"Zajefajny" tydzień się rodzi. Drugi dzień bez wylogowania się, bez "domowania", z początkiem o świcie i powrotem do domu bezpośrednio do wyra. Fizycznie jeszcze OK, ale psyche mi siada pomału i jestem, jak beczka prochu, przy której ktoś bawi się zapałkami. Jeszcze chwila, a wybuchnę. Mam nadzieję, że wysyłam na tyle wyraźne sygnały ostrzegawcze, że nikt w okolicy "nie spróbuje mnie". Niewiele brakuje do eksplozji. Nie jestem dzisiaj w dobrej formie. Kończę dzień z paskudnym grymasem na czole.
Po tamtej stronie szlabanu, jakoś w miarę. Bez rewelacji, ale pod kontrolą. Chociaż zawsze gdzieś tam czai się, jakiś g***o, skore do przyklejenia się do podeszwy. Lawirowanie między minami bywa czasami wielce uciążliwe, a wpadki cuchnące. Na razie do odhaczenia dwa dni na plusie, z każdym dniem krok do przodu, z jakimś wymiernym efektem.
Byle do piątku.
Epopeja zdrowotna ma swoje nowe rozdziały, ale nie chce mi się w dzisiejszej formie o tym pisać, bo bym tylko tryskał jadem. Powiem tylko, że jako bonus od losu, trzeba Tuśkę do dentysty zapisać. Przerwa w wizytach dobiega końca i czas wskrzesić łatanie dziur.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz