FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

środa, 28 listopada 2012

Środa

Niezła środa.
Tylko Tuśka na chorobowym - drugi raz w sezonie. Troszku nieciekawie, bo urodzinowy weekend przecież się zbliża ...
Koniec roku w robocie coraz bardziej rozpędza wolną amerykankę - nikt już nad niczym nie panuje, co ilustruje dziwnie wokoło panosząca się apatia i przyjmowanie wszystkiego na klatę. Ludziska chodzą nieobecni, jak zombie. Ale ja osobiście dziwnie dobrze to znoszę (przynajmniej dzisiaj). Sam się sobie dziwię. Serio. Wszystko to co się wali na łeb, jakoś spływa po mnie, jak deszcz po kaczce. Może to początek mocniejszego  JA ... ? Byłaby to fajna odmiana.

Fajnie zapowiada się piątkowy wieczór. Toć to "Andrzejki". Spodziewamy się dawno oczekiwanych gości. Powinien to być zacny kawałek czasu. 

Spokoju ducha ...

... mi trzeba.
Ostatnimi czasy - bardzo ostatnimi - trudno mi obrać właściwy, niezmącony kurs na spokój ducha. Miotam się mniej, lub bardziej. Jednego dnia jest gorzej, drugiego lepiej. Raz jestem bardziej odporny na świat, kiedy indziej łatwiej mnie trafić w samo sedno. A był taki czas, takie mgnienie historii, gdy wydawało mi się, że dobijam do dobrego portu, a fale pozostaja w tyle. Wygląda jednak na to, że pogoda duszy jest równie kapryśna, jak nasza nadbałtycka aura. 
Co jeszcze począć, aby było ... łatwiej? Łatwiej? Hmm ... Nie jestem przekonany, czy to dobre słowo. Czy aby na pewno chcę "pójść na łatwiznę"? Może raczej dążę do przewidywalności kolejnych chwil, do stabilizacji, jaka by nie była. Nie lubie być zaskakiwany. Kontroli nad własnymi losami nie sposób przecenić. To daje władzę, niezależność i ... spokój ducha właśnie. 

niedziela, 25 listopada 2012

Perspektywy

Co przyniesie nowy tydzień?
Moja małżonka mówi, że ja to tylko narzekam i narzekam, że tylko jakieś same smuty wypisuje.
Czyżby? Może i chciałbym być mega-wesołkiem, którego napędza wszechogarniająca pozytywna rzeczywistość. Ale do cholery! Jest listopad! Z czego tu się cieszyć? :)))) Jest, jak jest i tylko wiosna może to zmienić. Ale do lepszych dni jeszcze sporo tygodni i miesięcy przed nami. Na razie tak jak szaro w kalendarzu, jak szaro za oknem, tak szaro i u mnie.
No to co tam możemy sie spodziewać w tym kolejnym tygodniu, hę ?
Poniedziałek. W pracy, jak w pracy. Tyle, że dłużej, bo siakaś dodatkowa nasiadówa w zarządzie zaplanowana. Na tyle długa, że Tuśkę nie dam rady odebrać ze szkoły. Z poniedziałkowego menu wypadnie też danie w postaci Tuśkowego judo. Od paru dni dosyć mocno kuco i próbujemy ją domowymi sposobami kurować. Ale tak, czy siak, dzień późno się zakończy, bo muszę na angielski jechać. Ostatnio byłem na zajęciach trzy tygodnie temu - ups, to bardzo mało komfortowa sytuacja, bo czuję, że będzie jakiś grubszy teścik właśnie jutro.
Wtorek. Kto wie co będzie we wtorek. Raczej nic nie planuję. Powinien to być w miarę normalny dzień. Ale jaki będzie to i od sytuacji w pracy zależy, i od tego jak zdrówko Tuśki będzie wyglądało ... 
Środa. Jak wtorek. Tuśka chyba też nie pójdzie na zajęcia Judo.
Czwartek. Msza szkolna. Czyli gonitwa z pracy do kościoła :)
Piątek. W pracy prezentacja przed zarządem (!). W domu - pewnie sprzątanie przed weekendowymi gośćmi.
Sobota. Urodziny Tuśki w "Nibylandii". Ciekawe, jak to będzie ???
Niedziela. Urodzimy Tuśki w domu, dla swoich, czyli goście.
Następne dni zapowiadają sie więc różnorako. Drżę tylko o zdrowie Tuśki, żeby nie rozłożyła się na te swoje świętowanie. No i życzyłbym sobie nieco spokoju w pracy, ale na to nie mam co liczyć.

Stany świadomości

Tak już ten świat zbudowany, że wszelkim przyczynkiem do działania, iskrą zapalającą lont zmian, katalizarorem wszelkiego postępu, jest odchyłka od normy, opuszczenie ciepłych pieleszy stabilizacji, porzucenie wygodnego bezbarwnego środka. 
Przesunięcie środka ciężkości ku którejś z krawędzi przyczynia się do wybudzenia umysłu z mętnego, wygodnego letargu. Nie ma znaczenia, czy zmiana świadomości nastraja pozytywnie, czy negatywnie - ważne aby była jakaś zmiana. Nie od dziś wiadomo, że każda z wojen powoduje postęp, a nieszczęśliwa miłość jest wodą na młyn poetów. Nie trzeba być szczęśliwym, żeby tworzyć. Nie potrzeba dobra, aby dobro tworzyć. 
Stabilizacja jest nudna. Jest bezpłodna. Jeśli wydaje jakiś owoc, to jest on mdły, bez wyrazistego smaku. Ekstrema powstają tylko na pożywce równie treściwej. Ładunek emocji, szczęścia, czy nienawiści, jest przyprawą, aromatem, kolorem. Bez autentycznego wewnętrznego poruszenia nie ma co marzyć o efektownym (i efektywnym) rezultacie wszelakiego działania. Bez zaangażowania powstaje tylko papka, szara masa, którą można się żywić ... ale czy trzeba ?

piątek, 23 listopada 2012

Siedem kartek kalendarza

I znowu piątek. Tak się to życia układa, że odmierzam je tygodniami. Nie godzinami, nie dniami, ale całymi tygodniami. Tydzień stał się tak krótki, że mija równie szybko, jak kiedyś mijał dzień. Pędzi ten cholerny czas, oj pędzi.
Pomału nastrajam się weekendowo. Schodzi ze mnie para, trujące wyziewy tygodnia. Atmosfera w pracy gęsta i toksyczna sprawia, że wracałem do domu wykończony. Bradziej psychicznie, niż fizycznie, ale sam nie wiem co gorsze. Właściwie, to wiem. Wolałbym być zajechany fizycznie, niż wypalony i z kwaśną miną. Ale było mineło. I koniec. Jest piątkowy wieczór i czas lód w szklanki sypać i zalewać je złotym płynem ku pokrzepienia serca i duszy.

niedziela, 18 listopada 2012

Fotografia Nowej Ery

Przy okazji wspominek o serwisie zrzeszającym miłośników fotograficznej sztuki, lotów i tych wyższych, i tych niższych, nie sposób pominąć milczeniem faktu upadku fotografii, jako sztuki dostępnej w obecnych czasach każdemu, kto zapragnie ją "uprawiać".
Jeszcze parę lat temu fotografia była czymś elitarnym, ba, dla większości laików była niemalże sztuką magiczną i zupełnie niezrozumiałą. Jednak rozwój technologii zapisu obrazów nas otaczających stał się gwoździem do trumny tej pięknej sztuki zatrzymywania w kadrze piękna zdarzeń, ludzi, zjawisk, natury. Już nie trzeba wiedzieć prawie nic, nie trzeba starać się, nie trzeba zgłębiać tajników, nie trzeba drżeć i wstrzymywać oddechu. Odarta z tajemnic sztuka, pozbawiona magii i nieprzewidywalności, stała się pożywką dla szarych mas niedzielnych pstrykaczy. Do podziemii zeszli ci, którzy kochali i pieścili swą muzę.
Gdy oglądam to co się dzieje na portalach, serwisach fotograficznych, obserwuję zjawisko pogłębiającego się bezdusznego ekshibicjonizmu. Każdy pragnie pokazać wszystko cokolwiek wychodzi spod jego fotograficznej ręki. Po drugiej stronie są odbiorcy tego przedstawienia, którzy nie mają ochoty komentować tego co widzą. Wieszane w galeriach zdjęcia są bezimiennymi ofiarami społeczeństwa oglądaczy, bezrefleksyjnie pożerających kolejne porcje obrazów. Przemijają bez odzewu, bez krytyki, bez oceny i ... znikają. 
W czasach gdy fotografia cyfrowa była dopiero u zarania wybuchu popularności, gdy nie była jeszcze tak dostępna na takim poziomie technicznym, jak teraz, ludzie chyba bardziej szanowali dokonania i swoje, i bliźniego. To sprawiało, że w dobrym tonie było wyrazić swe zdanie o fotografii wystawionej ku ocenie. I nie było istotne, czy ta opinia była pozytywna, czy negatywna - ważne było, że praca nie była ignorowana. I to miało sens. A teraz obserwuję, jak świetne prace zostają bez li jednego komentarza, że mijają bez echa, bez głosu uznania dla twórcy. Tak samo w drugą stronę. Badziewie nie zostaje piętnowane, a jego autor pozostaje w błogiej nieświadomości i będzie dalej błądził po fotograficznych szlakach w przekonaniu, że wszystko robi OK. 
Jaki więc jest sens wieszania na galeriach swoich zdjęć? Jakoś się to wszystko rozmemłało, straciło koloryt i smak. A szkoda, bo ja chętnie wróciłbym do czasów gdy wystawiałem po surową ocenę, to co uważałem za warte pokazania. Obawiam się jednak, że tamte czasy już nie wrócą.

Niebiesko-żółta trauma

Powróciła. Niebiesko-żółta trauma z przeszłości. Zaatakowała podstępnie, wylazła z zakamarków duszy, zachichotała z szyderczą satysfakcją. Wcielone zło.
Paranoiczny niepokój związany z wyprawą do niebiesko-żółtego sieciowego sklepu należącego do pewnej korporacji znad pólnocnego wybrzeża Bałtyku. Kwinteesencja bałwochwalczej konsumpcji.
Pojechaliśmy więc do tego sklepu, którego programowo nienawidzę. Działa na mnie, jak płachta na byka. Dostaję drgawek na jego widok. Rzec by można, że to nienawiść od pierwszego wejrzenia, która niezmącona żadnym pozytywnym uczuciem trwa po dziś dzień.
Zastanawiałem się nad genezą relacji, jakie mnie łączą z tym miejscem i ... już wiem! To bezgraniczny chaos panujący na każdym metrze kwadratowym powierzchni; bałagan panujący od podłogi po sufit, kotłujące się bez składu i ładu nieograniczone ilości bezstylowych, bezpłciowych gadżetów, półwyrobów, badziewia atakującego z każdej strony. Napawa mnie to strachem, wywołuje niesamowity dyskomfort. 
Tak oto niedzielę kończę wypalony do cna. 

P.S.
Sobotni wieczór spędziliśmy jednak poza domem. Udanie. 

sobota, 17 listopada 2012

Dzień trzydziesty czwarty - day before the end day

Dobiega końca piąty tydzień mojej diety, a drugi - jej zakańczania. Jeszcze jutro i koniec. Potem przechodzimy do fazy "zdrowego odżywiania". Zaczynamy jeść wszystko, ale mądrze i z umiarem. Takie są założenia. Ciekawe tylko, jak długo będę im wierny :)))) Cóż, wiem że i tak będzie, jak to drzewiej bywało, że z czasem wszystkie te moje postanawienia żywieniowe biorą w łeb. Tak to już ze mną jest i inaczej nie będzie i tym razem.

Po tych pięciu tygodniach waga pokazuje o 8 kg mniej niż na początku. Wynik godny. Szczególnie, że niezbyt się spinałem na wynik i przyjąłbym taki rezultat w ciemno, gdyby mi go ktoś obiecał na starcie. 


PLFOTO

http://plfoto.com/23592/autor.html
Dodaję link do dawno już przeze mnie zapomnianego - nagłówkowałem się nad loginem i hasłem :))) - miejsca w sieci, które swego czasu było dla mnie, jak tlen. Nie mogłem bez niego żyć niemalże. Ale cóż, czasy się zmieniają i ludzie też. Mimo wszystko, do dzisiaj jest to miejsce, w którym niektóre z moich zdjęć już tylko tam jeszcze toczą swój żywot.

Nareszcie koniec

Jakoś dobiegł do mety ten paskudny tydzień. Dawno takiego nie miałem. Mam ostatnimi czasy kryzys w pracy. Nie wypracowałem go sobie sam. Skumulowało się kilka czynników, których wynikiem jest zawodowa chandra i zniechęcenie to wszystkiego co mnie otacza. Przejdzie, wiem, tylko trzeba to jakoś przetrzymać.
Na dodatek moja ślubna jakoś chorawa - co by to nie było, wczoraj miała 38,5 st.C. co nie napawa optymizmem. Poszła do pracy. Ciekawe w jakim stanie wróci. Cokolwiek ją dopadło, to męczy ją bardzo. Boję się żeby i Tuśka nie podłapała tego świństwa; o mnie nie wspomnę. Może skończy się równie szybko, jak gwałtownie się zaczęło ...? Oby.
Za oknem słoneczko pięknie rozgania resztki woalu snującej się po nocy mgiełki. Jest zimno, na samochodowych szybach szron, ale pewnie szybko się ociepli. Tuśka jeszcze śpi. Jak wstanie, to pomykam do sklepu na malutkie zakupy pod niedzielny obiad.
A co z sobotą? Jesteśmy zaproszeni do znajomych. Ale patrząc na to, jak moja lepsza połówka dogorywa, to już teraz mogę stwierdzić, że nic z tego dzisiaj nie będzie. Szkoda.

środa, 14 listopada 2012

Fajnie jest ...

... "Nie ma to jak docenić, wychwalić i artykułować podziękowania ... a po chwili - za to samo! za ten sam wynik! - zje*** niemalże, zwyzywać, zmieszać z błotem i uznać, że wszyscy są o kant d*** rozczaś, a wszystko co zrobili to jedno wielkie ... Nic to, że to dwa autonomiczne języki jednej głowy, która wydawałoby się, mimo wszystko, powinna mieć jeden punkt widzenia.

Jeden z drugim delikwent odkrywa w sobie wtedy przeogromne, wcześniej nieznane pokłady motywacji. Wszystkim się chce, przy akompaniamencie radosnego śpiewu, zwierać szeregi ku chwale partii naszej najmilszej. Nic tylko zgrzytanie zębów i zgryzota paskudna pozostaje, a kac mentalny je pogania.
Tak oto motywuje się ludzi, podnosi ich wartość, docenia, aby wszystkim było lepiej." - Koniec.

Zawiedziony? Może ciut rozczarowany. Ale na pewno mocno wku******!

(sorry za, niewyartykułowane do końca werbalnie, emocje - poprawność polityczna)

poniedziałek, 12 listopada 2012

F*** ...

Z całym poniedziałkowym ładunkiem beznadziejności, z garbem na plecach i grymasem na twarzy dogorywam, padam na ryj. Czekają mnie dwa tygodnia analitycznej, niesamowicie żmudnej, a co najgorsze nikomu (?) niepotrzebnej grzebaniny w danych, aby przygotować coś, co nic nie wniesie, a będzie jedynie poraz kolejny przedstawieniem tego, co na codzień pokazuję tym co robię, co na bieżąco relacjonuję. Nie mam się przed czym bronić, nie potrzebuję udawadniać, że nie jestem wielbłądem. Powala mnie tylko to, że faktom oczywistym muszę poświęcic gros swego czasu i tym samym nie zrobię tego, co ważne, co nie znosi zaniedbania, co wymaga pielęgnacji każdgo dnia, każdej godziny, czemu powinienem się poświęcić, aby nie tracić kontroli. Wkurza mnie to. I ręce mi opadają. A ta bezsilność mnie dobija tym bardziej.

niedziela, 11 listopada 2012

Dzień dwudziesty ósmy

Trochę pogrzeszyłem, oj pogrzeszyłem w ten weekend. Miało być racjonalne hartowanie wyniku, a miast tego dowaliłem do pieca, aż miło. Aż się boję wejść jutro na wagę - dzisiaj jakoś mi się zapomniało.
To był wielce intensywny weekend. Gościliśmy się tu i tam i gościliśmy gościa u nas. Cała ta zakręcona zlożona sytuacja dała milion okazji do kulinarnego występku. Okazja czyni złodzieja. Nie inaczej ze mną było. No i na koniec niedzieli jestem zbałamucony i głodny, bardzo głodny. Niedobry objaw, bo świadczy o tym, że cukry zostały pogonione przez insulinowe zastępy. A to dowód na węglowodanowe rozpasanie. Kurde. Źle.

Księżycowy zimny blask

Aromatyczna brandy Stock 84, a w głośnikach "Take it back" i "Coming back to life" Pink Floyd ...
Jest git. Czyste dźwięki gitary, aksamitne myśli w głowie. W żyłach pulsujący stan uniesienia. Takiej nocy szkoda na sen. Szczególnie, że to sobotnia noc, inna niż inne. Są takie godziny dnia, a właściwie nocy, że żal wymieniać je na sen. Rozochocone szlachetnością trunku zmysły, rozpędzona krew, myśli na dopingu - wszystko to sprawia, że świat przyobleka barwne szaty rozwiewane księżycowym wiatrem. Chciało by się rzec: "chwilo trwaj". Na przekór tykaniu zagera, na pochybel nieubłaganym wskazówkom złotego cyferblatu czasomierza. 
Gdy zamknę teraz oczy, gdy zanurkuję w otmęty snu, pryśnie czar nocy w wydaniu tak nieoczywistym, tak magicznym. Z słuchawkami na uszach, upajacąc się czarownymi dźwiękami, popijając ciemnozłoty trunek, który rozgrzewa wnętrzności ciała i zakamarki duszy, ostatnim czego pragnę jest teraz udanie się do łożka. Wszyscy śpią. Ja nie.
Zegar bije drugą godzinę. A w słuchawkach bije dzwon "High Hopes". To ostani przystanek Pink Floyd. Następny będzie "Going Home" mistrza Leonarda Cohena. Wiele bym dał, aby zatrzymać czas. Nie chcę usnąć, chcę trwać w tym stanie. Nie chcę obudzić się w niedzielny banalny poranek. Nie pragnę perspektywy kolejnego dnia. Jest dobrze, jak jest. Nie śpieszno mi do zerwania kolejnej kartki kalendarza. Czas nieubłaganie pędzi do przodu, a ja nie zawierałem z nim paktu, nie podpisywałem lojalki, nie godziłem się na takie zasady gry. Chcę trwać. Chcę być tu, gdzie jestem. Nie śpieszno mi do odkrywania kolejnych kart. Pragnę wycisnąć ostatnie soki chwili tak miłej mej duszy. Nie mam zamiaru poganiać Słońca, nie zamierzam go budzić i pomagać mu wyłazić na wyżyny firmamentu. Niech towarzyszy mi brat Księżyc z jego zimnym blaskiem. Listopadowość nocy niech będzie mi towarzyszem i kompanem do szklaneczki brandy zasypanej kruszonym lodem. I niech Mistrz Leonard upaja mnie swym śpiewem. 
Dlaczego mam iść spać? Dlaczego mimo tego, że "obok śpi Ona", ja wciąż tkwię z muzyką na uszach? Dlaczego w me uszy sączy się muzyka? Dlaczego piszę te słowa? Czy chwila ta tak niebanalna jest warta opisania? Widocznie tak. Prawdopodobnie uronienie choć kropli tego stanu duszy byłoby marnotrastwem. Dlatego siedzę i piszę. Siedzę i w duszym śpiewam "Show me the place"

środa, 7 listopada 2012

Gdzie jest moje 50 baniek ?!!!

Miałem jakieś niesamowicie głęboko zakorzenione, oplatające moją jaźń, tryskające ze źródła mego istnienia przeczucie, graniczące z pewnością, że wygram te 50 000 000 ... I dupa :)))
Stawiam tezę, że oto Lotto zrobiło jakiś szwindel, bo normalnie to przeczucie mnie nie oszukuje :))) 

Mini-deprecha

Tydzień rozwija się w postępie geometrycznym. Nie w dobrą stronę. Od spokojnego (!) poniedziałku, po wtorek całkiem niezły, po środę zakończoną mini-deprechą. Jaki będzie czwartek? Co przyniesie piątek? Kurde, szkoda dobrze zapowiadającego się tygodnia. Po dzisiejszym dniu mam znowu mętlik w głowie. Za dużo myśli naraz mam na myśli. Po błysku normalizacji i chwilowej drodze bez kłód pod nogami, znowu "mam nawciepane" zadań, celów i wielkich pomysłów na ... No właśnie na co? Przyjdzie mi się napocić nad niechcianym podarkiem. A było tak fajnie ... normalnie.
Pogoda fatalna. Temperatura ledwie nad zerem, siąpi, wieje i jest do dupy ... tak ogólnie.
Jestem zmęczony, choć niby bez powodu. Na moją formę bardziej tym razem ma wpływ stan duszy niż fizyczne zmęczenie. 
Ale co tam! Nie pierwszy i nie ostatni raz taki dzień, taki tydzień. Tak bywa. Trzeba się wziąć w garść i nie jęczeć!

niedziela, 4 listopada 2012

Dzień dwudziesty pierwszy

No dobra, rano było na wadze tyle, ile miało być. Po trzech tygodniach jest o 6 kg mniej niż na starcie. Tym samym plan zrealizowany. Co prawda w wersji minimalnej, ale jednak zgodnie z planem. 
Tak więc zapowiedź ostatniego etapu diety podtrzymuję. Jeszcze dwa tygodnie na ustabilizowanie efektu, z nadzieją na jakąś niespodziankę na mecie. Najważniejsze aby nie zepsuć tego co jest i pomalutku wejść w bardziej "normalne" odżywianie. 
Jak na razie na pewno jeszcze nie wchodzę w węglowodanowe eldorado w postaci pieczywa i ziemniaków (o słodyczach nie wspominam). Natomiast odważniej będę sięgał po nabiał i mniej wystrzegał się tłustszych rzeczy. Reasumując: jak już węglowodany, to takie mniej szkodliwe i z umiarem oczywiście. To będzie spora odmiana po wcześniejszym "zielonym" jedzeniu z mięsem na okrasę. Będzie więc zdecydowanie ciekawiej i smaczniej :)

sobota, 3 listopada 2012

Pojechałbym gdzieś

Pojechałbym gdzieś.
Wiem, że pora nie ku temu, ale pojechałbym gdzieś w pierony, żeby oderwać się od rzeczywistości, od cholernego dnia codziennego. Gdzieś na tyle daleko, żeby w przypływie zdrowego rozsądku nie móc wsiąść w samochód i w te pędy wrócić, gdzie być powinienem.
Nostalgia jakaś na mnie napiera. Brakuje mi zapachu lata i grania świerszczy w wysokich trawach. Tęsknie do szumu morskich fal i szorstkiej pieszczoty wiatru. W ustach brak cierpkiego smaku źdźbła trawy, zapachu łąki i śpiewu ptaków. Z zozrzewnieniem wspominam widok rozgwieżdżdzonego nieba nad głową. Kurde, lata mi brak ...
A może by tak ... 

