FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

czwartek, 28 lutego 2013

Miałem sen ...

"Miałem sen, że pewnego dnia na czerwonych wzgórzach Georgii synowie niewolników i synowie właścicieli niewolników usiądą razem przy braterskim stole ..." 

Hmm ... to chyba nie to, to chyba nie ten sen miałem :) Miałem za to inny. Słodki, śmietankowy, lukrowany, pieszczący i cieplutki, kołyszący i czuły. Miałem sen, że trafiłem 6 w Lotto :))) Pytanie tylko, czy ta astralna projekcja ma termin przydatności do spożycia. Jeśli bowiem nie zapłaciłem dzisiaj, tuż po przebudzeniu, podatku od głupoty i nie zakupiłem losu od losu, to czy gwarancja się skończyła, wygasła, odeszła w siną dal ? A może jednak warto posłuchać tego sennego marzenia i udać się jutro do kolektury w pobliskim sklepie spożywczo-monopolowym, a tam wypełnić kupon skreślając sześć boskich liczb ... hę ? Może los trzyma dla mnie uchylone drzwi i czeka aż skorzystam z zaproszenia ...



Czwartek. Kopia środy. Bez historii. Bez twarzy. Ale zawsze to już bliżej do piątku :))
No i ten sen ...
Tylko jakie to były liczby ... ? :D



środa, 27 lutego 2013

Pośrodku

Pośrodku tygodnia melduję się posłusznie.
Dzień, jak co dzień. Tyle, że już w połowie tygodnia. A to wielce optymistyczna wiadomość :) Pozostaje doczłapać do końca, a warto się sprężyć, bo weekend zapowiada się całkiem interesująco. Ale żeby nie zapeszyć, to o tym na razie sza!
Tuśka zapisała się do dentysty. Pojechaliśmy do pani doktor osobiście, żeby pomalutku nastrajać się do właściwej wizyty. Prościej byłoby zadzwonić, ale pomyślałem, że jak Tuśka przekroczy próg gabinetu na razie "na sucho", to już to będzie jakaś bojowa próba. Pierwsza zaprawa za nami - z uśmiechem na ustach. Oj wiele bym dał, żeby choć w połowie tak dobrze było za dwa tygodnie, gdy będzie trzeba usiąść na fotelu. Po ostatnich przebojach, aż ciarki mnie przechodzą na myśl, że miałoby się to powtórzyć. Oby nie.
Wieczór. W TV Bond. Dzbanek świeżej gorącej herbaty z cytryną przyszykowany. Kąpiel - ostatni planowany element dnia. Skończę pisać te słowa i pomału czas gasić latarnie. W sumie  to naturalny porządek rzeczy. Jednak, jak zwykle szkoda mi tego kończącego się, i nieśpieszno mi do nowego, dnia. Dla mnie doba ma za mało godzin.

Korma

Indyjski sos Korma.

Śmietanka, mleczko kokosowe, wiórki kokosowe, przyprawy: cukier, sól, imbir, czosnek, kolendra ... W sosie dusimy wcześniej usmażone bez tłuszczu drobno pokrojone piersi z kurczaka. Podajemy z porządnie ugotowanym - broń Boże nie rozgotowanym! - na sypko ryżem Basmati.

Są różne w sklepach gotowe sosy Korma. Różnią się  smakiem, kolorem, konsystencją i zawartością kokosu w kokosie :)) Łączy je jedno - są smakowite. Świetna baza na błyskawiczny obiad do przygotowania w kwadrans. Jeśli ktoś gustuje w indyjskiej kuchni, na pewno się nie zawiedzie. Ja zajadam się z lubością niespotykaną.

wtorek, 26 lutego 2013

Drugi dzień tygodnia

"Zajefajny" tydzień się rodzi. Drugi dzień bez wylogowania się, bez "domowania", z początkiem o świcie i powrotem do domu bezpośrednio do wyra. Fizycznie jeszcze OK, ale psyche mi siada pomału i jestem, jak beczka prochu, przy której ktoś bawi się zapałkami. Jeszcze chwila, a wybuchnę. Mam nadzieję, że wysyłam na tyle wyraźne sygnały ostrzegawcze, że nikt w okolicy "nie spróbuje mnie". Niewiele brakuje do eksplozji. Nie jestem dzisiaj w dobrej formie. Kończę dzień z paskudnym grymasem na czole.

Po tamtej stronie szlabanu, jakoś w miarę. Bez rewelacji, ale pod kontrolą. Chociaż zawsze gdzieś tam czai się, jakiś g***o, skore do przyklejenia się do podeszwy. Lawirowanie między minami bywa czasami wielce uciążliwe, a wpadki cuchnące. Na razie do odhaczenia dwa dni na plusie, z każdym dniem krok do przodu, z jakimś wymiernym efektem. 
Byle do piątku.

Epopeja zdrowotna ma swoje nowe rozdziały, ale nie chce mi się w dzisiejszej formie o tym pisać, bo bym tylko tryskał jadem. Powiem tylko, że jako bonus od losu, trzeba Tuśkę do dentysty zapisać. Przerwa w wizytach dobiega końca i czas wskrzesić łatanie dziur.

niedziela, 24 lutego 2013

Sam na sam ze sobą

Muszę porozmawiać ze sobą. Poważnie.
No bo co to ma niby być, że czuję coś na kształt tremy przed jutrzejszym egzaminem z angielskiego ? Mało to poważniejszych powodów do napinania się ? Z drugiej strony, to czy aby na pewno jest to zdenerwowanie, skoro dopiero pół godziny temu raczyłem zajrzeć do książki, a przez ostatnie trzy tygodnie temat dla mnie nie istniał, hę ? Weź no się człowieku otrząśnij i nie bredź, bo nudne to jak flaki w oleju ... Brrrr ...

Gadałem też ostatnio ze sobą na tematy milsze i bardziej życiowe, żeby nie powiedzieć, egzystencjalne poniekąd. Tak się pod czachę wkleiła ostatnio myśl słodka sercu memu taka, że aż topniejący za oknem śnieg, jakby na wiwat temu wynosił się precz daleko i na długo. Ciepełko dzisiejszego słonka przenikające przez poliwęglanowy dach basenu, gdy leżałem w ciepłej wodzie upajając się chwilą relaksu, przywołało wspomnienia lata tak silne, że uśmiech na gębie mimowolnie mi zakwitł. Otóż to, wiosna idzie ! I nie ma co już dłużej roztkliwiać się nad cierpkim zimowym losem. Mimo, że luty jeszcze pazurami kalendarza się trzyma, to tak na prawdę zima już ledwo zipie. Wszystko to mówi, że czas przewartościować rzeczywistość i nastroić się na nową częstotliwość nutami ptasiego śpiewu opisaną. 
Wymieść resztki stęchłej zimy walającej się po kątach, otworzyć szeroko okna w domach i w sobie, napuścić świeżego powietrza. Zerwać zakurzone kotary i wpuścić światło w każdy zakamarek duszy. Napić się ze strumienia optymizmu i odetchnąć pełną piersią. 
Taki plan mam.

piątek, 22 lutego 2013

Piątek, Piąteczek, Piątunio ...

Yeeeaaaah ! Wytrzymalim - Dotarlim - Przeżylim ... Weekend !
Piąteczek, ta wisienka na torcie. Piątunio, ten lukier na pączku. Piątek, wstęga na linii mety tygodniowego maratonu. A finisz był nielekki, co by tylko potwierdzało starą, jak świat regułę, mądre przysłowie pradziadów naszych, iż nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Ja nie tak dawno temu ciut się wyrychliłem zaliczając ten tydzień w poczet lightowych, bo dzisiejszy dzionek dał mi trochę jednak popalić. Ale basta ! Nie "marudzim" i już ! Mamy piątkowy wieczór i to jest wartością samą w sobie, nie do przecenienia, i nie wracajmy do minionego.

A co poza tym ? Zimowania ciąg dalszy. Mroźno, śnieżno i pogodowo do dupy. Ale to już chyba  końcówka. Myślę, że można pomału zapodać jokerowy chichot i ze splecionymi na piersiach rękami oczekiwać, że oto już w ten weekend  ma się wszystko wywlec na właściwą stronę. W pierony śnieg ma się stracić, a mróz odejść w zapomnienie. Niech tylko to się nie sprawdzi, to wytargam za kudły te śliczne panny z TV, co takie obietnice wszem i wobec składają!

Tuśka w domu. Krótko - nareszcie ! :))
Udziela mi się chyba bardziej niż jej, ta końcówka ferii. No bo trochę żal, że ... Zresztą nieważne. Trzeba stawać do szyku - każdy do swojego. 

Because We Can !

Taka oto optymistyczna pieśń radiowo-samochodowo mnie napadła.



"Because We Can"

I don't wanna be another wave in the ocean
I am a rock, not just another grain of sand (that's right)
I wanna be the one you run to when you need a shoulder
I ain't a soldier but I'm here to take a stand because we can

She's in the kitchen starin' out the window
So tired of livin' life in black and white
Right now she's missin' those technicolour kisses
When he turns down the lights
But lately feelin' like a broken promise
In the mirror starin' down his doubt
There's only one thing in this world that he'd know
He said forever and he'll never let her down

I don't wanna be another wave in the ocean
I am a rock, not just another grain of sand (that's right)
I wanna be the one you run to when you need a shoulder
I ain't a soldier but I'm here to take a stand because we can

Eatin' takeout on a coffee table
Paper dishes, pour a glass of wine
Turn down the sound and move a little closer
And for the moment everything is alright

I don't wanna be another wave in the ocean
I am a rock, not just another grain of sand (that's right)
I wanna be the one you run to when you need a shoulder
I ain't a soldier but I'm here to take a stand
Because we can, our love can move a mountain
We can, if you believe in we
We can, just wrap your arms around me
We can, we can

I don't wanna be another wave in the ocean (I don't wanna be)
I am a rock, not just another grain of sand (that's right)
Wanna be the one you run to when you need a shoulder
I ain't a soldier but I'm here to take a stand
(I am a, I am a, I am a...)
Because we can

I don't wanna be another wave in the ocean
I am a rock, not just another grain of sand (that's right)
I wanna be the one you run to when you need a shoulder
I ain't a soldier but I'm here to take a stand
Because we can (because we can)
Our love can move a mountain
We can, if you believe in we
We can, just wrap your arms around me
We can, we can
Because we can

czwartek, 21 lutego 2013

-3,5

-3,5 st.C teraz ... a rano było -8. Do tego z przerwami posypuje biały puch. Szeroko otwieram oczy i nie wierzę w to, co widzę. No kurna zima normalnie ... !
Czwartek za nami. Śmiało mogę już odtrąbić capstrzyk, bo przeca po drugiej stronie szlabanu już jestem. Problemy, problemiki, czasem większe, inne mniejsze - norma. Najważniejsze nie tracić rezonu i nie dać zbić się z pantałyku, trzymać się swojej racji i nie dać sobie wejść na głowę. Jeśli coś wiem i jestem tego pewien (to warunek bezwzględny) to nie muszę blefować i wić się, jak wąż żeby moje było na wierzchu. A że rzadko bywa, że nie jestem przygotowany, toteż wychodzę obronna ręką z większości sytuacji konfliktowych. A to daje poczucie własnej wartości, jak nic inne. I po wszystkim z podniesioną głową można wracać do domu.

Na szybciocha upichciłem pomidorową z ryżem. Może być. Bez zachwytu, ale dwa talerze wtrąciłem. Za pół godzinki pędzimy z Najlepszą z Żon na pik, a potem do Tuśki z wizytą. Ta Koza Mała wczoraj "rzuciła słuchawką", jak rozmawiała ze swoja Rodzicielką :)) A to z tego powodu, że nie przyjechaliśmy do niej. Ciekawe po kim ma taki charakterek ? ;)

Jeśli chodzi o postępy w pisaninie, to opowiadanie dostaje szlifu i koralików do ozdoby. Tu poprawka, tam uzupełnienie, tu coś wyciąć, tam coś dopisać - no robi się COŚ z tego :)

środa, 20 lutego 2013

No środa

No środa ... Na dodatek zimowa. Na przekór wszystkim pogodynkom za oknem zimowo. Dzisiaj rano musiałem odkopywać samochód spod śniegu ! No ile jeszcze można ... ?!
Tak sobie kombinuję w środku tygodnia, że mimo iż daleko jeszcze do zasłużonego weekendu, to jakoś pomalutku i niezbyt boleśnie mijają mi powszednie dzionki. Odpowiednio dawkowane dopusty Boże są do wytrzymania, a nawał zajęć wypełniających całe dnie, czynią je znośnymi.
Tuśka u babci. Drugi tydzień ferii mija szybko i lada chwila będzie po wszystkim. Myślę jednak, że Tuśka jeszcze nie jest w stanie docenić zimowej kanikuły. Pewnie już ją nudzi ta przerwa w szkole. Szkoda tylko, że nie było okazji pójść na sanki - zresztą nie tylko w ferie, ale ogólnie tej zimy.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Stany post-weekendowe

Yeah, poniedziałek napadł świat, tradycyjnie niespodziewanie i z perfidną wręcz precyzją trafił w samo sedno. Zabolało jak zwykle. Bleee, nie lubię poniedziałku ... i już ! Troszkę mroźnie, nieco przyprószywszy śniegiem, byle jakim i niefajnym. Taki początek tygodnia zwiastuje mało sympatyczne doznania.
Cały dzień zbierałem się do kupy po piątkowym niebycie w pracy. Jako tako dobrnąłem do portu. Przeglądanie skrzynki mejlowej nawet po jednym dniu absencji, to jak wydłubywanie palcami gówien przy zgaszonym świetle - co nie dotkniesz to śmierdzi i się lepi. Brrr ... Nie chce mi się nawet gadać.
Dobra, czas się otrząsnąć i przygotować pozytywnie na wtorek. 
W ramach tego katastroficzny film "Pojutrze" :)) Nie ma to jak się ładować katastroficzną wręcz wizją zagłady świata :) Z drugiej strony co nas nie zabija, to wzmacnia, prawda ? Tak więc głowa do góry ! Pierś wypiąć do przodu, dziarska mina na pysk i ze śpiewem na ustach maszerujmy w samo centrum tygodniowej zawieruchy !
 

niedziela, 17 lutego 2013

Literackie zapędy

Moje wielorakie poczynania pseudo-literackie, które nigdy owoców nie wydały, wreszcie mają szansę na zaistnienie, jako dzieło pośledniej może wartości, ale przynajmniej jako skończone, bo z końcem to ja zawsze byłem na bakier - przynajmniej jeśli chodzi o literaturę ;)
"Przypadki Szipy i Śmiatka" po gruntownym przeredagowaniu, dopieszczeniu i nadaniu sensu i szlifu, dopisania środka i końca, mają szansę stać się krótkim, aczkolwiek treściwym opowiadaniem. Tymczasem Szipa i Śmiatek zniknęli w odmętach niebytu, ale powrócą niebawem. Miejmy nadzieję, że lepsi. Nie szukajcie więc ich tutaj do czasu, aż ... powstaną, jak feniks z popiołów.

sobota, 16 lutego 2013

Bez lodu za to z chilli

Bez, bez ... bez lodu, bez lodowiska :) Żadnych alkoholowych skojarzeń proszę ;) Na to zawsze jest czas :D
Na lodowisku nie byliśmy, bo postawiliśmy z Tuśką na leniuchowanie. Zresztą i tak miała w zanadrzu imprezkę urodzinową u koleżanki, gdzie pewnie więcej się wyhasała, niż po porcji sobotniego łyżwowania. A tatuś przynajmniej obwodu w pasie nie wystawił na niebezpieczeństwo uszczerbku w centymetrach. Za to jutro ... No jutro ponurzamy się w ożywczo pachnącej chlorem basenowej wodzie. Dla zdrowotności ciała i ducha oczywiście. Nie ma to jak zapodać fizycznego sterania wypaćkanemu tygodniem duchowi.

Uhmm, z kuchni snuje się zapachowy ślad prażącego się mięska do fajitasów. Będzie dobrze. W sam raz na podkład pod sobotni wieczór. Najlepsza z żon podrzuciła taki pomysł na kolacyjkę. A ja już prawie sięgałem do lodówki po zimne parówki (rym!). Miast tego podniebienie będzie łechtane ferią smaków i aromatu, z wyraźną nutą pikantnego chilli, słodkiej kukurydzy i czerwonej fasoli, z gładkim śmietanowym sosem w którym skąpany smażony kurczak goni się ze słodyczą papryki w kolorze żółtym (nie czerwonym, bo w sklepie "L" były trzy ostatnie zwiędłe ... żółte). Natomiast wisienką na torcie będzie grecki jogurt doprawiony startym czosnkiem. Całość zawinięte w placki tortilli ... i aluminiową folię. Z tą folia to zastanowić się wypada po jakiego grzyba jest, skoro zaraz po podaniu idzie w kąt. Ale tak ma być, bo ... no bo ma być. Niby, że sos nie wykapuje - więc niech tak będzie.
W TV - jak to w sobotę często bywa - nic godnego uwagi. A z ochotą nie mniejszą niż na fajitasy, rzuciłbym się w objęcia dziesiątej muzy, w ramach trawienia tych pierwszych. 

czwartek, 14 lutego 2013

Cza się było uczyć

Oj, było trzeba. Teraz tylko pluć sobie w brodę pozostało.
Obrazek 1.
Lekarz specjalista. Na wizytę w przychodni, refundowaną przez państwowy NFZ, trzeba czekać 5 miesięcy. Na prywatną wizytę: "proszę przyjść jutro". Cena: 100 PLN. Tanio ... nie ma co narzekać. Po co panu lekarzowi fucha w przychodni ? Odpowiedź banalna. Otóż drzwi do gabinetu w przychodni służą za tablicę ogłoszeń, darmową reklamę, wabik na klientów. Co bowiem zrobi biedny pacjent odchodząc od okienka rejestracji z terminem wizyty wyznaczonym na pół roku później ? Stanie przed owymi drzwiami, zapłacze, i zapisze nr telefonu do pana doktora. I naprawdę ostatnim pytaniem będzie cena za wizytę. Desperat się nie targuje, nie negocjuję, nie stawia. Płaci.
Obrazek 2.
Wąski korytarz. Szereg anonimowych drzwi. Za nimi małe klitki, w każdej ktoś. Kilka krzeseł. Od kilku do kilkunastu ludzi czekających na swoją kolej. Wszyscy cisi i pokornego serca. Ze zwieszonymi głowami wyczekują zgrzytu drzwi w końcu korytarza. Co kwadrans, co dwadzieścia minut, ktoś podnosi się, jak wyrwany z letargu.
Każdy wychodzi zadowolony. Zadowolony z przyjęcia, poważnego potraktowania, przebadania i zainteresowania swoim przypadkiem, uprzejmością i zaproszeniem do przychodni na wizytę w przyszłym tygodniu, a nie za pięć miesięcy. Nagle pan doktor z niedostępnego staje się wręcz na zawołanie. Będą skierowania na drogie badania, będzie konkretne leczenie, jest nadzieja.
Lekarz od każdego inkasuje 100 PLN i wrzuca ją do szuflady. Bez rachunku oczywiście. Koszty prawie żadne. Zresztą nawet jak zapłaci czynsz za podnajem, to jego jedna dniówka jest, jak robotnicza miesięczna pensja. Pracuje tutaj raz w tygodniu - od popołudnia, do ostatniego klienta. Ile jeszcze podobnych gabinetów ma w okolicy ?

Trzeba było się uczyć.
Szkoda, że nikt nie kopnął mnie w dupę we właściwym czasie. Trzeba było pójść na medycynę. Pilnie studiować, zrobić jakąś miłą specjalizację gdzie klient "mało obrzydliwy", zahaczyć się gdzieś w przychodni czy szpitalu. Potem trochę cierpliwości. Wyrobić sobie renomę - być naprawdę dobrym, lub przynajmniej umieć dobrze się sprzedać. Otworzyć prywatną praktykę, a klientów zbierać spod drzwi umieralni. I dobrze żyć.
Ale kto by kiedyś pomyślał, że "robienie w medycynie" będzie takim extra biznesem ? Kiedy był czas dokonywania wyboru życiowej drogi, służba zdrowia dopiero chyliła się ku upadkowi. Teraz po latach, jak już tylko czubek jej zarozumiałego nosa wystaje powyżej poziomu szamba, dopiero widać, co trzeba było zrobić te naście lat wstecz.
Biorąc pod uwagę, że to jeszcze nie jest dno, że będzie jeszcze gorzej, perspektywy prywatnej inicjatywy leczniczej wydają się tym bardziej optymistyczne. Ta złota kura zniesie jeszcze nie jedno złote jajo.

Trzeba było się uczyć. Z podziwem i zazdrością trzeba patrzeć na tych, którzy kosztem kredytów, wyrzeczeń, poświęcenia nierzadko młodości serca, kontaktów z bliskimi, z przyjaciółmi, postawili na naukę. Wybierając taką drogę życia teraz triumfują. I chwała im za to. Nie chcę nikogo usprawiedliwiać, bo swój honor każdy ma i albo jest porządny, albo ścierwem jest i basta. Za to co się porobiło, za to w jakiej rzeczywistości funkcjonują i pacjenci i lekarze, odpowiada państwo, które na to pozwoliło, ludzie na stołkach, którzy do tego doprowadzili. Co inteligentniejsi z branży po prostu skorzystali z okazji. A wyprane z wszelakiej chęci miernoty bez ambicji leczą tych, których nie stać na  prywatną opiekę zdrowotną. 
Handel zdrowiem i chorobą, życiem i śmiercią to biznes. To interes w którym nie ma miejsca na skrupuły. To gra na ostro, gdzie reguły ustanawia silniejszy.

    

wtorek, 12 lutego 2013

Tęskno mi do ...

Do wielu rzeczy mi tęskno ... do wielu.
Przede wszystkim do wiosny mi się cni. Do ciepła, do słońca, do światła. Już mi bokami wyłazi to zimno, ciemność, wiatr, pesymistyczna zawierucha. Nie mam już siły walczyć z dreszczami przebiegającymi po plecach, odmrożonymi dłońmi; nie chce mi się odwracać od dującego wiatru, przeskakiwać kałuży, omijać rozmemłany szaro-bury śnieg. Do dupy z tą zimą. Żądam zmiany pory roku ! :))
Tęskno mi do pokoju ducha. Za dużo myśli naraz mam na myśli. Natłok codziennych spraw, zmartwień i trosk osiągnął poziom ciut za wysoki, jak na mój gust. Trochę tego za dużo się nazbierało. Trzeba by pomalutku, systematycznie wycinać temat za tematem, ale na dzisiaj trudno mi zabrać się za cokolwiek. Wszystko w zawieszeniu, nic pewnego, wszystko rozgrzebane.
Tęskno mi do stabilizacji. Tej zwyczajnej, takiej prostej, może nawet ciut nudnej. Złapać za rogi byka, usadzić, okiełznać i zagonić do zagrody. Jednego, drugiego, trzeciego. I odsapnąć. Mieć pewny kalendarz zdarzeń na najbliższe tygodnie, miesiące. Móc zaplanować cokolwiek w oparciu o jasne perspektywy, bez obawy o to, że jedno niespodziewane zdarzenie rozwali szystko. 
Tęskno mi do ludzi, którym można ufać, w których można wierzyć. Takie czasy nastały, że człowiek człowiekowi wilkiem i honor jest towarem cholernie deficytowym. Brak wiary w bliźniego, niemożność oparcia się na czyimś słowie sprawia, że rzygać się chce na samą myśl o następnym dniu nacechowanym fałszywym uśmiechem.
Tęskno mi do kroku do przodu. Chciałbym przeskoczyć przeszkodę, która mnie blokuje, frustruje, dołuje. Mimo wielu zmian w życiu, które wydawałoby się miały pchnąć mnie do przodu, wciąż odbijam się od tej samej ściany niemocy. Pokłady optymizmu się wyczerpują, zastępuje je zniechęcenie.
Tęskno mi też do tego co było. Do tego wszystkiego co było zaprzeczeniem wszystkich dzisiejszych trosk. Ale wiem, że ta tęsknota za minionym, to akurat kolorowa strona sumy moich tęsknot, to sen w którym uśmiecham się do własnych wspomnień.

O służbie zdrowia bez końca

Wchłonąłem nową porcję nienawiści.
Obrazek 1.
Rzecz ma miejsce w Zabrzu. Przychodnia. Jeden lekarz, w porywach do dwóch, ale nigdy równocześnie tak samo długo, nigdy w pełnych godzinach pracy instytucji. Ale to nic. W rejestracji 6 (słownie: sześć) kobiet różnej maści, jako obsługa administracyjno-pielęgniarska owych dwóch lekarzy. Żeby było jasne: sześć w jednej chwili, jednocześnie, na tej samej zmianie. Gęsto tak, że brakuje szafek do podpierania. Wychodzi na to, że jeden lekarz wymaga asysty trzech pań od ... hmm ... od czegoś tam. A spróbuj się dodzwonić do rejestracji ! :)) Rzecz godna uwagi szczególnie w przypadku ględzenia lekarki o "biedzie" przychodni.
Obrazek 2.
Miejsce j/w. Wizyta. Pacjent ostatnimi czasy pojawiający się, u tego samego lekarza, co tydzień.
"proszę mi się przypomnieć ... " - a po ch*j ci w takim razie kartoteka pacjenta.
"nie notowałam ..." - to po ch*j ta kartoteka w ogóle.
"a po co skierowanie do...?" - bo ku**a samemu próbuję znaleźć dla siebie ratunek, skoro ty nie masz pomysłu, wiedzy, chęci.
"coś się pan/pani sypie ..." (z przekąsem) - nie dziwne, skoro od lat to ty mnie leczysz (powstrzymany komentarz)
"tak to już musi być, mnie też boli ..." - to idź do lekarza !
"nic więcej nie wymyślimy ..." - no i ???

Taaak. Służba zdrowia podtrzymuje mnie na duchu, dba o właściwy poziom adrenaliny, podnosi ospałe ciśnienie ... Czasami wypisuje recepty na leczenie we własnym zakresie.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Feeeerrrrriiiieeee ....

Kto ma, ten ma. Tuśka ma. Pojechała do ciotki na parę dni. Z dawna na to umówione były. 
I co ? I jakoś tak dziwnie, jak małego grzdyla w domu nie ma. Cicho. Spokojnie. Nudno .. :)
W pracy dzisiaj nie-poniedziałkowo. Jakoś tak normalnie. Oby to nie cisza przed burzą. 
Jutro mam wolne. Z Najlepszą z Żoną mamy rajd do przychodni. Wielkie zapytanie - co dalej ? Niewiele oczekuję, trudno więc będzie się rozczarować. Chciałbym jedynie żeby szanowna pani konował cokolwiek powiedziała, cokolwiek zaordynowała, ku**a, cokolwiek po prostu zrobiła, wymyśliła ! Tylko tyle, i aż tyle biorąc pod uwagę to, co do tej pory zrobiła, albo raczej  właściwie czego nie zrobiła.
Co dale z tygodniem ? Się zobaczy. Nic nie planuję. Czekam na to co przyniesie.

niedziela, 10 lutego 2013

Cztery dziurki w nosie i skończyło się

Lodowisko - Impreza - Basen ... Po tym komplecie jestem wykończony ... Optymistycznie, ale wykończony. To był intensywny weekend. Szkoda, że jego intensywność spowodowała drastyczne pogorszenie poczucia długości jego trwania. Co dobre szybko umyka.
Z rzeczy istotnych - nowy system na kompie. Przy okazji utracone dane, które nawet trudno zinwentaryzować. Po większości utraconych plikach płakać nikt nie będzie, ale są dane których szkoda, ot np. lista mejlowych kontaktów. No ale co by nie było nowy system wymiótł tonę syfu, którego nazbierało się przez ostatnie lata. Tak więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

czwartek, 7 lutego 2013

Tusty czwortek

Kreple, krepelki ... Były, a jakże. Ale bez przesady, tylko trzy zapodałem. Za to takie prawdziwe, z różaną marmoladą, a nie jakieś ajerkoniakowe, budyniowe, czekoladowe, czy inne wynalazki. Prowdziwy krepel musi być różany i z lukrem na wierchu - i tyla!
Finiszujemy pomalutku. Jutro piątek. Jak zwykle do przetrwania, a potem szlaban i do domu. Weekend zapowiada się ciekawie. Poza planowanymi lodowo-wodnymi wypadami, być może przytrafi się towarzyski wieczorek. 
Tak więc będzie git. Takie spędzanie weekendu doskonale wpisuje się w nowy trend rodzinnej aktywizacji. Dwa tygodnie temu rozpoczęty proces na razie ma się dobrze. Trzeba tylko chuchać i dmuchać na zdrowie Tuśki, żeby nie wypaść z rytmu. No i czekamy na powrót Najlepszej z Żon do zespołu. Poza tym dotrwać do wiosny. Potem będzie prościej i ciekawiej, bo możliwości będzie więcej.

wtorek, 5 lutego 2013

Małe radości

Codzienność. 
Na samo brzmienie tego słowa każdy niebieski ptak dostaje gęsiej skórki. 
Ale nie trzeba być wyalienowanym kontestatorem "normalnego" życia, aby co jakiś czas, raz czy drugi poczuć, że coś jest nie tak, że coś umyka, coś bezpowrotnie tracimy i nie będzie szans na replay.
A wystarczy dodać koloru codzienności. 
Zwykłe sprawy, małe radości, błahostki mogą sprawić, że nie tylko nieznośny ból istnienia staje się do zniesienia, ale pozwalają na autentyczną satysfakcję, na uśmiech na twarzy, powiedzenie sobie "to był dobry dzień".

Piętno

Ktoś zapodał na twarzoksiążkę obrazek z satyryczną sentencją, którą pozwolę sobie zacytować. 
A leci to tak:
"... niestety nie możemy pana zatrudnić - proces rekrutacyjny przeszedł pan wzorowo, ale nie ma pan kredytu na mieszkanie i nie będziemy mogli pana poniżać, wymagać rzeczy absurdalnych i mieszać pana z błotem, bo nie jest pan w przejebanej sytuacji.
zimno żegnam ... ty antyspołeczna parówo "
Hmm ...
Miało być chyba śmiesznie. I pewnie na pierwszy rzut oka takie się wydaje. Ale to satyra podszyta cierpkim grymasem. Naszła mnie oto taka luźna myśl z powyższym związana.
Tak sobie myślę, że na palcach jednej ręki policzyłbym znanych mi ludzi, którzy prowadząc samodzielne życie, mając rodziny, utrzymując się samodzielnie nie mieliby kredytów mniej lub bardziej przyginających ich karki do ziemi. I nie chodzi tu o jakieś ekscesy i stawianie się "na zagrodzie". Zwykłe dorównywanie kroku aby zaspokoić podstawowe potrzeby, zwykłe standardy życiowe, są uzależnione od zaprzedania duszy i portfela tej czy innej lichwiarskiej instytucji, zwanej potocznie bankiem. Ale nie ma co psioczyć, bo ludzie sami sobie gotują ten los, nikt ich za rękę nie trzyma przy składaniu podpisu. Smutne jest natomiast to, że egzystencja jest podszyta strachem, który karmiony jest widmem braku środków na spłatę raty.
Tak już się porobiło na tym świecie, że staliśmy się niewolnikiem nieposkromionej chęci dotrzymania kroku innym. Gonimy za coraz to bardziej wyśrubowanymi standardami życia, choć trudno znaleźć ku temu racjonalne uzasadnienie. Błądzimy, ale pędzimy; często ku zatraceniu. Gubimy się i tracimy kontrolę. Często jest już za późno na powstrzymanie lawiny.
Problem dotyczy każdego stanu. Czy biedny, czy bogaty, każdy na swój sposób zmaga się z problemem we własnej skali. To sprawia, że w pewien sposób magiczne hasło "kredyt" zrównuje ludzi, sprowadza do wspólnego mianownika. Zasób gotówki w portfelu i ilość samochodów w garażu nie jest istotna. To pokrycie comiesięcznej raty stanowi o być, albo nie być, o utrzymaniu się na powierzchni. 
Trudno o spokój ducha żyjąc z takim piętnem. 
Wracając do cytatu. Niestety choć gorzka ta myśl, to niestety trudno polemizować z pewnymi oczywistymi zależnościami. Hardość ducha, niezależność i możliwość "szanowania siebie" bez względu na wszystko, często jest upośledzona sytuacją materialną, tym piętnem kredytu, syndromem raty, strachem. Można powiedzieć, że jeśli ma się jaja, to nigdy nie pozwoli się na to, aby ktoś cię gnoił, wykorzystywał, poniżał. Ale tak po prawdzie, to zdrowy rozsądek dyktuje zupełnie inne postawy. To nie Powstanie Styczniowe, gdzie warto oddać życie za ojczyznę. Trzeba dobrze rachować i właściwie ustawiać priorytety. Jeśli nie, to można jeszcze uciec i pasać owce hen w dalekiej Nowej Zelandii. To też jakieś wyjście. Ale czy o to chodzi?

niedziela, 3 lutego 2013

Słowo na niedzielę

Basen był.
Dwie godzinki chlorowania zaliczone. Oczy mi się kleją - pewnie powieki zbytnio rozmoczyłem. :))
Najlepsza z Żon właśnie zaliczyła drugie tankowanie prosto w żyłę. 
I tak sobie dogorywa ta niedziela pomalutku. Nie mam zbytnio cieszącej się mordy w temacie zbliżającego się poniedziałku. Trudno żeby być happy z taką myślą na tapecie. A że się ciśnie, to przyznać muszę. Zawsze tak jest, zawsze.
Tydzień będzie na pewno inny niż poprzednie. To, że Najlepsza z Żon będzie leżeć na chorobowym, to jedno. Drugie, już bardziej we mnie osobiście trafiające, to to, że muszę Tuśkę do szkoły prowadzać. 
A co poza tym ? W pracy, jak zwykle, czyli wielka niewiadoma co mnie czeka. Jutro angielski - zamierzam być. Innych wielkich planów nie mam. Poza tym, że komputer dzisiaj szlag trafił i będę o ratunek się ubiegał i o pomoc prosił Właściwą Osobę - wstępnie na środę się umówiliśmy. Pozostaję z nadzieją, że to opcja z wysypaniem się Windowsa, a nie twardego. Byłoby niemiło gdyby wsio danych stracić.
Teraz kawka. Prawdziwa, z gruntem. Są dni kiedy wolę rozpuszczalne "kakałko", ale jak się chcę napić dobrej kawy, to tylko parzona musi być; duża, słodka i z mlekiem.

sobota, 2 lutego 2013

Sobotowanie

Szklaneczka, niska, szeroka. Trzy kostki lodu, do połowy gin, reszta tonic. Na koniec dwa plasterki limonki i koniecznie słomka z zielonkawo żółtym paseczkiem. Lekko zamieszać wzbudzając bąbelki. Gotowe. Możemy celebrować weekend.
Pozytywnie nogi mnie bolą, od kostek po samą szanowną d**ę. Lodowisko odcisnęło swoje piętno. Znaczy, że byliśmy. Ano tak i było git. Cała godzinka ślizgania. W tempie mozolnym, ale jednak. W sumie tylko jedno okrążenie przejechałem normalnie, reszta w asyście Tuśki. Ale i tak moje stare kości i sterane mięśnie poczuły co nieco.
Tuśka ambitna. Sama zwalczała opór materii, lub jej brak raczej. Niewiele momentów było takich, aby chciała złapać mnie albo Ziutka za rękę (był z nami też), jak już to ratowała się chwytając bandę. Zuch dziewczyna ! Pod koniec szło jej już całkiem nieźle.
Jutro w planie basen. 
(Druga szklaneczka. Co do pierwszej z pierwszych wersów, to były to tzw retrospekcje tylko :)).
Intensywny ten weekend, pełen doznań i to krańcowo różnych. Tu wizyta, tam lodowisko, tu chlorowanie w planie, a na dodatek Najlepsza z Żon z dożylnym leczeniem. Brrrr, aż ciarki przechodzą mnie po krzyżu. Ale co by nie powiedzieć, może to zabrzmi głupio, ale może jej to na dobre wyjdzie, to chorowanie na całego. Co się nacierpi, to fakt, ale mam nadzieję, że  przyniesie to dobry skutek. Właściwe nie, że mam nadzieję - jestem tego pewien. Szkoda tylko, że aż takie ekstrema muszą prowadzić do zwykłego stanu rzeczy, do normalności. Dużo by można żółci wylewać, ale nie chce mi się dzisiaj bluzgać. Po co się ma komuś czkać w tą sobotnią noc. Teraz przez te parę dni, oprócz kurowania się, może nareszcie trochę odpocznie.
 

Sobota

Na zegarze jest ile jest, a za oknem jakby dzień miał jeszcze półprzymknięte ślepia - szaro jakoś.
Jedziemy na lodowisko. Tuśka jeszcze jednak śpi. Niech śpi, niech ma sobotę z doznaniami jej przynależnymi. Wystarczy, że Muśka w robocie, a tata próbuje na siłę się obudzić klepiąc te słowa. 
Wczorajszy wieczór w miłym towarzystwie. Gdyby Tuśce oczy sie nie zamykały, pewnie długo byśmy posiedzieli, ale i ja nieco padałem - szczególnie po zjedzeniu sutej kolacji. Ale to było dobre zwieńczenie tygodnia pracy "pod wezwaniem św. Harówki", która ostatnimi czasy, jak czarny anioł roztacza nade mną szczególną "opiekę".