FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

sobota, 31 sierpnia 2013

Koniec lata

Ostatni dzień sierpnia. Czy jednocześnie ostatni dzień lata ? W kalendarz nie ma co zaglądać, bo nie o to chodzi. Metafizyczny koniec lata związany jest z końcem wakacji, a te definitywnie w ten weekend wyciągają kopyta. Niestety. Nie ma co tu dyskutować. Tak to już jest, że wszystko co dobre, szybko się kończy. I mimo, że ja, z racji zerwanych kartek w kalendarzu, już prawie nie pamiętam co to wakacje, to jednak w podświadomości tłucze się ta cierpka myśl, że kończy się najważniejszy okres każdego roku. Powiedzmy, że to taka moja solidarność z najmłodszymi :)) Ale nie ma co dyskutować z faktami oczywistymi. No bo jak wytłumaczyć fakt iż ostatnie dni witały nas zroszonymi szybami samochodów, hę ? A jak usprawiedliwić te poranne czy wieczorne mgły, hę ? Jak w pysk strzelił - idzie jesień. To co nas jeszcze dobrego w aurze czeka, to będzie jedynie bonus do fantastycznego lata, które - nie waham się przyznać - nam się latoś trafiło. Po tylu rozmemłanych ostatnimi laty wakacjach, tym razem nie można było narzekać na pogodę. I stanę w szranki z każdym, kto będzie szkalował opinię tegorocznego lata. Dla mnie było takie, jak być powinno.
Już wyglądam jesieni. Nie z utęsknieniem, bardziej ze zgodą na nieuniknione. Głęboko w głowie czai się jednak nadzieja, że być może będzie Złota, być może będzie Polska, być może będzie magiczna. Chciałbym. Chciałbym jesieni pełnej złotych i czerwonych liści, pastelowych kolorów łąk i lasów, kolczastych kasztanów i grających w promieniach niskiego, ciepłego słońca suchych traw kołyszących się na delikatnych powiewach wiatru. I nawet zachwycę się poranną mgła, byleby parowała w promieniach wschodzącego złotego cielca. 

Ekonomia z kropkami na skrzydełkach

Heh ! Kiedyś było tak, że tylko ci od "kropkowanego owada", byli na tyle bezczelni, a zarazem możni i władni, aby z jednej strony bez krępacji cyganić - ups! przepraszam: nie do końca informować :) - klientów, a z drugiej przekręcać producentów na niestandardowe, mniejsze dedykowane opakowania produktów. W imię ekonomi i pozornie niższych cen, dostawaliśmy taniej ... ale mniej. W podsumowaniu, jak zwykle "dupa zawsze z tyłu" :))) I tak mieliśmy makarony 400 g ... zamiast 500 g; margaryna 170 g ... zamiast 200 g (a kto pamiętam jeszcze, że kostka miała kiedyś 250 g, hę ?); cola 2,25 l ... zamiast 2,5 l.
Teraz ta praktyka wkroczyła i do zwykłych osiedlowych SAM-ów. W imię promocji o 20 gr w dół ... odlejemy ci z opakowania szklaneczkę - i co ty na to ? Kupisz ? Cieszysz się ? Kupię, ale się nie cieszę. Ja tam czytam co kupuję; patrzę na gramaturę czy też litraż, analizuję zawartość cukru w cukrze, czy szukam mięsa w mięsie. Ale dobrze wiemy, że większość jeno pakuje do koszyka, i do kasy. 
Czy takie działanie producentów i handlowców nosi miano oszustwa ? Nie, oczywiście, że nie. Więc o co się czepiam ? O to, że niedopowiedziana prawda jest chyba bardziej nie fair, niż jawny przekręt. Bo taka zagrywka ma na celu wykorzystywanie ludzkiej naiwności pod transparentem "robienia mu dobrze". I to mnie wkurza !

A poza tym, to mamy sobotę. Poranny rytuał dnia w toku. Ale jestem w niezłym punkcie dnia :) To pozwala mi mieć nadzieję, że wyrobię się na czas. Za oknem ostatnie sierpniowe, nieco przybladłe słońce. Nie ma szału co do temperatury, bo termometr wskazuje 20,7 st.C. Taki jakiś mdły ten poranek. 

piątek, 30 sierpnia 2013

Słodki owoc nadziei, słodki owoc rozczarowania

Jak żaden inny.
Oczekiwania zawsze są wielkie, tak jak i on. Z natury powinien być ambrozją, zaklętą słodyczą słońca, kwintesencją owocowej rozkoszy. Jednak jakże często bywa rozczarowaniem, tak wielkim, jak i on.

Jest także owocem kompromisu. Dokonywany wybór pomiędzy żądzą oczu i przekonaniem o wyższości tego wielkiego, nad małym, najczęściej kończy się wskazaniem na podrostka. Dlaczego ? Przecież wiadomo, że nie na darmo uśmiecha się ten większy, mizdrzy i kusi, a mimo to sięga się po malucha. "No bo po co aż tyle" ...

