wtorek, 31 lipca 2012
Półmetek
Umowny półmetek lata. No to pierwszą połówkę mamy za sobą. Ale połówka połówce nie zawsze jest równa. Jeśli chodzi o lato, to to pierwsza z natury powinna być lepsza, bo i jest kulminacją rozbuchanej wiosny, bo i dnie są wtedy najdłuższe, bo i w końcu zawsze w zanadrzu jest ... ta druga część lata. Takoż tradycyjnie w dniu takim, jak dzisiaj następuje refleksja nad minionymi tygodniami, zaczyna się odczuwać pierwsze tęsknoty za tym co było i kurczowo trzyma się tego co jeszcze lato może dobrego przynieść. Zawsze pozostaje nadzieja na udany finisz i trzeba się przyłożyć żeby nie zmarnować tego czasu.
poniedziałek, 30 lipca 2012
Micro rozprawa o drodze ku szczęściu
Droga do szczęścia choć wyboista wcale nie musi być syzyfowym toczeniem kamienia. Zależy,jak się zabrać do tego szczęścia. Każdą drogę możemy pokonywać wielkimi susami, lub przyjąć metodę małych kroczków. Ta druga metoda choć mniej spektakularna zaiste częściej przynosi rezultaty lepsze i wybornie smakujące.
Wszechogromne założenia i wielkie marzenia, biznes plany i dopracowane scenariusze, jakże często pozostają w sferze "Kiedyś będę ...". Natomiast jeśli masz małe marzenia, te najdrobniejsze, ale realne, to ich spełnianie jest jak lukrowane ciastko osładzające nawet szary dzień i wywołujące grymas błogiego zadowolenia na twarzy. Po drugiej stronie są te wielkie marzenia, które wciąż i wciąż są tak daleko za naszym osobistym horyzontem, że żadne podskakiwanie i szarpanie się nie jest w stanie przychylić nam nieba szczęśliwości. Po jakimś czasie stają się jak przekwaszony ogór, który kryje w swym wnętrzu gąbczaste rozczarowanie i cierpkie skrzywienie ust.
Urzekło mnie kiedyś stwierdzenie, które uslyszałem podczas rozmowy o szczęściu. Słowa te były tak banalnie prawdziwe, proste i mądre, że zdumiały wszystkich obecnych nie mniej, niż mnie samego. Otóż osoba, która je wypowiedział stwierdziła, że jej marzenia się spełniają. Jak to? - padło ze strony zdziwionego towarzystwa. Ano tak. Wystarczy mieć małe marzenia, a nie ma z tym żadnego problemu. Niech na ten przykład marzeniem w upalny dzień będzie butelka schłodzonego piwa, która umili wieczór - takie marzenie i satysfakcja z jego spełnienia jest na wyciągnięcie ręki. Wcale nie trzeba za nim gonić.
Nie trzeba marzyć o wygranej w lotto. Tysiące zatraciło się w podobnym marzeniach tracąc to co jest najważniejsze - realizowanie się w prostych, podstawowych sprawach, których wartość jest sumą drobnych sukcesów i małych szczęśliwości. Te drobnostki, które jak barwne motyle można kolekcjonować, ozdabiają i wzbogacają nasze wnętrze, nas samych. To zgromadzone bogactwo jest kapitałem, który można przekuć w co tylko się chce - to już tylko kwestia wiary we własne możliwości, we własne siły, w samego siebie.
Małe sukcesy są kolejnymi stopniami schodów prowadzących ku szczęściu. Jeśli tylko jesteśmy świadomi ich odnoszenia, jeśli przykładając odpowiednią skalę czujemy ich wartość, to bez cienia wątpliwości idziemy dobrą drogą. Z uśmiechem na twarzy.
Wszechogromne założenia i wielkie marzenia, biznes plany i dopracowane scenariusze, jakże często pozostają w sferze "Kiedyś będę ...". Natomiast jeśli masz małe marzenia, te najdrobniejsze, ale realne, to ich spełnianie jest jak lukrowane ciastko osładzające nawet szary dzień i wywołujące grymas błogiego zadowolenia na twarzy. Po drugiej stronie są te wielkie marzenia, które wciąż i wciąż są tak daleko za naszym osobistym horyzontem, że żadne podskakiwanie i szarpanie się nie jest w stanie przychylić nam nieba szczęśliwości. Po jakimś czasie stają się jak przekwaszony ogór, który kryje w swym wnętrzu gąbczaste rozczarowanie i cierpkie skrzywienie ust.
Urzekło mnie kiedyś stwierdzenie, które uslyszałem podczas rozmowy o szczęściu. Słowa te były tak banalnie prawdziwe, proste i mądre, że zdumiały wszystkich obecnych nie mniej, niż mnie samego. Otóż osoba, która je wypowiedział stwierdziła, że jej marzenia się spełniają. Jak to? - padło ze strony zdziwionego towarzystwa. Ano tak. Wystarczy mieć małe marzenia, a nie ma z tym żadnego problemu. Niech na ten przykład marzeniem w upalny dzień będzie butelka schłodzonego piwa, która umili wieczór - takie marzenie i satysfakcja z jego spełnienia jest na wyciągnięcie ręki. Wcale nie trzeba za nim gonić.
Nie trzeba marzyć o wygranej w lotto. Tysiące zatraciło się w podobnym marzeniach tracąc to co jest najważniejsze - realizowanie się w prostych, podstawowych sprawach, których wartość jest sumą drobnych sukcesów i małych szczęśliwości. Te drobnostki, które jak barwne motyle można kolekcjonować, ozdabiają i wzbogacają nasze wnętrze, nas samych. To zgromadzone bogactwo jest kapitałem, który można przekuć w co tylko się chce - to już tylko kwestia wiary we własne możliwości, we własne siły, w samego siebie.
Małe sukcesy są kolejnymi stopniami schodów prowadzących ku szczęściu. Jeśli tylko jesteśmy świadomi ich odnoszenia, jeśli przykładając odpowiednią skalę czujemy ich wartość, to bez cienia wątpliwości idziemy dobrą drogą. Z uśmiechem na twarzy.
niedziela, 29 lipca 2012
Co to się porobiło?
W ciepłą lipcową noc, kiedy wszyscy poszli już spać, a głuchą ciszę z niesamowitą energią zwalczały już tylko zastępy cykad, tudzież innych grajków krainy traw łąkowych, siedziałem na tarasie popijając piwko i gapiąc się w grę świateł przeglądających się w spokojnej toni jeziora. Dokoła ciemność gór tak głęboka, że wręcz namacalna, gęsta i pulsująca.
Nawet rozgwieżdżone niebo nie naruszało tej aksamitnej czerni szumiących lasów, rozkołysanych ciepłymi powiewami południowego wiatru. Gdzieś ponad szczytami, z bardzo daleka docierały słabe blaski burzy, hen gdzieś tam walczącej ze spokojem nocy. Jednak żadne dźwięki do mnie nie dobiegały, jako potwierdzenie tych zmagań. W zenicie czyste niebo i spadające gwiazdy, które gdzieś w mej głowie kończyły swą przedziwną podróż z skierczeniem dopalając się gdzieś nad horyzontem.
Spokój. Boże! Ależ spokój ... Nie idę spać, bo jeśli zasnę, to w najpiękniejszym nawet śnie nie zaznam tej błogości chwili. Beztroskie nocne godziny odarte z pędu dnia. Nie do wyjęcia w realiach codziennych zmagań. Nie do wywalczenia. Takie chwile są darem od losu, które z głębokim szacunkiem należy przyjąć i bić dziękczynne pokłony. Nieśmiało, gdzieś głęboko w sercu kiełkuje nadzieja, że takie chwile nie są ostatnimi, ba, nawet należy samego siebie zapewnić, utwierdzić się w tym przekonaniu, że te dobre godziny i dni będą nie tylko od święta, lecz częściej, często, jeszcze częściej. Bo jeśli nie, to co ?
Tak sie już porobiło na tym świecie, że dobre chwile są jak cenny skarb wygrzebywany z brudnego mułu cuchnącego ścieku. Bez ubrudzenia sobie rąk, bez urobienia się po łokcie, nie ma co oczekiwać od losu prezentów dzień po dniu. Trzeba smakować, upajać się wyjątkowością chwili, jeśli jest nam dana. Trzeba celebrować normalność, która sama w sobie stała się wartoście nie do przecenienia. Co to się porobiło ... ?
Taki spokój. Taka noc ...
Ostatni lipcowy weekend
Jeśli miałbym wycenić kończący się weekend, to jego wartość ocerałaby się o doskonałość. No, może nieco przesadzam, ale szczerze mogę powiedzieć, że jestem w pełni usatysfakcjonowany tym co przyniosły minione dwa dni.
Międzybrodzie przywitało nas pogodą wymarzoną do upajania się gorącym lipcowym wieczorem. Biorąc pod uwagę, że towarzystwo do upajania się też było nie gorsze, to czegoż więcej chcieć od życia. Grill na początek. A gdy wieczór pomału wygaszał już niebo, nadszedł czas na rozpalenie tak oczekiwanego przez Tuśkę ogniska, które płonęło do późnej nocy. I tyle. Nic więcej nie dodam o tym wieczorze, bo banalne słowa jedynie odarłyby z pokładów pozytywnych emocji to jakże miłe zakończenie soboty.
Niedziela przywitała nas ładną pogodą, bardzo ciepłą, ale i parną atmosferą przepowiadającą deszcz. Ten nadszedł w drugiej części dnia falą intensywną i gwałtowną. Na szczęście, jak szybko się pojawił, tak szybko wylał co miał wylać i na błękitnym niebie znowu zagościło słońce. Góry wokoło oddawały niebu przed chwilą darowaną wodę, w postaci oparów, tworzących białe kłęby chmur unoszących się wprost z ciemnozielonych lasów.
Droga do domu nacechowana już była perspektywą poniedziałku, która jak nic inne potrafi zepsuć mój nastrój ostatnimi czasy. Ale co użyłem, to moje. Choć na te parę chwil znowu mogłem się oderwać od codzienności tak szarej, tak wypranej ze zwykłych banalnych radości, bez których trudno mobilizować się do walki o normalność.
Międzybrodzie przywitało nas pogodą wymarzoną do upajania się gorącym lipcowym wieczorem. Biorąc pod uwagę, że towarzystwo do upajania się też było nie gorsze, to czegoż więcej chcieć od życia. Grill na początek. A gdy wieczór pomału wygaszał już niebo, nadszedł czas na rozpalenie tak oczekiwanego przez Tuśkę ogniska, które płonęło do późnej nocy. I tyle. Nic więcej nie dodam o tym wieczorze, bo banalne słowa jedynie odarłyby z pokładów pozytywnych emocji to jakże miłe zakończenie soboty.
Niedziela przywitała nas ładną pogodą, bardzo ciepłą, ale i parną atmosferą przepowiadającą deszcz. Ten nadszedł w drugiej części dnia falą intensywną i gwałtowną. Na szczęście, jak szybko się pojawił, tak szybko wylał co miał wylać i na błękitnym niebie znowu zagościło słońce. Góry wokoło oddawały niebu przed chwilą darowaną wodę, w postaci oparów, tworzących białe kłęby chmur unoszących się wprost z ciemnozielonych lasów.
Droga do domu nacechowana już była perspektywą poniedziałku, która jak nic inne potrafi zepsuć mój nastrój ostatnimi czasy. Ale co użyłem, to moje. Choć na te parę chwil znowu mogłem się oderwać od codzienności tak szarej, tak wypranej ze zwykłych banalnych radości, bez których trudno mobilizować się do walki o normalność.
sobota, 28 lipca 2012
... five days after ...
Dotrwałem do weekendu. Pierwszy tydzień w pracy po urlopowej przerwie okazał się dla mnie bardzo trudny. Nie dość, że dwa tygodnie przerwy wybiły mnie z roboczego rytmu, to poraz pierwszy wracałem do pracy tak "oczekiwany" przez wszystkich moich szanownych ciemiężycieli. Nie mogłem się skupić na wejściu w rytm, tak jak to dotąd bywało gdy byłem szerzej nieznanym trybikiem, o którego istnieniu mało kto wiedział. Nie chodzi tu jedynie o sam komfort, o łagodne ponowne wprowadzenie, lecz o praktyczne uniemożliwienie wykonywania swoich "normalnych" obowiązków, które zostały wypchnięte przez niezliczonej ilości zadania i "misje specjalne", które czekały tylko na mój powrót i jak lawina zwaliły mi się na głowę. Sytuacja jest o tyle frustrująca, że bardzo nie lubię gdy nie jestem na bieżąco. A nie jestem. I to mnie wkurza niemiłosiernie. Daleko mi to perfekcjonizmu, jednak coś takiego w sobie mam, że nie toleruję niedoróbek, zaległości, fuszerki. Nie zaznam spokoju dopóki nie mam wszystkiego wyprowadzonego na prostą. A nie mam. I dlatego nie mogę powiedzieć, że jest OK, bo jest cholernie daleko od OK. Na dodatek, jak sępy na padlinę czekali na mnie geniusze uzdrawiający na siłę, lecz zupełnie bez pomysłu, naszą firmę - ale to już zupełnie inna historia. Wspominam o nich tylko dlatego, że i oni mają swój niechlubny udział w wyrwaniu mi sporej ilości czasu, który mógłbym lepiej spożytkować i dla siebie i przede wszystkim dla firmy. Na całe szczęście ich czas pomału dobiega końca.
Jest piatek (właściwie to już sobota). Najlepszy moment tygodnia. W perspektywie weekend w Międzybrodziu. Przynajmniej grill, a jak pogoda pozwoli to może i ognisko do głębokiej nocy. Taka odskocznia jest mi w tej chwili potrzebna tak bardzo, jak miniony urlop po całym roku w pracy. Czuję się wypalony jak rzadko, wręcz zajechany. To strasznie niepokojące stwierdzenie biorąc pod uwagę to, że dopiero co zakończyłem ładowanie akumulatorow na cały kolejny rok. Ale mam nadzieję, ba, jestem o tym przekonany, że to tylko kwestia chwili, podłego nastroju na który złożyły się wszystkie wydarzenia tego paskudnego tygodnia. Muszę tylko wyjść na prostą ze wszystkimi zaległościami i od razu pewnie inaczej spojrzę na świat.
Jest już po północy. W telewizji dobiega końca fantastyczne widowisko otwarcia olimpiady w Londynie. To chyba najlepiej wyreżyserowane olimpijskie otwarcie, jakie pamiętam. Jeśli cała olimpiada będzie na takim poziomie, to czeka nas wyjątkowe święto sportu.
wtorek, 24 lipca 2012
Pełzacz
Dopełzałem do domu ... Po drodze prawie podsypiając.
Wpełzłem do wyra ... i zasnąłem.
Teraz wstałem, żeby dokończyć nadgryziony dzień ... i pójść spać, choć przed północą pewnie nie.