Bóg napisałby mejla

Cud.
Cud mniemany.
Jeśli Bóg jest istotą skończenie idealną, a jego dzieci w naszej postaci są na podobieństwo Jego, to jak przekazywałby nam znaki? W postaci niezrozumiałych symboli, wywołując rozterki duszy i rozbudzając wątpliwości? Czy może darowałby sobie takie gierki i prosto z mostu wyłożyłby kawę na ławę? Hę? Czy w swojej skończonej mądrości byłby skłonny prowadzić podjazdowe gierki, podburzać serca i dusze, czy może ... "wysłałby mejla" z informacją? Nie nam śmiertlenikom osądzać boskie jestectwo, ale czyż nie byłoby zapaćkaniem doskonałości Najwyższej Istoty papraniem się w niedomówieniach i stawianie pod murem i zamuszanie do zastanawiania się nad własnym zdrowiem psychicznym? No bo po co? Bóg doskonale dobry nie dręczyłby swoich dzieci. Nie taka jest natura naszego Boga. 
Tylko tak ... bo... tylko tak.
Jakem człek słabej wiary.

Szklaneczka whisky

"Szklaneczka, albo dwie mnie nie zabije" - powiedział Rav. 
Miałem (mam) ochotę.
Na lodzie, w pełnym aromacie i smaku.
Trochę się śmieję sam z siebie, że piątkowo-sobotni rytuał przerwany moją dietą jest jak syndrom odstawienia. Nie fizycznie, ale mentalnie, miałem ochotę sie napić odrobinę rozgrzewającego wnętrzności trunku. A więc niech będzie Grant's na lodzie. 
Z przyjemnością.

piątek, 2 listopada 2012

Dzień dziewiętnasty

Słabości.
Wczoraj kawalątek ciasta. Dzisiaj też. Oj, niedobrze.
Trzeba wziąć się w garść ... raz jeszcze. Dzisiejsze menu dosyć pokręcone. Rano wspomniany kawałek ciasta (!); potem na obiad zupa brokułowa (ryzykowna jej wersja, bo mało pod dietę szykowana), w trakcie dnia czarna kawa, herbata; na kolację marynowane śledzie, trzy plasterki chudej szynki z kozim serem (ciut tłusty); przed chwilą szklaneczka maślanki. Niezły misz-masz kulinarny :)) Mimo tak mało konkretnego pożywionka, czuję się jakoś mimo to ... przeżarty. Pewnie to wyrzuty sumienia po tym ciastku :))
Dobiega końca trzeci tydzień "dietowania". Następne ważenie planuję na niedzielny poranek. Jakoś nie spodziewam się rewelacji. Ale już jestem na takim etapie, żeby planować zakończenie tej sesji. Myślę, że może jeszcze ze dwa tygodnie i pomalutku wysiadam z tego "tramwaju zwanego pożądaniem " ... utraty kilogramów ... , a właściwie zredukowania napuszonego "mięśnia piwnego". No ciekawe, jaki wynik pokaże waga.  Jeśli pokazałaby dwa kg mniej niż ostatnio, to będę bardzo kontent. Pozostałoby wtedy tylko dopieszczenie efektu i ugranie ewentualnego bonusa, bez napinania się na konkretny wynik. Odpuściłem ambitne plany - fakt, przyznaję. Trochę mi nawet wstyd przed samym sobą. Ale tylko trochę. Jak by nie było - o daszym dietowaniu decyzja w niedzielę.

Syndrom leminga

Wolny dzień. Jeden z czterech pod rząd. Bez obciążenia zaległościami, jakie tworzą urlopy. Wow! Dziwnie się czuję. Szczególnie, że sam jestem w domu. 
Zamiast chłeptać wolność, ja czuję wewnętrzny niepokój. Czyżbym był już tak zepsuty, że bez "ukochanej" pracy nie potrafię normalnie funkcjonować ... ? To niewątpliwie objaw chorobowy. Coś pod czachą się już spieprzyło, skoro mam takie dylematy. Pewnie psychoanalityk jeden z drugim orzekliby spore "nie-halo" w mojej psychice :)))))))
Muszę znaleźć sobie zajęcie. Rozmontowanie (w końcu) belek z dachu samochodu, pranie, sprzątanie ... no coś muszę robić :)