Dzieci to samo dobro. Twierdzenie, bo trudno mówić tu o tezie, kiedy tak oczywistym w świadomości społecznym jest takie zestawienie tych słów, niepodważalne, nie podlegające dyskusji, dogmatyczne wręcz. Niby tak. Ja, jak zwykle próbuję drążyć skałę, jakby nie była twarda.
Tak, dzieci to szczęście, to dobro. Ale czy aby na pewno "samo"? Pomijając poprawność polityczną i narażając się na ostracyzm i gniew oburzenia otoczenia, powiem, że otóż nie "samo". Dzieci to substancja, że się tak wyrażę, wieloskładnikowa. Tyle że składniki nadające wielowymiarowości są tak dobrze zmieszane z "dobrem", że trudno je wyselekcjonować do drużyny "złych". Ta drużyna nierzadko wygrywa sparingi z "dobrem". Nawet jeśli mecze są rozgrywane jako nieoficjalne, a ich wyniki nie trafiają do oficjalnych statystyk.
Dzieci są kochane. Tak. Ale bardzo szybko można się "odkochać"- przynajmniej na chwilę. Potrzeba odpowiedniego osobnika i sprzyjających okoliczności, żeby "samo dobro" doprowadziło do wojny, ba, do nierównej wojny. To tak, jakby walczyć z przeciwnikiem uzbrojonym po zęby i nieprzebierającym w środkach, kiedy ty masz związane za plecami ręce. Czasami tak właśnie się czuję, kiedy moje Dobro najmłodsze postanawia toczyć ze mną bitwę. Jakie tam postanawia?! Przecież jeszcze za młody na racjonalne kroki. On działa pod wpływem instynktu. Jest, jak zwierzak, któremu intuicja podpowiada, że powinien walczyć o swoje, bo... bo tak trzeba. To instynkt przetrwania, zwiększanie sobie miejsca w gnieździe. Darwin się kłania.
Sprawa się komplikuje w przypadku chowania się w jednym kojcu dwóch szczeniaków. Jestem wtedy skłonny przyjąć linię wychowawczą opartą na wierzeniach darwinowskich. Niech się szczeniaki gryzą, szarpią, duszą, włażą sobie na głowę, wyrywają włosy, szczypią, rozbijają sobie łby, upuszczają krwi - niech wygra silniejszy. Nie lepszy, tylko silniejszy. Jeśli słaby mimo to przeżyje, to wyrośnie na kawał zakapiora, co na pewno mu nie zaszkodzi w życiu. Dobra w sobie się przy tym nie pozbędą, nie wyparuje z nich. Bo jakoś jednak wierzę, że ludzie z natury są dobrzy. Przy okazji, ja będę mniej narażony na ciosy, które przecież bez jęknięcia trzeba przyjmować na klatę. Ja rodzić, ja człowiek, jestem skazany na bycie dobrym w stosunku do swego potomstwa. I szczycę się taką "przypadłością", jakby powyższe twierdzenie nie uderzało w melodramatyczny patos. I jakby to nie było zbyt wyraźnie widoczne z perspektywy obserwatora.
Może jestem naiwny, ale zawsze jako pierwszą stawiam tezę, że ludzie błądzą, czy to z niewiedzy, czy z głupoty, a nie perfidnie chcą robić źle. Nie inaczej jest w stosunku do niedorośniętych jeszcze osobników. Mój problem polega w tym przypadku na tym, że nie przeczytałem dostatecznie uważnie instrukcji obsługi dzieci. Mając świadomość istoty problemu, tym bardziej mi dolega niemoc, która mnie ogarnia w momencie problemów wychowawczych. Mówi się, że z wiekiem człowiek mądrzeje, dojrzewa. Niestety tak. Niestety, bo w przypadku w miarę późnego ojcostwa (w moim odczuciu), zbyt wiele wiem o życiu, żeby poddać się instynktowi. Kiedy byłem młodszy, wiele z problemów nie rejestrowałem, a więc dla mnie ich nie było. Teraz, dodając do tego moje zmęczenie, zużycie, brak cierpliwości, problemy wychowawcze momentami urastają do wysokości egipskich piramid.
Niewątpliwie mam problem.
Ze sobą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz