W pluszowym szlafroku koloru ecru zbieram siły na nowy tydzień.
Wymuszony przez sytuację zdrowotną rodziny bardzo długi weekend pomału dobiega końca. Bez rewelacji. Dziewczyny mniej chorawe niż parę dni temu, ale daleko im do zdrowotnej normy. Ja jakoś opierający się fruwajacym wirusom, ale bez szampańskiego nastroju. No cóż, niedziela ... po prostu.
Za oknem mróz i przybrudzony już nieświeży śnieg. Zima. Ma tak być przez następne dni. Do wiosny jeszcze sporo dni, ba, tygodni, a człowiekowi cni się już niemiłosiernie do ciepła, słońca, światła. Najchętniej przespałbym ten okres i jak niedźwiedź wylazłbym z gawry, wraz z ostatnimi zimowymi roztopami, na upstrzoną krokusami łąkę.
Wyrkowo-telewizyjny dzionek. Poobiednia już pora i kawka by się jakaś należała. Ale wszystko i wszyscy tak rozleniwieni, że droga do kuchni zdaje się być wyprawą niegodną kawowych doznań. Tona obranych mandarynek (nadspodziewanie pysznych) stopniała do połowy - zresztą, jak mogłoby być inaczej skoro ktoś je wcześniej obrał i artystycznie zameldował na sporym talerzu. Nic tylko sięgać! Ciasta brak - to tak w aspekcie planowanej kawy tylko.
Zresztą po mandarynkach i wcześniejszym obiadku, chyba i tak bym już nie zmieścił.
Gdzieś w meandarch podświadomości kołacze się myśl, aby sięgnąć po książkę z angielskiego i homework dokonać, jak należy. Ale na razie kołacze się zbyt delikatnie, aby dobić się do mojego poczucia obowiązku. Może później, może wieczorem, może ...
Najbardziej cieszy jednak to, że i Tuśka i Najlepsza z Żon, tak na moje lekarskie oko, wyglądają na sto razy bardzie zdrowe niż dwa, trzy dni temu. A to ważne, najważniejsze.
Jutro w szkole akademia z okazji Dnia Babci. Tuśka zaprosiła obydwie, więc musi na tą godzinkę stawić się do przedstawienia, w którym ma jakąś rólkę do odegrania, wyrecytowania. Mam nadzieję, że nie wpłynie to niekorzystnie na jej proces zdrowienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz