pamięci poranne wzgórza i górki na trasie, wybrałem nieco inną drogę. Mając nadzieję, że ominę najbardziej uciążliwe podjazdy. O ja naiwny! Ale przynajmniej nie po własnych śladach wracałem. Dystans podobny, wzniesień do pokonania nie mniej, ale asfaltowa wstęga malowniczo wiła się wśród pól i lasów.
Koniec końców, licznik wskazał prawie 54 km. To były dobre kilometry.
.................................
A teraz z innej beczki.
Po siedmiu tygodniach diety, waga pokazuje -8,4 kg. Po dwóch miesiącach, to w sumie -9,3 kg. Jest dobrze.
środa, 26 czerwca 2019
Afryka dzika
Dzisiaj termometry pokazywały 36 st.C w cieniu. Ile w słońcu było, to mało istotne. Gdyby nie porywisty wiatr towarzyszący spiekającemu powierzchnię ziemi słońcu, to byłoby zapewne ... zbyt ciepło. Gorące podmuchy, mimo że nie studziły, podkręcały pikanterię tej pogody. Choć pot zlewa strugami każdy kawałek ciała, to czuję się doskonale w taki czas. Uwielbiam gorące lato!
Środowa kulminacja temperaturowa jest tylko wisienką na torcie pogodowym tego tygodnia. Zaczęło się od niewinnego dobijania do trzydziestki, żeby już wczoraj wyraźnie usadzić się na ognistym tronie. Jutro ma się znacząco ochłodzić, bo o jakieś dziesięć stopni. "Ochłodzić"! - fajnie to brzmi, gdy spodziewamy się 26-27 st.C na termometrach. Przez cały czerwiec nauczyliśmy się, przyzwyczailiśmy się, do takich temperatur, jakby były standardem. Na dodatek nie widzieliśmy deszczu już od ... nie wiem od kiedy; od dawna. Czerwcowe lato jest tak gwałtowne i szalone, że z obawą spoglądam na lipcowy kalendarz. No bo jak długo może utrzymać się taka pogoda? Mimo przepowiedni, że całe lato ma być gorące, jakoś nie wyobrażam sobie, żeby ta dzika Afryka mogła trwać w nieskończoność. A do urlopu pozostało 3 i pół tygodnia.
Wczoraj wracaliśmy z "ogródkowania", połączonego z obiadem a'la grill, z pluskaniem się w basenie, a była już godzina 21 prawie. Termometr pokazywał o tej porze 31 st.C. W radio leciała jakaś niezidentyfikowana piosenka naładowana pokręconą energią. Zmęczone słońcem oczy, nieco piekące. Przez półotwarte szyby wbijające się pędem powietrze pachnące rozgrzanym asfaltem, trawami i czymś tak subtelnym, nie do określenia, ale przypisanym tylko gorącym letnim wieczorom.
To uczucie, jakbym właśnie wracał z plaży, z wycieczki do Helu, po pełnym wrażeń dniu, pośrodku urlopu. A przecież to tylko krótkie popołudnie. Przecież byłem dzisiaj w pracy i z pełną głową spraw wracałem nie tak dawno do domu. Wystarczyło jednak te kilka godzin na słońcu, żeby wkręcić mnie na te wysokie urlopowe rejestry.
Dzisiaj mam podobnie. A jutro skoro świt do pracy.
Środowa kulminacja temperaturowa jest tylko wisienką na torcie pogodowym tego tygodnia. Zaczęło się od niewinnego dobijania do trzydziestki, żeby już wczoraj wyraźnie usadzić się na ognistym tronie. Jutro ma się znacząco ochłodzić, bo o jakieś dziesięć stopni. "Ochłodzić"! - fajnie to brzmi, gdy spodziewamy się 26-27 st.C na termometrach. Przez cały czerwiec nauczyliśmy się, przyzwyczailiśmy się, do takich temperatur, jakby były standardem. Na dodatek nie widzieliśmy deszczu już od ... nie wiem od kiedy; od dawna. Czerwcowe lato jest tak gwałtowne i szalone, że z obawą spoglądam na lipcowy kalendarz. No bo jak długo może utrzymać się taka pogoda? Mimo przepowiedni, że całe lato ma być gorące, jakoś nie wyobrażam sobie, żeby ta dzika Afryka mogła trwać w nieskończoność. A do urlopu pozostało 3 i pół tygodnia.
Wczoraj wracaliśmy z "ogródkowania", połączonego z obiadem a'la grill, z pluskaniem się w basenie, a była już godzina 21 prawie. Termometr pokazywał o tej porze 31 st.C. W radio leciała jakaś niezidentyfikowana piosenka naładowana pokręconą energią. Zmęczone słońcem oczy, nieco piekące. Przez półotwarte szyby wbijające się pędem powietrze pachnące rozgrzanym asfaltem, trawami i czymś tak subtelnym, nie do określenia, ale przypisanym tylko gorącym letnim wieczorom.
To uczucie, jakbym właśnie wracał z plaży, z wycieczki do Helu, po pełnym wrażeń dniu, pośrodku urlopu. A przecież to tylko krótkie popołudnie. Przecież byłem dzisiaj w pracy i z pełną głową spraw wracałem nie tak dawno do domu. Wystarczyło jednak te kilka godzin na słońcu, żeby wkręcić mnie na te wysokie urlopowe rejestry.
Dzisiaj mam podobnie. A jutro skoro świt do pracy.
niedziela, 23 czerwca 2019
Po sześciu tygodniach...
Niniejszym, gwoli kronikarskiej rzetelności, ogłaszam, co następuje: po sześciu tygodniach regularnej - choć coraz mniej restrykcyjnej diety - waga pokazuje ... -7,3 kg. Od przełomu kwietnia i maja, to już -8,6 kg. Hmm... no jestem wielce kontent. Choć zdaję sobie sprawę z tego, że dzisiejsza wycieczka rowerowa mogła sztucznie wyśrubować wynik wypociwszy ze mnie sporo więcej wody, niż standardowy dzień życia. Ale co mi tam!
Subskrybuj:
Posty (Atom)