Zryty jeste niewymownie po dzisiejszym dniu. Choć staram się mieć zdrowy dystans do tego co na mnie napiera, to jednak rzeczywistość wybitnie mi tego nie ułatwia. Bieżąca sytuacja i nieodległy chmurny horyzont sprawiają, że wajcha bezpieczeństwa wymaga sporej siły woli do przerzucenia jej w pozycję zdrowego resetu after job.
A'Propos, tak misię skojarzyło ostatnio - czym się różni czas urlopowy od roboczego ? Ano m.in. tym, że podczas tego pierwszego alkohol jest dopuszczalny o każdej porze dnia i nocy.
Ha ! Taki joke :))
Wpełzłem do wyra ... i zasnąłem.
Teraz wstałem, żeby dokończyć nadgryziony dzień ... i pójść spać, choć przed północą pewnie nie.
Zryty jeste niewymownie po dzisiejszym dniu. Choć staram się mieć zdrowy dystans do tego co na mnie napiera, to jednak rzeczywistość wybitnie mi tego nie ułatwia. Bieżąca sytuacja i nieodległy chmurny horyzont sprawiają, że wajcha bezpieczeństwa wymaga sporej siły woli do przerzucenia jej w pozycję zdrowego resetu after job.
A'Propos, tak misię skojarzyło ostatnio - czym się różni czas urlopowy od roboczego ? Ano m.in. tym, że podczas tego pierwszego alkohol jest dopuszczalny o każdej porze dnia i nocy.
Ha ! Taki joke :))
Ale żart żartem, a czasami w środku tygodnia - tzn od poniedziałku do piątku - człowiek też by miał ochotę godnie zaaplikować sobie nieco należnej porcji rozweselacza.
Tik-Tak, Tik-Tak ...
No to mam pierwszy dzień w pracy po urlopie za sobą.
Bolesne doznanie.
Nie mogę potwierdzić, że udało mi się już zalogować do szarej rzeczywistości. Po dwóch tygodniach nieobecności jestem w czarnej d****. I nie wiem kiedy wypłynę na powierzchnię.
Jak by nie było, dziś pierwszy dzień Nowego Roku ... tego roboczego.
Unhappy New Year !
Pchnięte wahadło zegara odliczającego kolejne dni do następnego wakacyjnego urlopu.
Tik-Tak ... Tik-Tak ... Tik-Tak ...
Trzeba przygiąć kark i ciągnąć ten wóz ... I nie dać się zajechać.
Bolesne doznanie.
Nie mogę potwierdzić, że udało mi się już zalogować do szarej rzeczywistości. Po dwóch tygodniach nieobecności jestem w czarnej d****. I nie wiem kiedy wypłynę na powierzchnię.
Jak by nie było, dziś pierwszy dzień Nowego Roku ... tego roboczego.
Unhappy New Year !
Pchnięte wahadło zegara odliczającego kolejne dni do następnego wakacyjnego urlopu.
Tik-Tak ... Tik-Tak ... Tik-Tak ...
Trzeba przygiąć kark i ciągnąć ten wóz ... I nie dać się zajechać.
poniedziałek, 23 lipca 2012
niedziela, 22 lipca 2012
Urlopowy foto-urobek
Tak to już, że wakacje, urlop to czas na odkurzenie sprzętu i obcykanie wsio dokoła związanego z wyjazdem. Nie inaczej było i w tym roku. Narodziło się z tego obcowania przeszło 1500 zdjęć, które są już urobkiem po wstępnej weryfikacji i wykoszeniu absolutnie niegodnych świata plików. Takoż te "półtorej klocka", na dwóch kartach SD, przyjechało do domu, jako surowiec na album oddający ducha minionych wakacji.
Po zrobieniu odpowiedniego miejsca w przestrzeni dyskowej zostały zrzucone do folderu DĘBKI 2012 zajmujące zaszczytne miejsce na dysku D.
Jestem po wstępnym przeglądzie materiału i ... rewelacji nie ma. Nie natknąłem się na coś, co by zwalało z nóg, tudzież zapierało dech w piersiach. Miałem jako takie obawy, że to co wiozę do domu, nie jest do końca tym, co chciałbym mieć. Dopiero jednak na dużym ekranie okazało się, że nie były to obawy nieuzasadnione. Ano jest ... średnio ... nijako ... bez rewelacji ... tak sobie ... bez polotu ... ech, jakoś tak po prostu.
Gdzie tego przyczyny ? Można ich szukać w wielu aspektach fotograficznego rzemiosła. Przede wszystkim jednak trzeba podzielić te rozważania na dwie osobne sprawy, które przynajmniej dla mnie powinne iść ze sobą w parze. Tak jak w łyżwiarstwie figurowym, na końcową ocenę składają się punkty za: wrażenia artystyczne i wartość techniczną, tak i ja moje fotograficzne dokonania spróbuję przeanalizować w podobny sposób. Nie sposób bowiem dojść do ładu z problemem, kiedy obok merytorycznie obiektywnych aspektów, pominąłbym moje subiektywne odczucia co do tego, dlaczego nie jestem zadowolony z fotograficznej strony mojego urlopu.
Wartość techniczna - jakość
Kurcze, tego sobie jakoś najbardziej darować nie mogę, bo nad tym akurat zapanować powinienem bezsprzecznie. A jednak wiele mam zastrzeżeń do technicznej strony wielu zdjęć. Wiele banalnych od strony wymagań ujęć jest zaszumionych. I to nie tylko w ciemnych strefach obrazu, ale także w tych jasnych. Dlaczego ? Muszę przyznać, że w tym roku - mając trudniejsze warunki (o czym później) - często korzystałem z automatycznych ustawień. I one mnie zawiodły. A nie powinne. Zaufałem technologii Nikona i ona tym razem okazała się nie taka genialna, jaka powinna być. Dlaczego szumi ? Cholera wie ... Od razu powiem, że nie na wszystkich szkłach, nie na wszystkich ujęciach. O ile nie mam zastrzeżeń do stałki 50/f1.4, która spisywała się elegancko i przy ujęciach bliskich, portretowych (zwłaszcza) i przy ujęciach pejzażowych (!) w każdych niemal warunkach, o tyle już moja ulubiona lufka 55-200 VR już pozwalała sobie mnie rozczarowywać w wielu przypadkach - to boli mnie bardzo, bo ufałem temu słoikowi, jak żadnemu. O 18-55 VR nie wspomnę, bo ... bo rzadko używana była. Pytanie: czy można to zwalić na zużycie sprzętu ??? Z pewną dozą niepewności zadaję to pytanie i nie wiem, czy chcę usłyszeć odpowiedź. Ale o takowym zużyciu można by wnioskować jeszcze z jednego powodu. Otóz miałem problemy z back- i front-focusem, a to już jest dla mnie niezrozumiałe. Jakoś dotąd nie zaobserwowałem kłopotów z ostrzeniem. No chyba, że jakiś mniej wymagający byłem. O wlaśnie! A może moje wymagania się zmieniły, hę ? Kurcze, sam nie wiem. Albo ... albo zatraciłem czucie aparatu z przyległościami dlatego, że nie pieszcze go już tak często, jak dawniej ? Ha ! Może właśnie tu pies jest pogrzebany, może to we mnie jest przyczyna, a nie we sprzęcie ... ? Ukłucie we własną dumę jest niefajne ...
Wrażenia artystyczne - ujęcia
Na samym początku trochę sam siebie, przed sobą samym, usprawiedliwię. Otóż dobre ujęcie wymaga i szczęścia, i cierpliwości, i pomysłu, i warunków, i współpracy "materiału" ... i ... Wszystkiego po trochu mi zabrakło. Skupię się jedynie na obiektywnej stronie tematu. Otóż moja urocza modelka, jako że dziewcze z roku na rok pannicą się staje, to też na modelowanie tatusiowu ochoty po prostu już nie ma. Blee ! Jakże to ?! No tak, ona nie chce już żeby robić jej zdjęcia. Żeby nakłonić ją do współpracy trzeba teraz nie lada zachodu, a i tak wtedy szybko ucieka sprzed obiektywu nie dając tatusiowi szans na pokombinowanie, na dopieszczenie ujęcia, ustawień itd. Strasznie to frustrujące. Szczególnie, że nie jest już słodkim bobaskiem, którego każde zdjęcie rozczulało i fotografującego i późniejszą widownię.
Brakuje mi też, w tegorocznym portoflio dynamicznych ujęć, pełnych werwy i autentycznej zabawy, emocji. Tego brak bardzo. Nie mam też w czym wybierać jeśli chodzi o ujęcia z jakąś głębią emocji, przesłaniem, historią do opowiedzenia.
Co więc mam ?
Najogólniej - nic nowego. Nie wiem czego oczekiwałem po tej dwutygodniowej sesji, ale teraz wiem, że co by to nie było, to tego nie mam.
I znowu pytanie: Czy moje oczekiwania były zbyt wielkie ? Czy wymagałem czegoś, czego z natury rzeczy nie mogłem uzyskać ? Sam nie wiem skąd te rozczarowanie. Można by założyć, że z roku na rok efekt fotograficznych dokonań będzie zawsze lepszy. Ale tak nie jest. Przynajmniej w moim czysto subiektywnym odczuciu. Dotychczas zrobiłem dwa albumy dokumentujące wakacje z 2011 i 2009 roku. Dodam, że albumy przemyślane, dopieszczone. I twierdzę, że i album i sam materiał na album z 2009 roku jest lepszy niż ten z 2011 (obydwa robione w tym samym czasie), a tegoroczny też raczej mu nie dorówna.
No cóż, pozostaje mocno się postarać i wycisnąć to co najlepsze z tego co mam. W każdym bądź razie będę o wynik walczył, jak lew.
sobota, 21 lipca 2012
Dzienniki bałtyckie - cz. XIV
Dzień czternasty - piątek, 20.07
Od rana do południa ładna pogoda, tochę słońca, trochę chmurek. No i wieje - ale do tego się już przyzwyczaiłem.
No coż, czas pakować graty i wyjeżdzać. Rano ostatnie zakupy na drogę, potem upychania wszystkiego do auta (kurde, jak to się dwa tygodnie temu mieściło ...?), krótki spacerek na plażę, aby pożeganać morze ... i w drogę.
W drodze do Gdyni złapała na ulewa. Ale jak jadę, to se może lać - wisi mi to. Dobrze, że w samej Gdyni już przestalo i do końca dnia było ładnie, ba, ciepło. Tak się bowiem porobiło, że cały dzień spędziliśmy jednak w Gdyni. Do Sopoto i Gdańska już nie pojechaliśmy. Stałe punkty programu: Akwarium (coś jakieś biedna ta ekspozycja w tym roku), Dar Pomorza, Błyskawica, jedzonko (lepiej nie wspominać). I to by było tyle.
Godz 17:40 wyruszamy z parkingu przed Akwarium, troszkę błądzimy zanim wydostajemy sie na obwodnicę, a potem już prosto na południe. Po ośmiu i pół godzinach jesteśmy w domu.
Wakacje 2012 uważam za zamknięte.
EPILOG
Dwa tygodnie minęły szybko - zbyt szybko, ale tak to już jest, że czas nie zawsze biegnie linearnie. W przypadku czasu urlopowego niestety jego upływ jest rosnącą funkcją wykladniczą, gdzie na osi Y jest subiektywne poczucie jego upływu.
Jak było? Fajnie, jak zawsze. Pogoda nas nie rozpieszczała. Trochę inaczej niż zwykle, tym razem to nie deszcz był problemem - bo nie było go wiele - tylko wiatr i stosunkowo niezbyt wysokie temperatury. Plażowania wiele nie było. Za to wycieczki jakie sobie zafundowaliśmy nie rozczarowały, a wręcz przeciwnie. Najważniejsze, że wypoczęliśmy deczko, co do tego chyba nie ma żadnych wątpliwości. Teraz tylko odliczać miesiące, tygodnie, dni do kolejnych wakacji.
Tym samym Dzienniki bałtyckie uważam za zamknięte.
Od rana do południa ładna pogoda, tochę słońca, trochę chmurek. No i wieje - ale do tego się już przyzwyczaiłem.
No coż, czas pakować graty i wyjeżdzać. Rano ostatnie zakupy na drogę, potem upychania wszystkiego do auta (kurde, jak to się dwa tygodnie temu mieściło ...?), krótki spacerek na plażę, aby pożeganać morze ... i w drogę.
W drodze do Gdyni złapała na ulewa. Ale jak jadę, to se może lać - wisi mi to. Dobrze, że w samej Gdyni już przestalo i do końca dnia było ładnie, ba, ciepło. Tak się bowiem porobiło, że cały dzień spędziliśmy jednak w Gdyni. Do Sopoto i Gdańska już nie pojechaliśmy. Stałe punkty programu: Akwarium (coś jakieś biedna ta ekspozycja w tym roku), Dar Pomorza, Błyskawica, jedzonko (lepiej nie wspominać). I to by było tyle.
Godz 17:40 wyruszamy z parkingu przed Akwarium, troszkę błądzimy zanim wydostajemy sie na obwodnicę, a potem już prosto na południe. Po ośmiu i pół godzinach jesteśmy w domu.
Wakacje 2012 uważam za zamknięte.
EPILOG
Dwa tygodnie minęły szybko - zbyt szybko, ale tak to już jest, że czas nie zawsze biegnie linearnie. W przypadku czasu urlopowego niestety jego upływ jest rosnącą funkcją wykladniczą, gdzie na osi Y jest subiektywne poczucie jego upływu.
Jak było? Fajnie, jak zawsze. Pogoda nas nie rozpieszczała. Trochę inaczej niż zwykle, tym razem to nie deszcz był problemem - bo nie było go wiele - tylko wiatr i stosunkowo niezbyt wysokie temperatury. Plażowania wiele nie było. Za to wycieczki jakie sobie zafundowaliśmy nie rozczarowały, a wręcz przeciwnie. Najważniejsze, że wypoczęliśmy deczko, co do tego chyba nie ma żadnych wątpliwości. Teraz tylko odliczać miesiące, tygodnie, dni do kolejnych wakacji.
Tym samym Dzienniki bałtyckie uważam za zamknięte.
czwartek, 19 lipca 2012
Dzienniki bałtyckie - cz. XIII
Dzień trzynasty - czwartek, 19.07
Tak, to był dzionek bardzo mokry. Zdecydowanie najmokrzejszy ze wszystkich. Od rana lało, żeby dopiero teraz, choć na chwilę, na niebo słońce się wypuściło, jakby chciało zaznaczyć, że w końcu ono tu rządzi, choć latoś władca z niego jakiś lichy.
Jaka pogoda, takie nastroje. Wszak to ostatni nasz bazowy dzień wakacyjny. Już dzisiaj pakowanie, a jutro wyjazd. Na ten jutrzejszy dzień mamy jeszcze spore plany, które zweryfikuje oczywiście aura. Jak by nie było wybieramy się do Trójmiasta. Zaczynamy od Gdyni ... a potem się zobaczy.
Właśnie wróciliśmy z ostatniego spaceru mającego na celu ukrzyżowanie resztek funduszu wakacyjnego. Budżet nasz można już przyrównać do tego państwowego, ale co tam - raz się żyje. Na jutro to już naprawdę żelazne rezerwy walutowe w portfelu.
Moje morale upada, niestety. Czuję już, że wracać czas. Zawsze tak jest na dzień przed wyjazdem do domu. Przez to sam sobie odbieram kawałek tak cennego urlopowego czasu, którego z takim rzewnym utęsknieniem wyczekuję przez cały rok. Ale jakoś trzeba się przemóc i jeszcze jutro wskrzesić w sobie resztki optymistycznej energii, aby z przytupem dotrzeć do mety tegorocznej kanikuły. I tego się trzymać !
Tak, to był dzionek bardzo mokry. Zdecydowanie najmokrzejszy ze wszystkich. Od rana lało, żeby dopiero teraz, choć na chwilę, na niebo słońce się wypuściło, jakby chciało zaznaczyć, że w końcu ono tu rządzi, choć latoś władca z niego jakiś lichy.
Jaka pogoda, takie nastroje. Wszak to ostatni nasz bazowy dzień wakacyjny. Już dzisiaj pakowanie, a jutro wyjazd. Na ten jutrzejszy dzień mamy jeszcze spore plany, które zweryfikuje oczywiście aura. Jak by nie było wybieramy się do Trójmiasta. Zaczynamy od Gdyni ... a potem się zobaczy.
Właśnie wróciliśmy z ostatniego spaceru mającego na celu ukrzyżowanie resztek funduszu wakacyjnego. Budżet nasz można już przyrównać do tego państwowego, ale co tam - raz się żyje. Na jutro to już naprawdę żelazne rezerwy walutowe w portfelu.
Moje morale upada, niestety. Czuję już, że wracać czas. Zawsze tak jest na dzień przed wyjazdem do domu. Przez to sam sobie odbieram kawałek tak cennego urlopowego czasu, którego z takim rzewnym utęsknieniem wyczekuję przez cały rok. Ale jakoś trzeba się przemóc i jeszcze jutro wskrzesić w sobie resztki optymistycznej energii, aby z przytupem dotrzeć do mety tegorocznej kanikuły. I tego się trzymać !
Dzienniki bałtyckie - cz. XII
Dzień dwunasty - środa, 18.07
Podobno wcześnie rano padało - pisze podobno, bo o tej porze to ja śpię, więc nie wiem. Do południa jeszcze raz chwilowo siknęło, ale bez rewelacji. Pozostała część dnia słoneczna i nawet nie tak bardzo wydmuchana, jak wczoraj, czy jeszcze wcześniej.
Kiedy sobie pomyślę, że tuż tuż było nam ku odpuszczeniu tej wycieczki, to ciarki po plecach przebiegają. Otóż jednak pojechaliśmy na wypad do Słowińskiego Parku Narodowego i samej Łeby. Spędziliśmy tam całe popołudnie i ładny kawałek wieczora.
Kulminacyjnym punktem wyprawy była oczywiście Wydma Łącka z przyległościami. Dostaliśmy się tam "tramwajem" w postaci kursujących tam i nazad melexów, które zdzierają co prawda niemożebnie, ale za to dowożą na miejsce w 20 minut. Sama wydma okazała się - na całe szczęście - atrakcją co niemiara dla Tuśki, która turlała się nie raz z jej szczytu, aż po sam dół. Podobnie plaża, usiana przekolorowymi kamykami, którymi napakowaliśmy kieszenie, była ważnym dla naszej córy punktem programu.
Do samej Łeby zajechaliśmy już dobrym wieczorem. Najpierwsze wrażenie - "Zakopane północy". Targowisko rozpusty wszelakiej, niemniej mające swój urok. Skala zjawiska przeogromna i kipiąca bogactwem doznań. Co ciekawe, jeśli chodzi o ceny, to obiad można zjeść o połowę taniej niż w Dębkach. I to nie tylko w jednej knajpie, lecz na każdym kroku.
Bardzo fajny jest w Łebie port rybacki z cumującymi wzdłuż wybrzeża niebywale bajkowymi statkami zrobionymi na kształt starodawnych żaglowców ery Jamesa Cooka.
Byliśmy też w "Domu postawionym na głowie". Na zewnątrz nie robi wrażenia. Za to w środku - bajer nie z tej ziemi. Nie na darmo wisi przed wejściem ostrzeżenie, aby nie wchodziły osoby o słabym błędniku. Fajne doznania, fajne.
Wracaliśmy z Łeby gdy zmrok już zapadał. Droga pusta, szybka. Niecałe 50 min + dopłata za expres (nie wiem jeszcze ile) w postaci fotki na fotoradarze (fuck!).
Po powrocie, już ciemną nocą, poszliśmy na plaże puszczać lampiony szczęścia. Doskonała noc ku temu, bo wiatr zupełnie zamarł. Później piwko na piachu i spacer ciemną plażą o północy. Fantastyczna pogoda. I cały dzień.
Podobno wcześnie rano padało - pisze podobno, bo o tej porze to ja śpię, więc nie wiem. Do południa jeszcze raz chwilowo siknęło, ale bez rewelacji. Pozostała część dnia słoneczna i nawet nie tak bardzo wydmuchana, jak wczoraj, czy jeszcze wcześniej.
Kiedy sobie pomyślę, że tuż tuż było nam ku odpuszczeniu tej wycieczki, to ciarki po plecach przebiegają. Otóż jednak pojechaliśmy na wypad do Słowińskiego Parku Narodowego i samej Łeby. Spędziliśmy tam całe popołudnie i ładny kawałek wieczora.
Kulminacyjnym punktem wyprawy była oczywiście Wydma Łącka z przyległościami. Dostaliśmy się tam "tramwajem" w postaci kursujących tam i nazad melexów, które zdzierają co prawda niemożebnie, ale za to dowożą na miejsce w 20 minut. Sama wydma okazała się - na całe szczęście - atrakcją co niemiara dla Tuśki, która turlała się nie raz z jej szczytu, aż po sam dół. Podobnie plaża, usiana przekolorowymi kamykami, którymi napakowaliśmy kieszenie, była ważnym dla naszej córy punktem programu.
Do samej Łeby zajechaliśmy już dobrym wieczorem. Najpierwsze wrażenie - "Zakopane północy". Targowisko rozpusty wszelakiej, niemniej mające swój urok. Skala zjawiska przeogromna i kipiąca bogactwem doznań. Co ciekawe, jeśli chodzi o ceny, to obiad można zjeść o połowę taniej niż w Dębkach. I to nie tylko w jednej knajpie, lecz na każdym kroku.
Bardzo fajny jest w Łebie port rybacki z cumującymi wzdłuż wybrzeża niebywale bajkowymi statkami zrobionymi na kształt starodawnych żaglowców ery Jamesa Cooka.
Byliśmy też w "Domu postawionym na głowie". Na zewnątrz nie robi wrażenia. Za to w środku - bajer nie z tej ziemi. Nie na darmo wisi przed wejściem ostrzeżenie, aby nie wchodziły osoby o słabym błędniku. Fajne doznania, fajne.
Wracaliśmy z Łeby gdy zmrok już zapadał. Droga pusta, szybka. Niecałe 50 min + dopłata za expres (nie wiem jeszcze ile) w postaci fotki na fotoradarze (fuck!).
