Oj, było trzeba. Teraz tylko pluć sobie w brodę pozostało.
Obrazek 1.
Lekarz specjalista. Na wizytę w przychodni, refundowaną przez państwowy NFZ, trzeba czekać 5 miesięcy. Na prywatną wizytę: "proszę przyjść jutro". Cena: 100 PLN. Tanio ... nie ma co narzekać. Po co panu lekarzowi fucha w przychodni ? Odpowiedź banalna. Otóż drzwi do gabinetu w przychodni służą za tablicę ogłoszeń, darmową reklamę, wabik na klientów. Co bowiem zrobi biedny pacjent odchodząc od okienka rejestracji z terminem wizyty wyznaczonym na pół roku później ? Stanie przed owymi drzwiami, zapłacze, i zapisze nr telefonu do pana doktora. I naprawdę ostatnim pytaniem będzie cena za wizytę. Desperat się nie targuje, nie negocjuję, nie stawia. Płaci.
Obrazek 2.
Wąski korytarz. Szereg anonimowych drzwi. Za nimi małe klitki, w każdej ktoś. Kilka krzeseł. Od kilku do kilkunastu ludzi czekających na swoją kolej. Wszyscy cisi i pokornego serca. Ze zwieszonymi głowami wyczekują zgrzytu drzwi w końcu korytarza. Co kwadrans, co dwadzieścia minut, ktoś podnosi się, jak wyrwany z letargu.
Każdy wychodzi zadowolony. Zadowolony z przyjęcia, poważnego potraktowania, przebadania i zainteresowania swoim przypadkiem, uprzejmością i zaproszeniem do przychodni na wizytę w przyszłym tygodniu, a nie za pięć miesięcy. Nagle pan doktor z niedostępnego staje się wręcz na zawołanie. Będą skierowania na drogie badania, będzie konkretne leczenie, jest nadzieja.
Lekarz od każdego inkasuje 100 PLN i wrzuca ją do szuflady. Bez rachunku oczywiście. Koszty prawie żadne. Zresztą nawet jak zapłaci czynsz za podnajem, to jego jedna dniówka jest, jak robotnicza miesięczna pensja. Pracuje tutaj raz w tygodniu - od popołudnia, do ostatniego klienta. Ile jeszcze podobnych gabinetów ma w okolicy ?
Trzeba było się uczyć.
Szkoda, że nikt nie kopnął mnie w dupę we właściwym czasie. Trzeba było pójść na medycynę. Pilnie studiować, zrobić jakąś miłą specjalizację gdzie klient "mało obrzydliwy", zahaczyć się gdzieś w przychodni czy szpitalu. Potem trochę cierpliwości. Wyrobić sobie renomę - być naprawdę dobrym, lub przynajmniej umieć dobrze się sprzedać. Otworzyć prywatną praktykę, a klientów zbierać spod drzwi umieralni. I dobrze żyć.
Ale kto by kiedyś pomyślał, że "robienie w medycynie" będzie takim extra biznesem ? Kiedy był czas dokonywania wyboru życiowej drogi, służba zdrowia dopiero chyliła się ku upadkowi. Teraz po latach, jak już tylko czubek jej zarozumiałego nosa wystaje powyżej poziomu szamba, dopiero widać, co trzeba było zrobić te naście lat wstecz.
Biorąc pod uwagę, że to jeszcze nie jest dno, że będzie jeszcze gorzej, perspektywy prywatnej inicjatywy leczniczej wydają się tym bardziej optymistyczne. Ta złota kura zniesie jeszcze nie jedno złote jajo.
Trzeba było się uczyć. Z podziwem i zazdrością trzeba patrzeć na tych, którzy kosztem kredytów, wyrzeczeń, poświęcenia nierzadko młodości serca, kontaktów z bliskimi, z przyjaciółmi, postawili na naukę. Wybierając taką drogę życia teraz triumfują. I chwała im za to. Nie chcę nikogo usprawiedliwiać, bo swój honor każdy ma i albo jest porządny, albo ścierwem jest i basta. Za to co się porobiło, za to w jakiej rzeczywistości funkcjonują i pacjenci i lekarze, odpowiada państwo, które na to pozwoliło, ludzie na stołkach, którzy do tego doprowadzili. Co inteligentniejsi z branży po prostu skorzystali z okazji. A wyprane z wszelakiej chęci miernoty bez ambicji leczą tych, których nie stać na prywatną opiekę zdrowotną.
Handel zdrowiem i chorobą, życiem i śmiercią to biznes. To interes w którym nie ma miejsca na skrupuły. To gra na ostro, gdzie reguły ustanawia silniejszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz