FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

czwartek, 31 stycznia 2013

Nie chwal dnia przed zachodem słońca

Stara, mądra prawda ...
Wszystko wskazywało na to, że to będzie really fajny tydzień.
Po dzisiejszym czwartku czuję się, jakbym przerzucił z dziesięć ton węgla. Uwaliłem sobie nie tyle ręce, co mózg. Spaliłem się doszczętnie. Dobrze, że jutro piątek. Trzeba go jeszcze jakoś przeżyć i ...
Plany na weekend ? Wszystko zależy od zdrowia fizycznego i psychicznego wszystkich dokoła. Nie jest różowo, ale jeszcze może być. Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie.

Burroughs, czarna magia i recenzje książek

Wróciłem do lektury ...
Ale najpierw cytat:

"  Czarna magia jest najskuteczniejsza na obszarach podprogowych i peryferyjnych. Najskuteczniejsze są klątwy rzucane mimochodem. Jeżeli człowiek spodziewa się ataku parapsychicznego, doskonałą metodą jest stać się jak najbardziej widocznym dla osoby lub osób, z których strony spodziewany jest atak, ponieważ świadome ataki na cel, anagażujące pełną uwagę, rzadko przynoszą skutek i często odbijają się rykoszetem.
  Powyższa strategia ma szczególne zastosowanie w wypadku krytyków (...)
Najlepiej jest sprowokować pisarza do publicznej polemiki za pomocą skanadlicznego przeinaczenia i fałszowania jego słów. Oto, na przykład, opinia krytyka o pisarzu, który sześć lat pracował nad książką: <Ten niechlujny miszmasz, najwyraźniej wystukany w kilka tygodni>. (...)
  Zasada, która niemal zawsze się sprawdza: nigdy nie odpieraj ataku krytyka ani w ogóle mu nie odpowiadaj, bez względu na to , jak niedorzeczne są zarzuty. (...)
  Pisanie pełnych uprzedzeń, negatywnych recenzji, to praktyczne zastosowanie czarnej magii."

Taaak. Cytat z "Zachodniej krainy" Williama S. Burroughs'a.
Aż się mi zachciało wrócić do recenzowania książek, które mam okazję przeczytać. Za możliwość czynienia magii można wiele dać :)
Pytanie, jak zrecenzować dzieło, z którego powyższy cytat pochodzi ? Byłoby to niemałe wyzwanie, skoro trudno mi powiedzieć o czym czytam. Trudna lektura wymagająca mega skupienia. Poukładanie sobie w głowie lawiny chaotycznych myśli, które nie są żadnym logicznym ciągiem, nie mają przyczyny i skutku, początku, ani końca ... jest nie do ogarnięcia. Nie mam pojęcia, jakby się  zabrać do ... Zaraz, zaraz ! Czy ja aby nie zaczynam recenzować  ?  :))
Ale mam taką książkę, którą chętnie bym zrecenzował. To "Gdy Oślica ujrzała Anioła" Nicka Cave'a. Dosyć dawno ją czytałem, bo prawie rok temu. Lecz pamiętam treść i przesłanie, jakbym dopiero co odłożył ją na półkę. Pewnie dlatego, że zarówno treść, jak i kontekst jej spożywania był nacechowany bólem fizycznym, jakiego dotąd nie doznałem. Pobyt w szpitalu okazał się dla mnie traumatycznym przeżyciem, a mimo to nie wyparłem tego okresu z pamięci, co więcej, fizyczne cierpienie i strach wyryły w mojej pamięci nie tylko osobiste wspomnienia, ale i zapisały bardzo mocno histroię opisaną przez Cave'a. 
Może więc w końcu zasiądę do pisania o książkach, skoro własnych pomyslów literackich nijak dokończyć nie mogę. :)

środa, 30 stycznia 2013

Zimowa śpiączka

Uuuaaahhh! (przeciągnąłem się zamaszyście). Pobudka. Właśnie wstałem. 
Kolejny dzień przesypiam popołudnie, żeby zmartwychwstać wieczorową porą. Który to już dzień z rzędu? Sam nie wiem. Trawi mnie zimowa śpiączka. Mimo, że za oknem odwilż rodem z marcowego krajobrazu, to ja wciąż mam niedźwiedzie podejście do spędzania śniegolubnej pory roku. Tym samym rozmieniam na drobne kolejne godziny swego życia. A przecież co krok pieję pieśń w te tony, że "szkoda godzin na sen". Ale to weekendami raczej; a to co innego. To inna bajka.
Niezła środa-smroda. Pracowita, ale z pozytywnym wydźwiekiem i finiszem godnym braku potępienia. Można by rzec, że kawał dobrej roboty, to i nastroje nie gorsze. Tym samym i po popołudniowo-wieczornej drzemce humor mi dopisuje. Całkiem, całkiem mi jest. Mimo, że kucom i coś mi tam "w pucach gro", to nie tracę animuszu. A muszę się trzymać, muszę! W weekend obiecałem Tuśce łyżwy i żeby co z tego było, to i ona i ja zdrowymi być musimy.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Kobiety

Poniedziałek - pośmierdziałek.
Jaki jest, każdy widzi.

Ale wracam Ci ja do domu - a jest godzina 21:15 - po należytej porcji poniedziałku, a tu:
- Ona uśmiechnięta ...
- Chałupa wysprzątana ...
- A na stole perli się zroszona szklaneczka rudej w należytej porcji podana
WTF ?
Nabroiła co, czy czegoś chce ? :)))))))))))

Ale to nic jeszcze.
Wczora z wieczora upiekłem chlebek. Oczywiście schlebiając tradycji, znowu poległem na tym polu. Wyszedł bochenek o aparcji miny przeciwczołgowej i sile rażenia tejże. Twiordyj zawodnik.
Przychówek wstaje rano - a zmierzła, jak by ją kto ... sam nie wiem. Matka ją do szkoły szykuje i mimochodem zagaja, że tata chleb upiekł. Na to Młoda - odzyskawszy humor zaginiony - zgryźliwie rzuca: "He, he, he ... znowu mu nie wyszedł".

I takie to mam te moje kobity :)

niedziela, 27 stycznia 2013

Basen, rum i mandarynki

Fajnie było.
Zajechaliśmy na basen wedle południa. Dobra niedzielna pora na basenowanie - ci co byli rano już wyparowali na obiad, a ci co mieliby przyjechać po obiedzie, właśnie szykują się do jego wsuwania. Tak więc puściutko, cichutko, elagancko było. 
Rudzki basen to może nie termy, ale temperatura wody 29,7 sty.C bardzo sympatyczna. Ale nie obraziłbym się za parę stopni więcej :)) Chyba następnym razem głównym kryterium wyboru miejsca taplania będzie poziom ciepełka. No co ja mogę za to, że taki ciepłolubny jestem ? :) To pewnie przez tą do-porzygania-zimę. Ale "trza być twardym, a nie mientkim". Wiosna gdzieś tam się już pewnie szykuje do podróży w naszą część świata.

Wieczorową porą dnia poprzedniego zapragnąłem coś wymieszać dobrego. A że nie było w czym przebierać, to dokonałem mieszanki lodu, mandarynek, limonek w rumowej kąpieli. Hmm, czego innego się spodziewałem :/ Myślełem, że wyjdzie z tego coś słodkiego i mniamuśnego, a miast tego otrzymałem niewiadomo-co. Nie wyszło. Zakończyłem po pierwszej próbie i niedopitą szklaneczkę odstawiłem daleko do kuchni.
Minęła noc.
W dziennym świetle zamigotały mandarynkowe cząstki unurzane w złocistym rumie. I coś mnie tknęło. Spróbowałem i ... Mmmm ... to jest dobre :) Tak oto coś co było porażką, koniec końców okazało się nie lada miłą i smakowitą niespodzianką. Polecam, jako bardzo miły owocowy deserek z aromatyczną nutą w tle.

sobota, 26 stycznia 2013

Reset, reset, reset ... !

Knefel resetu mi się zacina ! Serwis na gwałt potrzebny ! :)))
Co jest !? Sobota, a ja na niewłaściwych torach. Cały dzień mnie męczą myśli. W końcu weekend, a ja wciąż analizuję, planuję, porządkuję, rozważam, zakładam, oceniam, opisuję, przypisuję ... I nie są to myśli prywatne, lecz te zza szlabanu z czerwonymi lampkami. 

Ale co tam. Dziecko poszło spać, Najlepsza z Żon pławi się w wannie. Jutro w planie rodzinne moczenie w chlorze. Z tego powodu niedzielny obiad już prawie wyrychtowany. Rosół pyka leniwie, padlina uduszona i jutro ino zouza trza dokończyć. Kluski ukulane, kapusta jest, ino jeszcze nudle uwarzyć i bydzie fertich. Nie wiadomo, jak długo będziemy się moczyć, więc lepiej mieć obiadek gotowy.

Sobota wielce leniwa. Nawet Beniucha nie ma klatki wyczyszczonej (wstyd!). Mieszkanie też niewysprzątane na niedzielę. Jedynie kuchnia jako-tako broni honoru. Mając jednak na uwadze, że przez cały tydzień, z powodu bytności babci M., trzymaliśmy fason, to niech na weekend będzie ... swojsko :)) 
A tak na poważnie, trochę szkoda, że wolne dni, ten tak oczekiwany weekend, zamiast umalować go świątecznie, spędzamy je naprzemiannie bądź zarabiając się w sprzątaniu, bądź celebrując nieróbstwo w czystej postaci. A gdzie inne życie ? Gdzie kontra dla tygodnia pracy ? Już nawet nie chodzi o fantazję, tylko o proste odcięcie się od codzienności, nawet w najmniej wyrafinowanej postaci. Zrobienie czegoś innego, fajnego, czegoś co od poniedziałku do piątku nie może mieć miejsca z powodu powszedności tych dni. Małe święto. Nagroda. Podarek. Niespodzianka. Obietnica uśmiechu. Oczekiwanie na coś. 
Niby to takie proste. Tylko dlaczego jakoś to nie wychodzi ? Czyżby codzienność, aż tak mocno trzymała nas za gardło ?

Zapiekanka z kefirem

Tak, zakupki zrobione ! Dziecko nakarmione !
Na śniadanko zapiekanka z wczorajszego dnia i kubek kefiru - i na razie o obiedzie nie myślę po tak sutym rozpoczęciu dnia :))
Zimno na dworze. Mrozik jeszcze trzyma. Tak się już przyzwyczaiłem, że nawet niechętnie przyjmuję odwilż, która ma nadejś we wtorek.

A co tam w Świecie słychać ? Co tam opinotwórczy onet. donosi ?
- hmm, "Białystok najzimniejszym miejscem w Polsce tej nocy -28 st.C" ...
- "Karolok nie zapłacił Klaudii za rolę, bo się nie rozebrała" ... fantastycznie ciekawe ... kim jest    
  Klaudia ?
- "Styczeń najlepszym miesiącem na depresję" ... Wow, ale okazja ! :)))))))
- "Kaczyński : Jestem już po drugiej stronie rzeki" ... No to jest informacja. Czyżby szło ku   
   lepszemu ??? Ja tam z radością pomacham mu z przeciwnego brzegu ...
- "Majdan został gitarzystą kapeli rockowej The Trash" ... No cóż, każdy ma prawo marzyć ...

I tak rozkręca się ta sobota. Za plecami kuchnia, która wzywa mnie. Jakieś drobne do pozmywania i obiad trza by już pomalutku na piec stawiać, bo Najlepsza z Żon za niedługo wraca po weekendowym odrabianiu pańszczyzny. Kurde, z tą jej sobotą, gdy na trzy godziny musi dymać do roboty, to jest popieprzona sprawa ! Przez te 180 minut dnia nic nie możemy zaplanować, żadnego weekendu zaliczyć gdzieś dalej niż na naszej ukochanej wsi. Praca u kapitalisty dla którego danie trzygodzinnego urlopu w sobotę jest problemem natury wręcz egzystencjalnej, potrafi czasami powalić na kolana. Ech ...

Gin, tonic, whisky, whiskey ... and Firehouse

Do wyobru.
Może po amerykańsku - niech będzie whiskey .... Mr Jack.
Na osłodę Gin with Tonic on the Rock ... tak lubie , z plasterkiem limonki.
Co z tego, że noc ?

Słuchawki na uszach. Do posłuchania :

Firehouse - Sleeping With You

Ja tam lubię naście lat wstecz.

Noc mroźna, jak "cie pieron". Podobno ostatnia taka ... Ale weekendowa. Taka gdy szkoda godzin na sen. Lepiej śnić na jawie.

piątek, 25 stycznia 2013

Demencja społeczna

Bardzo frustrujące piętnowanie.

Ile musi minąć czasu, jak znaczna musi nastąpić zmiana pokoleniowa, ile dusz musi odejść w zapomnienie, aby zmieniło się na lepsze w służbie zdrowia ...

Każdy kontakt z publiczną instytucją ochrony zdrowia, jakby dobitnie nie nazywała siebie "niepubliczną" (NZOZ), tylko pogłębia moje poczucie kompletnej degrengolady toczącej to chore ciało, ten wrzód ropiejący. Kiedy widzę snujące się szpitalnymi korytarzami postacie w białych kitlach, kiedy patrzę w te bezduszne, oszpecone tępym wyrazem oblicza, mam wrażenie, że jestem świadkiem jakiejś społecznej demencji, pochodu żywych trupów, bez uczuć, bez grama wrażliwości, bez grama poczucia misji, a co najgorsze dla mnie jako potencjalnego pacjenta (petenta) - nie widzę ani krztyny chęci, poczucia obowiązku, profesjonalizmu w elementarnym nawet zakresie, czy nawet zwykłej przyzwoitości. To trochę tak jak wizyta w urzędzie, gdzie przeżarta cynizmem administracja traktuje człowieka, jak zło konieczne. Tyle, że w urzędzie nikt nie ratuje zdrowia i życia, a w służbie zdrowia niestety tak. Przynajmniej w założeniu, bo jak jest, każdy wie. 
Postacie ciągnące leniwie po posadzkach lacie, bo nawet nie warto ich podnosić - Kurde! jak można aż tak powoli się przemieszczać ??? (no ja bym nie potrafił). Lekarskie kitle rozchełstane, bo niby dlaczego nie. Kieszenie szeroko otwarte, jak liście rosiczki czychającej na ofiarę. Wymalowane na błękitno oczy i kruszejący tusz opadający z powiek pielęgniarskich primadonn. Taki obraz upadku i bezgranicznego zepsucia rysuje obraz polskiej służby zdrowia.
Najgorsza jest bezsilność. Mało kogo stać na to, aby wydać walkę tej patologii, aby sprzeciwić się takiemu traktowaniu, aby krzyknąć w te paskudne mordy i zetrzeć im kpiący uśmiech z brudnych ust. I nie chodzi tu nawet o wykrzesanie z siebie energii i odwagi do podniesienia szabli, do zadania ciosu. Człowieka rozwala brak amunicji w postaci właściwie potężnego pliku banknotów w portfelu. Bez niego nie można sobie pozwolić na ryzyko stanięcia twarz w twarz z przeciwnikiem tak podstępnym i bezlitosnym, który jeńców nie bierze, lecz dobija z satysfakcją. Polec w imię prawdy ? Dać się zabić za honor ? Jak ułani z szablami na czołgi ? 
Ale wciąż słychać lament, jak im źle. Jak to skrzywdzeni są przez los, przez rząd, przez historię. A może by się tak kurwa do roboty wziąć ?! Może, jakby jeden z drugim musieli pracować, jak każdy normalny śmiertelnik, jakby byli rozliczani z tego co robią, jakby ich byt zależał od postawy i umiejętności, a nie od sfilcowanego patosu, w który wciąż się przyoblekają, to może zrozumieliby to, że są zakałą społeczeństwa godną potępienia, eliminacji. Co by musiało się stać, aby dla tej hordy darmozjadów praca nie oznaczała li tylko przychodzenia na oznaczoną godzinę do miejsca zwanego zakładem pracy ?

P.S. Byłem dzisiaj w szpitalu ... Na szczęście jestem zdrowy i nie szukam pomocy.

czwartek, 24 stycznia 2013

Przedpiątek

Środa, czwartek. 
Dwa niezłe dni. Zwłaszcza środa - dobry dzień. Czwartek dłuższy, ale też niezły. 
Ale śpię. Kolejny dzień, kolejna drzemka, od powrótu z pracy do wieczora. Oczy przekrwione, "łeb, jak sklep". Poza tym wsio OK, czuję sie nieźle. Dziwna sprawa z tym przesypianiem dnia. Jakbym był amatorem teorii spiskowych, to bym pomyślał, że może jakieś CIA robi na mnie eksperymenty, albo może Obcy mnie porywają, czy cuś ... Ale, że jestem nadwyraz mocno po glebie stąpający, więc przyjmuję najprostsze wytłumaczenie - przesilenie jakieś zimowe i zmęczony jestem; ot tyle.
Jutro piątek. Tak sobie właśnie myślę, że dawno temu nie byłem w piątek w pracy. Ostatni raz z miesiąc temu nazad. Bardzo fajny stan rzeczy. Jutro zaliczę w końcu cały tydzień pracy, taki pięciodniowo-biurowy. I już się cieszę na ten piątek. No może tylko na popołudniową część dnia, a nie na tą poranną biurową :)) Stęskniłem się za uczuciem mijania szlabanu o 15:00. I ta lukrowana i soczysta perspektywa weekendu ... Najs.


wtorek, 22 stycznia 2013

Co by tu by ?

Wtorek - fetorek.
Drugi dzień tygodnia, a jakby się od poniedziałku nie mógł odkleić ...
Zaprzedałem dzisiaj ładnych parę minut życia. Są takie dni, tak bywa. Ale co tam, grunt że koniec końców wyszedłem na prostą. Łeb ciągle trzymam nad wodą.
Wczoraj Dzień Baci u Tuśki w szkole. Były obydwie solenizantki. Potem sernik i kawka w domu. Nie pojechałem na angielski, bo ... bo nie byłem przygotowany ... bo mi się nie chciało.
Ogólnie to mi się nie chce. I jakiś ospały jestem. Albo się tak spalam, albo po prostu taki czas nadszedł, że brakuje mi energii. Wczoraj zasnąłem oglądając mecz (!) Polaków w MŚ szczypiornistów, a dzisiaj mam już za sobą popołudniową drzemkę i to tak mimochodem, ot nieplanowany zgon taki.
Zimowo za oknem zima. Mroźno, śnieżno. Dosypuje po malutku świeżego puchu. Szkoda, że Tuśka na chorobowym, bo można by pohasać z sankami na górkę.

niedziela, 20 stycznia 2013

Pluszowy szlafrok i mandarynki

W pluszowym szlafroku koloru ecru zbieram siły na nowy tydzień.
Wymuszony przez sytuację zdrowotną rodziny bardzo długi weekend pomału dobiega końca. Bez rewelacji. Dziewczyny mniej chorawe niż parę dni temu, ale daleko im do zdrowotnej normy. Ja jakoś opierający się fruwajacym wirusom, ale bez szampańskiego nastroju. No cóż, niedziela ... po prostu.
Za oknem mróz i przybrudzony już nieświeży śnieg. Zima. Ma tak być przez następne dni. Do wiosny jeszcze sporo dni, ba, tygodni, a człowiekowi cni się już niemiłosiernie do ciepła, słońca, światła. Najchętniej przespałbym ten okres i jak niedźwiedź wylazłbym z gawry, wraz z ostatnimi zimowymi roztopami, na upstrzoną krokusami łąkę.
Wyrkowo-telewizyjny dzionek. Poobiednia już pora i kawka by się jakaś należała. Ale wszystko i wszyscy tak rozleniwieni, że droga do kuchni zdaje się być wyprawą niegodną kawowych doznań. Tona obranych mandarynek (nadspodziewanie pysznych) stopniała do połowy - zresztą, jak mogłoby być inaczej skoro ktoś je wcześniej obrał i artystycznie zameldował na sporym talerzu. Nic tylko sięgać! Ciasta brak - to tak w aspekcie planowanej kawy tylko. 
Zresztą po mandarynkach i wcześniejszym obiadku, chyba i tak bym już nie zmieścił.
Gdzieś w meandarch podświadomości kołacze się myśl, aby sięgnąć po książkę z angielskiego i homework dokonać, jak należy. Ale na razie kołacze się zbyt delikatnie, aby dobić się do mojego poczucia obowiązku. Może później, może wieczorem, może ...
Najbardziej cieszy jednak to, że i Tuśka i Najlepsza z Żon, tak na moje lekarskie oko, wyglądają na sto razy bardzie zdrowe niż dwa, trzy dni temu. A to ważne, najważniejsze.
Jutro w szkole akademia z okazji Dnia Babci. Tuśka zaprosiła obydwie, więc musi na tą godzinkę stawić się do przedstawienia, w którym ma jakąś rólkę do odegrania, wyrecytowania. Mam nadzieję, że nie wpłynie to niekorzystnie na jej proces zdrowienia.

piątek, 18 stycznia 2013

Sucha Bela

Sucha Bela - wąwóz w słowackim Raju. Jeden z najbardziej znanych, a jednocześnie najbardziej malowniczych zakątków Parku Narodowego "Słowacki Raj". 

Jednokierunkowy szlak prowadzący wąwozem ma zaledwie 3,5 km długości, a różnica wysokości to tylko 410 m. Ale to nie długość szlaku, ani wysokość do pokonania stanowią o niezwykłości tego miejsca. To co piękne i niezwykłe to ukształtowanie terenu. Stromy wąwóz o wysokich skałach, do którego dna nie dociera słoneczny blask; strumienie, wodospady, dzika surowa przyroda.

Miałem okazję przejść tę trase zimową porą. Nie byłem tam wcześniej, ale przypuszczam, że dopiero w objęciach zimy Sucha Bela pokazuje swą najpiękniejszą stronę. Zatrzymane mrozem strumienie, zamarzniete wodospady tworzące przepiekne lodowe rzeźby są wręcz urzekające. Trasa uzbrojona w niezliczone drewniane kładki, stalowe podesty, niebosiężne pionowe drabiny i łańcuchy. Jeśli ktoś lubi tego typu wyzwania, to polecam. Szlak nie jest trudny i przy zachowaniu należytej ostrożności, nie jest niebezpieczny. Jednak dla osób z lękiem wysokości może być nielada wyzwaniem. Ale spokojnie, widziałem tam dzieci z dziadkami, więc jest spokojnie do pokonania :))
Całodniowa wyprawa w krótki zimowy dzień, gdy schodziliśmy na dół już po zmroku, zakończyła się w małej słowackiej knajpce u podnóża góry. I wierzcie mi, że nic nie smakuje lepiej, gdy na dworze 13-stopniowy mróz, niż kubek gorącego korzennego wina.

Nie mam zdjęć ! JA NIE MAM ZDJĘĆ z tej wyprawy ?! To prawda, nie mam ... :( 
Ale jeśli będzie mi dane kiedyś tam powrócić, drugi raz tego błędu nie popełnię.

Google, konowały i NFZ

Jak słyszę, że ktoś stan swojego zdrowia opiera na opini dr Google, to dostaje spazmów i włos mi się jeży na głowie. A na ustach przyklejam uśmiech Jokera, tak szczery, jak tylko można.


Ale po doświadczeniach z lekarzami, kiedy to poziom wkur*****a osiąga max, gdy przelewa się czara goryczy i kipię nienawiścią do wszystkiego co ma związek z tzw. "służbą" zdrowia, to już sam nie wiem co gorsze.

Lekarz pierwszego kontaktu. Persona, która  w teorii przynajmniej, powinna się znać choć ogólnie na medycynie. A jak się już nie zna, to korzysta z wiedzy innych, swoich kolegów, specjalistów. Tylko, że konował jeden z drugim musi zwrócić się o opinie, skierować pacjenta tam gdzie należy ! Tyle, że tego nie robi, bo ... bo nie, i już. Bo "przychodnia cienko przędzie", bo "nie ma potrzeby", bo "sami sobie z tym poradzimy", bo "kontrakty się skończyły", bo "terminy odległe", bo "kupi pani/pan sobie coś w aptece", bo ... Albo po prostu zupełna ignorancja i brak chęci pochylenia się nad problemem, co kończy się zbyciem pacjenta.
Tu pojawia się dr Google. A może by tak pogooglać i wyszukać samemu co mi dolega ? Hmm, ekwilibrystyczna nieco figura, ale warto spróbować, bo może gdy rzucić lekarzowi, tfu, konowałowi, parę mądrych zdań, to a nóż widelec temat załapie, hę ?
Udało się! Konował podchwycił sugestie i wypisał skierowanie do specjalisty. Po latach zbywania pacjenta pigułkami !
No to dymamy do poradni specjalistycznej. A tam termin na wizytę - za cztery miesiące. Sprytne. Może wredny petent do tego czasu zejdzie i kłopot zgnije wraz z nim. Posprzątane.

Do k**** nędzy! Tylko po grzyba co miesiąc płacę kasę na opiekę zdrowotną, skoro nie mogę z niej korzystać ?!

czwartek, 17 stycznia 2013

Sprawiedliwość

Sprawiedliwość nie oznacza, że każdy ma to samo, albo tego nie ma; ma tyle samo, albo tyle samo mu brak. Tylko hipisowska komunistyczna utopia wpisuje się w taki punkt widzenia. Sprawiedliwość nie jest zero-jedynkowa, nie jest czarno-biała, nie jest stanem obiektywnym, generalnym i dogmatycznym.
Sprawiedliwość ma miejsce wtedy, kiedy jednostka ma tyle, na ile sobie zasłużyła. Oznacza, że jest stanem nabytym, świadomie lub nie. Sprawiedliwość wyrasta z sumy subiektywnych czynników o charakterze nie zawsze kontrolowanym, często przypadkowym. Sprawiedliwości można pomóc dążąc do celu, którego realizacja da nam jej poczucie.
Tu pojawia się kolejna warstwa - poczucie sprawiedliwości. Warstwa zbudowana z szerszych relacji ogólnych z osobistym subiektywnym odczuwaniem świata. Poczucie sprawiedliwości tak zależne od podmiotu, od jego relacji z inną jednostką, pozwala na tworzenie własnej skali sprawiedliwości. To co dla jednego jest z natury rzeczy sprawiedliwe, dla drugiego będzie jawną niesprawiedliwością. Nigdy nie znajdą się dwa poczucia sprawiedliwości o tej samej mocy. Każde poczucie sprawiedliwości będzie zabarwione osobistym, jakże subiektywnym, odbieraniem otaczającej rzeczywistości.
Niesprawiedliwość pojawia się w momencie, gdy wszystkie warunki zostają spełnione, a nie pojawia się poczucie sprawiedliwości. Jeśli zrobiłem wszystko, aby "uzyskać" stan  sprawiedliwości, to tylko ślepy los, lub działanie drugiej jednostki może być winne mojej porażki. Pytanie: Czy aby na pewno zrobileś wszystko, jak należy ? Pamiętajmy, że nie ma dogmatów.
Oczywiście znowu jest to stan zupełnie subiektywny. Z natury rzeczy nie jest możliwe modulowanie poziomem tego poczucia przez kogoś obok. To poczucie jest tak osobistym doznaniem, że tylko ja sam jestem w stanie przekonać siebie, że jest tak czy inaczej.
Sprawiedliwość lub jej brak nie jest czymś niepodważalnym. To w człowieku, w jego widzeniu świata, przyjętych zasadach i normach, budowanych relacjach i oczekiwaniach z tym związanych, postanowionych sobie celach i uzyskanych rezultatach, kreuje się obraz sprawiedliwości lub niesprawiedliwości, która go dotyka. Reasumując, to życiowa postawa i określenie siebie, jako człowieka szczęśliwego, lub nie, ma bezpośrednie przełożenie na poczucie sprawiedliwości lub jej braku.

Przyziemienie

Ze wszystkim sobie daję radę. Nie ma takiego szajsu, z którym bym sobie nie poradził. Nie ma takiego gnoju, którego bym widłami nie przerzucił. Poza jednym - chorobą dziecka.

W momencie gdy widzę, że Tuśka się rozkłada, ja tracę całą energię, jaką jeszcze w sobie mam. Kurczę się w sobie na samą myśl, że znowu, że kolejny raz jest chora. Najgorsza jest w tym wszystkim bezsilność. Nie ma sposobu, żeby to obejść. 
Nie mam nad tym kontroli, nie mogę jej uchronić, nie mogę jej tego oszczędzić. 


Bezsilność i brak kontroli to stan dla mnie patalogiczny. Nie akceptuję tego, nie potrafię. To ja decyduję o tym, co mnie dotyka, nie jakiś pier****ny los, czy inne czarne fatum ! A jednak w przypadku choroby jestem beznadziejnie pozbawiony mocy sprawczej, wpływu na to co się dzieje. 
Ten chory stan, gdy emocje tłuką się od załamania do wściekłej furii, jest destrukcyjny w każdym aspekcie życia. Cierpię na tym ja i wszyscy wokoło. Nie dość, ze Tuśka choruje fizycznie, to reszta rodziny zaraża się wirusem, który rozprzestrzeniam razem z tryskającym jadem z mej duszy. I tak oto razem wszyscy kisimy się w kwaśnej mgle. 

Przesadzam? Może ... Ale ja tak po prostu mam.

środa, 16 stycznia 2013

Mistrzostwo Świata

Ubranie swojej ignorancji i prostactwa w sukces - Mistrzostwo Świata. 

Nawet jeśli to żałosne i tak na prawdę dla nawet minimalnie inteligentnego człowieka jest tylko rechotem Al'a Bundy'ego z ręką w spodniach. Nic tylko zabić! 

Żałuję, że dałem się wyprowadzić z równowagi. A, że się dałem, to dowód jest tutaj - piszę o tym. I mimo, że uciąłem jednoznacznie dyskusję, to nie mam wątpliwości, że mój adwersarz i tak jest przekonany o swojej racji. Wali mnie to! Nie mam misji naprawiania świata. Szkoda mojego zdrowia ...

środa, 9 stycznia 2013

Środa-Smroda

Środa - Smroda ...
Po udanym wtorku, który miast dołować wyciągnął mnie ku górze, ba, napełnił różowo-okularowym nastrojem ... nie pozostało zbyt wiele. Ale jeszcze "ponad kreską" :)))
Środa starała się być godną następczynią poniedziałku. Nie do końca podołała zadaniu. Bez rozpaczliwej nędzy, ale i bez polotu ją przetrwałem. Teraz tak nijak kończy się ten dzień. 
Na konto wskoczyły talary za odrobioną pańszczyznę, to trzeba było co nieco ukrzyżować - co też rodzinnie uczyniliśmy wieczorową porą. Trochę z zadowoleniem, trochę z grymasem należnym zakupom jako takim, tak standardowo.
Za oknem odwilż wstrzymana nadejściem nocy. W TV Terminator demoluje to co zwykle. Na biurku duuuuuży kubek z gorącą, słodką herbatą z cytryną of course. Zimowa pora nastraja mnie herbacianie i słodko i cytrynowo - spijam jej hektolitry ostatnimi czasy.
Co do roztopów, to z jednej strony są po mojej myśli, bo nijak zimy polubić nie poradze, ale z drugiej strony trochę białego puchu nieco rozświetla świat. Tylko czemu tego cholernego słońca nie widać! 

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Poniedziałkowy

Źle zacząłem tydzień. 
Planowana porażka. Niby żadne zaskoczenie, ale zabolało dopiero, jak ostrze wpełzło pod żebro. 
Fuck!
Jakoś nie składa mi się ten nowy rok. 
Na dodatek wszczyscy dookoła chorzy i ogólnonarodowy marazm. Bagienna atmosfera.

Końcem tygodnia trzydniowy wyjazd służbowo-rekreacyjny. Oby bardziej rekreacyjny. Jako, że nienawidzę rozczarowań, więc nie oczekuję niewiadomo czego. Potrzeba mi zaskoczenia "in plus". 
Byle do piątku.

Chciałbym krzyknąć: "zwariowałem!". Z jakiegokolwiek powodu. Ale brak mi pasji, która wyzwoliłaby taki entuzjazm.
A może po prostu tylko słońca mi brak ... ?

Implozja

Implozja.
Stan, kiedy coś pęka i samopoczucie można obrazowo przedstawić, jako zapadanie się w siebie, do środka. Masa krytyczna zostaje przekroczona, zawala się rusztowanie. To jak składanie kartki papieru - każdy róg do środka, jeden za drugim, a potem raz jeszcze i raz jeszcze, aż powstaje zbity kawałek papierowej masy. Zwijanie się w kłębek, nakrywanie się nogami. Chowanie się pod kołdrą, gdy w ciemności czają się potwory. Wpełzanie pod łóżko, wciskanie się w kąt. Zamykanie oczu i udawanie, że cię nie ma. Usuwanie się w głęboki cień. Negacja własnego istnienia, albo wręcz przeciwnie - odrzucanie świata na zewnątrz. Hamowanie, zjeżdżanie na awaryjny pas autostrady; skręcanie z asfaltowej szosy na leśny piaszczysty dukt upstrzony miękkim igliwiem. Wewnętrzna ucieczka. 
Stop. 
Zanim rozbijesz się o mur. Zanim roztrzaskasz się o beton.

Każdy tak miewa?

czwartek, 3 stycznia 2013

Rock Of Ages

"Rock of Ages"

Popełnię recenzję. 
I to filmu.
Ale muszę, ale chcę, bo ...



Widziałem oto taki film. Broadway'owski pierwowzór stał sie tematem wielce smakowitego filmu muzycznego. A jak już ktoś lubi musicale, rock&roll'a i podróże w przeszłość, to droga ku autentycznym wzruszeniom otwarta. Pod jednym warunkiem. Trzeba odrzucić kulturowo zadufaną poprawność i oddać się we władanie muzyce ... jaka by nie była.
Dla tych, których muzyczną świadomość kształtowała końcówka lat 80', ten megakolorowy obraz jest sentymantalną podróżą w czasy, kiedy muzyka rockowa była lekka, łatwa i przyjemna, a świat wokół cieszył się ferią barw. Ja należę do tego pokolenia. Gdzieś pomiędzy kiedy zdałem sobię sprawę z istnienia Zeppelinów, Floydów czy Purple'ów, a poddaniu się muzycznemu buntowi początku lat 90' , z grunge'm, czy nową falą post punkową, zaraziłem się rockiem, na którym osnuta jest opowieść "Rock of Ages". Piosenki m.in. Van Halen, Whitesnake, Def Leppard, Poison, Foreigner, Guns 'N' Roses czy Bon Jovi śpiewane przez aktorów grających w tym filmie, są nadspodziewanie udanymi coverami, a już "Paradise City" w wykonaniu Toma Cruise'a (!!!) to już autyntyczne "Wow!". W rolach drugoplanowych można też zobaczyć (i usłyszeć) m.in. Aleca Baldwina, czy Catherine Zeta Jones. 

"Rock of Ages" jest musicalem w pełnym tego słowa znaczeniu. Zdecydowana wiekszość ścieżki filmowej wypełniona jest muzyką i śpiewem. Trudno go porównywać z "Hair" czy "Jesus Christ Superstar", czy nawet z "Mamma Mia", jest po prostu .. inny. Ani lepszy, ani gorszy, po prostu jest wartością samą dla siebie. Do mnie trafił od razu, bo taka muzyka jest mi bliska. Oprócz tego obraz eksploduje kolorem, a to lek w sam raz na szarość za oknem i brak słońca na niebie. 


Polecam. Naprawdę dobry kawałek rozrywki na zimowy wieczór.

wtorek, 1 stycznia 2013

2013 ... no i ???

Malkontent jeden jestem taki ...
Sylwester jakich mało, ba, jakiego nigdy nie było - małżonka obudziła mnie na noworoczny toast. Toast nie szampanem, bo jakoś szkoda było otwierać butelkę, żeby li tylko usta umoczyć symbolicznie. O mało co bym nie przespał tej "wielkiej chwili". Ale, jak już się obudziłem, to życzenia krótkie i treściwe poszły, pokaz sztucznych ogni za oknem obejrzany był, to i można było powrotnie zalec na wyrku i wlepić gały w TV. Tak oto bez wzruszenia i entuzjazmu przewróciłem kartkę w kalendarzu.
Mamy 2013. No i ? Chciało by się zaczerpnąć pełną pierś powietrza i odpowiedzieć na to pytanie z namaszczeniem godnym wydarzenia na miarę czasów. Tyle, że żadnego wydarzenia nie było. Nawet trudno o jakoweś wymuszone wzruszenie wywołane promilami, bo na trzeźwo przesiedziana ta noc. Rozpoczął sie kolejny rok i ani mnie to ziębi, ani parzy - zero złożonych obietnic, wykrzyczanych w sobie postanowień i planów, których by nie było już wcześniej. Może to i dobrze, bo rozczarowań będzie mniej. Już jutro wszyscy zapomnimy o tym co było, o tej sylwestrowej nocy, i wrócimy do rzeczywistości tak samo banalnej, mało ciekawej i szarej, jaka była wczoraj, tydzień, czy miesiąc temu. I nic tu 2013 w kalendarzu nie zmieni. Bleee ...
Cudu zmiany daty nie będzie - i już!
Taki mam dzisiaj posrany nastrój jakiś ....