Po powrocie, już ciemną nocą, poszliśmy na plaże puszczać lampiony szczęścia. Doskonała noc ku temu, bo wiatr zupełnie zamarł. Później piwko na piachu i spacer ciemną plażą o północy. Fantastyczna pogoda. I cały dzień.
wtorek, 17 lipca 2012
Dzienniki bałtyckie - cz. XI
Dzień jedenasty - wtorek, 17.07
Aż dziw bierze, że po tak pogodnej nocy może nastać tak paskudny poranek. Pierwszy raz jak tu jesteśmy lało przez bite parę godzin, cały poranek, aż do południa z okładem. Prawie już spisałem dzień na straty, ale jednak popołudnie okazało się bardziej łaskawe i wyszło słońce, które towarzyszyło nam, aż do wieczora. Tyle tylko, że wraz ze słońcem pojawił się znowu wiatr, mocny i sprawiający, że słoneczne ciepełko gdzieś uciekało zanim rozgrzało przewiane kości.
Jak długo lało, tak nie wypełzłem z wyra. A jak się wypogodziło, to zrobiliśmy sobie dzisiaj obiadek na miejscu. Rozpaliliśmy grilla i w ten sposób dostarczyliśmy naszym organizmom porcji należnych kalorii.
Reszta dnia z książką w ręku. Jedynie na chwilę na krótkie zakupy i z aparatem na utrwalenie kolejnego sunsetu i wybadanie czy wiatr na tyle się osłabił, że można by puścić w rejs lampiony. Niestety nadal jeszcze zbyt mocno wieje, żeby nasz zamysł mógł zakończyć się powodzeniem.
Pomysł na wieczorową porę ? Książka i piwko w dowolnej kolejności, albo najlepiej w tym samym momencie. Na pewno żadnego TV. Sam się temu dziwię, ale jak długo tu jesteśmy nie odpaliliśmy telewizora. Fajnie ...
Aż dziw bierze, że po tak pogodnej nocy może nastać tak paskudny poranek. Pierwszy raz jak tu jesteśmy lało przez bite parę godzin, cały poranek, aż do południa z okładem. Prawie już spisałem dzień na straty, ale jednak popołudnie okazało się bardziej łaskawe i wyszło słońce, które towarzyszyło nam, aż do wieczora. Tyle tylko, że wraz ze słońcem pojawił się znowu wiatr, mocny i sprawiający, że słoneczne ciepełko gdzieś uciekało zanim rozgrzało przewiane kości.
Jak długo lało, tak nie wypełzłem z wyra. A jak się wypogodziło, to zrobiliśmy sobie dzisiaj obiadek na miejscu. Rozpaliliśmy grilla i w ten sposób dostarczyliśmy naszym organizmom porcji należnych kalorii.
Reszta dnia z książką w ręku. Jedynie na chwilę na krótkie zakupy i z aparatem na utrwalenie kolejnego sunsetu i wybadanie czy wiatr na tyle się osłabił, że można by puścić w rejs lampiony. Niestety nadal jeszcze zbyt mocno wieje, żeby nasz zamysł mógł zakończyć się powodzeniem.
Pomysł na wieczorową porę ? Książka i piwko w dowolnej kolejności, albo najlepiej w tym samym momencie. Na pewno żadnego TV. Sam się temu dziwię, ale jak długo tu jesteśmy nie odpaliliśmy telewizora. Fajnie ...
Dzienniki bałtyckie - cz. X
Dzień dziesiąty - poniedziałek, 16.07
Pogodowo dzień podobny do niedzieli. Trochę cieplej, trochę mniej wiało ... ale tylko trochę. Cały czas słonecznie.
Nie byliśmy dzisiaj plażować. Zamiast tego powłóczyliśmy się troszku "po mieście".
Wieczorem wypad na Hel (Witka pod opieką babci została). Nie do końca udany, bo koncert na który się wybieraliśmy okazał się nie być niestety - że się tak poetycko wyrażę. Zamiast rockowego zespołu na scenie pojawiło się dwóch pajaców z repertuarem disco-polo w najgorszym wydaniu - odpuściliśmy to sobie. Szkoda, że nie wyszło. Polecam natomiast powrót samochodem z Helu późnym wieczorem - po prostu bajka, zero ruchu na drodze.
Po powrocie do Dębek, zamiast do pokoju, z piwkiem w dłoni na plażę. Pogoda fantastyczna, wiatr zupełnie ucichł. Mimo późnej pory nad horyzontem wciąż malownicza łuna. Na plaży płonie wielkie ognisko, z baru dobiega nas jakaś muzyka.
Leżeć na wznak na piasku o północy, słuchać szumu fal, patrzeć w gwiaździste niebo - doznanie bezcenne ... Chciało by się powiedzieć: "chwilo trwaj bez końca" ...
Pogodowo dzień podobny do niedzieli. Trochę cieplej, trochę mniej wiało ... ale tylko trochę. Cały czas słonecznie.
Nie byliśmy dzisiaj plażować. Zamiast tego powłóczyliśmy się troszku "po mieście".
Wieczorem wypad na Hel (Witka pod opieką babci została). Nie do końca udany, bo koncert na który się wybieraliśmy okazał się nie być niestety - że się tak poetycko wyrażę. Zamiast rockowego zespołu na scenie pojawiło się dwóch pajaców z repertuarem disco-polo w najgorszym wydaniu - odpuściliśmy to sobie. Szkoda, że nie wyszło. Polecam natomiast powrót samochodem z Helu późnym wieczorem - po prostu bajka, zero ruchu na drodze.
Po powrocie do Dębek, zamiast do pokoju, z piwkiem w dłoni na plażę. Pogoda fantastyczna, wiatr zupełnie ucichł. Mimo późnej pory nad horyzontem wciąż malownicza łuna. Na plaży płonie wielkie ognisko, z baru dobiega nas jakaś muzyka.
Leżeć na wznak na piasku o północy, słuchać szumu fal, patrzeć w gwiaździste niebo - doznanie bezcenne ... Chciało by się powiedzieć: "chwilo trwaj bez końca" ...
poniedziałek, 16 lipca 2012
Dzienniki bałtyckie - cz. IX
Dzień dziewiąty - niedziela, 15.07
Od samego rana słonecznie, okresowo błękit urozmaicony białymi obłokami. Ciepło, ale pierońsko duło, od samego rana, do późnego popołudnia. Dopiero wieczorem się uspokoiło dając wytchnienie od nieskończonego szumu.
Plaża - a jakże! Tyle, że w dobrze okopanym grajdole. Żeby się ochronić od wiatru i tabunów piasku pędzących z zachodu na wschód musieliśmy wykrzesać z siebie pokłady inżynierskiego geniuszu, aby zapewnić sobie miły, cichy zakątek. Wiatr jednak był na tyle silny, że piach znajdował drogę po dachu naszego namiotu i tym sposobem wsio w środku było zasypane. Ale co tam, grunt że słońce grzało. A niebo przy tym było błękitne ...
Obiad w knajpce, jak zwykle. Ale coś ostatnio podpada mi ten lokal. Trzeba będzie zmienić, bo samą urodą dziewczyny się nie obronią - zjeść też dobrze chcę.
Popołudnie w ogrodzie przy domu. Wieczór przy kartach.
To był dobry dzień.
Od samego rana słonecznie, okresowo błękit urozmaicony białymi obłokami. Ciepło, ale pierońsko duło, od samego rana, do późnego popołudnia. Dopiero wieczorem się uspokoiło dając wytchnienie od nieskończonego szumu.
Plaża - a jakże! Tyle, że w dobrze okopanym grajdole. Żeby się ochronić od wiatru i tabunów piasku pędzących z zachodu na wschód musieliśmy wykrzesać z siebie pokłady inżynierskiego geniuszu, aby zapewnić sobie miły, cichy zakątek. Wiatr jednak był na tyle silny, że piach znajdował drogę po dachu naszego namiotu i tym sposobem wsio w środku było zasypane. Ale co tam, grunt że słońce grzało. A niebo przy tym było błękitne ...
Obiad w knajpce, jak zwykle. Ale coś ostatnio podpada mi ten lokal. Trzeba będzie zmienić, bo samą urodą dziewczyny się nie obronią - zjeść też dobrze chcę.
Popołudnie w ogrodzie przy domu. Wieczór przy kartach.
To był dobry dzień.
sobota, 14 lipca 2012
Dzienniki bałtyckie - cz. VIII
Dzień ósmy - sobota, 14.07
Do południa raz słońce, raz błękit upstrzony bitą śmietaną chmur. Ciepło, prawie bezwietrznie.
Od południa ciepło, ale już pochmurnie na większą skalę, z podwójną kulminacją w postaci rzęsistego deszczu. Pod wieczór rozpogodziło się ponownie, ale za to wiało dosyć dotkliwie.
Ogólnie rzecz biorąc - nie było źle. W "urlopowej skali bałtyckiej" nie można powiedzieć, że dzień pogodowo nie do zaakceptowania. Jest git!
Plażowanie uskuteczniliśmy, a jakże! A że późno zaczęliśmy, to też było to plażowanie w hardcorowym wydaniu. Pierwszy deszcz przesiedzieliśmy w plażowym namiocie za co Bozia nas wynagrodziła okresem wielce sympatycznej aury, którą wykorzystaliśmy z Witką do cna: piłka do siatki (nowa), mega zamek z piasku (nowa różowa łopata - stara fioletowa się złamała), frisby. Podobnie poczyniły całe zastępy podobnych nam hardcorowców z "ręcznika obok", którzy także twardo trwali na plażowym posterunku. To z takich ludzi tworzy się oddziały specjalne. Dopiero druga ulewa zmyła nas z plaży fundując nam przy okazji darmowe pranie ciuchów na własnych ciałach. Reszta popołudnia przy kartach i kościach - jakaś nowa świecka tradycja, czy cuś ?
Wieczorem krótki spacer na plażę.
Do południa raz słońce, raz błękit upstrzony bitą śmietaną chmur. Ciepło, prawie bezwietrznie.
Od południa ciepło, ale już pochmurnie na większą skalę, z podwójną kulminacją w postaci rzęsistego deszczu. Pod wieczór rozpogodziło się ponownie, ale za to wiało dosyć dotkliwie.
Ogólnie rzecz biorąc - nie było źle. W "urlopowej skali bałtyckiej" nie można powiedzieć, że dzień pogodowo nie do zaakceptowania. Jest git!
Plażowanie uskuteczniliśmy, a jakże! A że późno zaczęliśmy, to też było to plażowanie w hardcorowym wydaniu. Pierwszy deszcz przesiedzieliśmy w plażowym namiocie za co Bozia nas wynagrodziła okresem wielce sympatycznej aury, którą wykorzystaliśmy z Witką do cna: piłka do siatki (nowa), mega zamek z piasku (nowa różowa łopata - stara fioletowa się złamała), frisby. Podobnie poczyniły całe zastępy podobnych nam hardcorowców z "ręcznika obok", którzy także twardo trwali na plażowym posterunku. To z takich ludzi tworzy się oddziały specjalne. Dopiero druga ulewa zmyła nas z plaży fundując nam przy okazji darmowe pranie ciuchów na własnych ciałach. Reszta popołudnia przy kartach i kościach - jakaś nowa świecka tradycja, czy cuś ?
Wieczorem krótki spacer na plażę.
Dzienniki bałtyckie - cz. VII
Dzień siódmy - piątek, 13.07
Od rana, do samego wieczora trochę słońca, trochę chmur, ale bez deszczu. Trochę chłodnawo, ale nie na tyle aby marznąć. Co po niektórzy twardziele plażowali i kąpali się, ale tym razem darowaliśmy sobie.
To był prawdziwie lazy day. Późno wypełzliśmy z naszej kanciapy. Spacerek plażą do ujścia Piaśnicy, naleśnik z pieczonymi jabłkami, rundka rowerowym gokartem i kolejna porcja pierdół ze straganów. Wieczór przy kościach i kartach zakrapiany delikatnie, aczkolwiek uroczo, piwkiem.
Od rana, do samego wieczora trochę słońca, trochę chmur, ale bez deszczu. Trochę chłodnawo, ale nie na tyle aby marznąć. Co po niektórzy twardziele plażowali i kąpali się, ale tym razem darowaliśmy sobie.
To był prawdziwie lazy day. Późno wypełzliśmy z naszej kanciapy. Spacerek plażą do ujścia Piaśnicy, naleśnik z pieczonymi jabłkami, rundka rowerowym gokartem i kolejna porcja pierdół ze straganów. Wieczór przy kościach i kartach zakrapiany delikatnie, aczkolwiek uroczo, piwkiem.
piątek, 13 lipca 2012
Dzienniki bałtyckie - cz. VI
Dzień szósty - czwartek, 12.07
Od rana pogodowo dzień nijaki-taki. Z rana słonecznie, potem różniście, raczej deszczowo. I dużo chłodniej niż dzień wcześniej. Zamiast plaży wycieczka do Helu.
Deszcz "przejechany" w drodze na Hel, a potem jeszcze przesiedziany w knajpce podczas obiadu. Gdy przestaje padać, główny punkt programu: Fokarium. Potem Muzeum Rybołówstwa i pierdoły na promenadzie. Powrót do Dębek - 3 godzinki ... zaledwie (!).
Wieczór pogodny ze spektakularnym sunsetem, koncertem szantowego bandu i kolorowymi lampionami puszczanymi w niebo przy wielkim ognisku na plaży.
Jak by nie było dzień wielce udany - szczególnie, że Grant's się skończył dopiero teraz (godz 2:15) przy zaciętej grze w kości.
Od rana pogodowo dzień nijaki-taki. Z rana słonecznie, potem różniście, raczej deszczowo. I dużo chłodniej niż dzień wcześniej. Zamiast plaży wycieczka do Helu.
Deszcz "przejechany" w drodze na Hel, a potem jeszcze przesiedziany w knajpce podczas obiadu. Gdy przestaje padać, główny punkt programu: Fokarium. Potem Muzeum Rybołówstwa i pierdoły na promenadzie. Powrót do Dębek - 3 godzinki ... zaledwie (!).
Wieczór pogodny ze spektakularnym sunsetem, koncertem szantowego bandu i kolorowymi lampionami puszczanymi w niebo przy wielkim ognisku na plaży.
Jak by nie było dzień wielce udany - szczególnie, że Grant's się skończył dopiero teraz (godz 2:15) przy zaciętej grze w kości.
środa, 11 lipca 2012
Dzienniki bałtyckie - cz. V
Dzień piąty - środa, 11.07
To był zdecydowanie najcieplejszy dotychczas dzień. Od samego rana ciepło, można by rzec upalnie. Błękitne niebo, zero wiatru. Tym razem plażowanie od rana. Pogoda z gatunku mega, to też plaża nielicho zaludniona. Z dobrodziejstwa słonecznych promieni korzysta cała galeria nadmorskich stworzeń - od zwykłych bohomazów do arcydzieł godnych centralnego miejsca sypialni każdego faceta. Na muskanym delikatną falą brzegu wylegują się dorodne foczki oraz powabne syreny maczające w morskiej pianie smukłe ogony.
Popołudniową porą gwałtowna, ale krótkotrwała burza z soczystą ulewą.
Wieczór znowu pogodny, okraszony zachodem słońca utonkanym w ferii pastelowych barw malujących podniebne ażury delikatnych jak koronka chmur.
Kwintesencja letniego dnia nad morzem.
To był zdecydowanie najcieplejszy dotychczas dzień. Od samego rana ciepło, można by rzec upalnie. Błękitne niebo, zero wiatru. Tym razem plażowanie od rana. Pogoda z gatunku mega, to też plaża nielicho zaludniona. Z dobrodziejstwa słonecznych promieni korzysta cała galeria nadmorskich stworzeń - od zwykłych bohomazów do arcydzieł godnych centralnego miejsca sypialni każdego faceta. Na muskanym delikatną falą brzegu wylegują się dorodne foczki oraz powabne syreny maczające w morskiej pianie smukłe ogony.
Popołudniową porą gwałtowna, ale krótkotrwała burza z soczystą ulewą.
Wieczór znowu pogodny, okraszony zachodem słońca utonkanym w ferii pastelowych barw malujących podniebne ażury delikatnych jak koronka chmur.
Kwintesencja letniego dnia nad morzem.
wtorek, 10 lipca 2012
Dzienniki bałtyckie - cz. I, II, III, IV
Jest net !
Kilka słów, które może i nikogo nie podniecą, ale z mojego punktu widzenia powinienem je tu wkleić ...
No to jestem na urlopie.
Dzień pierwszy - sobota, 7.07
Przyjechaliśmy. I tu kilka miłych słów o drodze. Jest lepiej, tak, jest zdecydowanie lepiej jeśli chodzi o stan drogi ze Śląska na północ kraju. Gotowy kawałek autostrady od Torunia wybitnie skraca i dystans i czas podróży.
Przyjechaliśmy z deszczem, po drodze obserwując skutki nieodległego w czasie oberwania chmury. Burzowo. Na pokoje czekaliśmy dosyć długo, ale przewidzieliśmy taki scenariusz tego dnia. Ten czas spędziliśmy na spacerze z powitaniem morza w roli głównej.
Z czasem pogoda zmieniała swe oblicze. Dotąd było ciepło, a zrobiło się jeszcze słonecznie - i tak było do wieczora. Na plaże jednak nie poszliśmy, bo padłem w końcu na pysk po całonocnej podróży.
Dzień drugi - niedziela, 8.07
Ranek pochmurny. Zanim jednak się zebraliśmy było południe, które wybuchło błękitem nieba i złocistą słoneczną tarczą - do samego zachodu, gdy złoto-czerwone cielsko utopiło się w wodach rześkiego Bałtyku. Ciepło, ale nie upał.
Plażowanie od południa do późnego popołudnia. Potem obiadokolacja w sprawdzonej knajpce, oczywiście piwko, lody i inne zbytki wakacyjne. Ponieważ niedziela, więc na deptaku i na plaży ludzi niemało.
Dzień trzeci - poniedziałek, 9.07
Dzień przywitał na słońcem. Koło południa gwałtowny, krótkotrwały deszczyk. Decyzja - nie idziemy na plażę. Zamiast tego jedziemy na wycieczkę do Władysławowa, gdzie wsiadamy na malutki stateczek Sztorm V - obiecany Wiktorii rejs po morzu. Było świetnie, bo nie było zimno i kołysało subtelnie, bez wariactwa.
Po powrocie do Dębek obiadek i inne zbytki z pakietu wakacyjnego. Słońce do samego wieczora, ciepło.
Dzień czwarty - wtorek, 10.07
Wstałem o 4:00 - na powitanie Słońca.
Od rana słońce. W sumie ciepło, ale zimny porywisty wiatr trochę psuje zabawę. Dwukrotne podejście na plażę, bo chmury trochę straszą - na szczęście na strachu się tylko kończy.
Plażowanie, kąpiel w morzu, ale nie za długo. Obiadek, piwko itd. Popołudnie już całkowicie pogodne, ciepłe, wiatr ustał. Wieczór z czystym błękitnym niebem, bez ani jednej chmurki.
Kilka słów, które może i nikogo nie podniecą, ale z mojego punktu widzenia powinienem je tu wkleić ...
No to jestem na urlopie.
Dzień pierwszy - sobota, 7.07
Przyjechaliśmy. I tu kilka miłych słów o drodze. Jest lepiej, tak, jest zdecydowanie lepiej jeśli chodzi o stan drogi ze Śląska na północ kraju. Gotowy kawałek autostrady od Torunia wybitnie skraca i dystans i czas podróży.
Przyjechaliśmy z deszczem, po drodze obserwując skutki nieodległego w czasie oberwania chmury. Burzowo. Na pokoje czekaliśmy dosyć długo, ale przewidzieliśmy taki scenariusz tego dnia. Ten czas spędziliśmy na spacerze z powitaniem morza w roli głównej.
Z czasem pogoda zmieniała swe oblicze. Dotąd było ciepło, a zrobiło się jeszcze słonecznie - i tak było do wieczora. Na plaże jednak nie poszliśmy, bo padłem w końcu na pysk po całonocnej podróży.
Dzień drugi - niedziela, 8.07
Ranek pochmurny. Zanim jednak się zebraliśmy było południe, które wybuchło błękitem nieba i złocistą słoneczną tarczą - do samego zachodu, gdy złoto-czerwone cielsko utopiło się w wodach rześkiego Bałtyku. Ciepło, ale nie upał.
Plażowanie od południa do późnego popołudnia. Potem obiadokolacja w sprawdzonej knajpce, oczywiście piwko, lody i inne zbytki wakacyjne. Ponieważ niedziela, więc na deptaku i na plaży ludzi niemało.
Dzień trzeci - poniedziałek, 9.07
Dzień przywitał na słońcem. Koło południa gwałtowny, krótkotrwały deszczyk. Decyzja - nie idziemy na plażę. Zamiast tego jedziemy na wycieczkę do Władysławowa, gdzie wsiadamy na malutki stateczek Sztorm V - obiecany Wiktorii rejs po morzu. Było świetnie, bo nie było zimno i kołysało subtelnie, bez wariactwa.
Po powrocie do Dębek obiadek i inne zbytki z pakietu wakacyjnego. Słońce do samego wieczora, ciepło.
Dzień czwarty - wtorek, 10.07
Wstałem o 4:00 - na powitanie Słońca.
Od rana słońce. W sumie ciepło, ale zimny porywisty wiatr trochę psuje zabawę. Dwukrotne podejście na plażę, bo chmury trochę straszą - na szczęście na strachu się tylko kończy.
Plażowanie, kąpiel w morzu, ale nie za długo. Obiadek, piwko itd. Popołudnie już całkowicie pogodne, ciepłe, wiatr ustał. Wieczór z czystym błękitnym niebem, bez ani jednej chmurki.
poniedziałek, 2 lipca 2012
Absolute touchdown
Jestem w stanie absolutnego przyziemienia. Czołgam się drapiąc pazurami grunt. Jeszcze trochę wysiłku, jeszcze jedno podciągnięcie, jeszcze raz odepchnąć się z mozołem.
Pozostały trzy dniówki, które trzeba przeżyć. Dzień później będę grzał silnik do drogi na północ. Potem tylko ptaków krzyk, morza śpiew ...
Pozostały trzy dniówki, które trzeba przeżyć. Dzień później będę grzał silnik do drogi na północ. Potem tylko ptaków krzyk, morza śpiew ...
Subskrybuj:
Posty (Atom)