Jest też owocem wspomnień. Przynajmniej dla mnie. Dokładnie pamiętam, mimo że minęło lat dziesięć, dwadzieścia, czy trzydzieści kiedy to rozczarowanie przegrywało z rozkoszną, wręcz ekstatyczną ucztą, tańcem smaku i aromatu, symbolicznym, hedonistycznym wielbieniem lata, słońca i gorąca. Bo jak żaden inny jest symbolem wakacji.

Zielony, wielki łeb. Z paskami lube bez. Kilogramy, ociekającego słodkim sokiem, kruchego miąższu. Arbuz.

A tak poza tym, to dobrze, że piątek. Doczołgałem się. Z całym plecakiem niesmaku, rozczarowań i bezsilności. Pozbawiony chęci i ze zdechłą motywacją, do czegokolwiek - zwłaszcza do walki z wiatrakami. Pozbawiony złudzeń i z przekonaniem, że nie ma się co szarpać. Już nie z szeroko otwartymi z niedowierzania oczami, bo zdziwienie już minęło. Sprowadzony na ziemię. W baaaaaardzo ciulatym nastroju - ogólnie rzecz ujmując. Już myślałem, że taki stan ducha, to tylko wspomnienie z kiepskiej przeszłości. Ale nie, jednak znowu musiałem się z tym zmierzyć. Ale wyjdę z tego z nauką na przyszłość, że czasami nie warto, bo to się po prostu nie opłaca, czasami. Ehhh ... No jest, jak jest. I już.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Złota kropla

Złota kropla whisky.
Jakkolwiek to zabrzmi. 
Czasami jest lekiem na cały ten syf. 

Ciężki tydzień. Ale kto powiedział, że zawsze musi być dobrze. Jeśli już nawet Najlepsza z Żon zauważa, że jestem w kiepskiej formie, to coś musi w tym być. Dostałem w kość, jak rzadko. Mam swój honor i może dlatego ... boli bardziej. Mimo to przełknąłem. I nie ma znaczenia, że "miliony za mną". Przeżyję i to, może - a raczej na pewno - tylko z nieco grubszą skórą na dupie. Może to i dobrze, że trafia się taki "sparing" z rzeczywistością. Pozwala to zrozumieć, a przynajmniej przypomnieć sobie, że nie samymi sukcesami wybrukowana jest moja droga.
Przez to wszystko nawet nie spostrzegłem, że już czwartek w kalendarzu. Cza się zebrać do kupy, nie ma co rozpamiętywać, tylko wcisnąć gaz do dechy.

Koniec tygodnia, zbliżający się weekend, to rodzinna impreza, ale dla mnie przede wszystkim moment na odreagowanie całego tygodnia. Już dawno nie nagromadziłem, w tak krótkim czasie, aż tak pokaźnej porcji złych emocji. A to bardzo niezdrowe. Trzeba to z siebie wyrzucić, zdeptać i utopić - nieważne w czym, nieważne gdzie ;) Wypoczynku mi trzeba, resetu, odłączenie od sieci ... spokoju.

For My Fallen Angel

"For My Fallen Angel"


As I draw up my breath                                                    Like a thief in the night
And silver fills my eyes                                                    The wind blows so light
I kiss her still                                                                  It wars with my tears
For she will never rise                                                      That won't dry for many years

On my week body                                                             Loves golden arrow
Lays her dying hand                                                         At her should have fled
Through those meadows of heaven                                   And not Deaths ebon dart
Wher we ran                                                                    To strike her head

Czasami całkiem przypadkowy wyłażą takie perełki spod leciwej warstwy kurzu niepamięci.
Oj zasłuchiwałem się kiedyś, zasłuchiwałem ... Na zdartej taśmie kasety magnetofonowej, nie wiadomo z czego "przegranej", ze słuchawkami na uszach, albo i bez. Przeważnie nocą, że tak powiem do snu. Nie rozumiejąc poetyki tekstu, ale zapadając w nastrój i płynąc po falach melodii. 
Coraz trudniej znaleźć takie chwile dla muzyki, dla jej spożywania sercem i duchem. A szkoda.


poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Tornado

Nie narzekam na brak zawirowań wokół mnie, ostatnimi czasy. Doznania te budzą często skrajne, ekstremalne emocje, co samo w sobie nie jest złe. Pod warunkiem, że potrafi się tą wygenerowaną energię okiełznać i ukierunkować. To taka jazda po krawędzi, z adrenaliną na maxa. Mówi się, że co cię nie zabije, to cię wzmocni - tak jest. Pytanie czy wzmocni, czy jednak zabije ? Nieeee, bez jaj ... :) Może w przedponiedziałkową noc biłem się z milionami myśli, ale opanowałem jednak te szarpiące mnie, kąsające duchy.
Tornado nadal się kręci. Wciąga w opasłe brzuszysko coraz to nowe śmieci, ale i kwiaty. Jest o tyle groźne, co i piękne zarazem. Fascynujący żywioł niszczy wszystko na swej drodze, a jednak trudno od niego wzrok oderwać. Skumulowana energia destrukcji, kierując się sobie tylko wiadomą logiką, zmiata z powierzchni ofiary. Ale można mu zejść z drogi, uskoczyć, to nie jest niemożliwe. Trzeba tylko jasno myśleć i nie poddawać się panice. Tak w naturze, jak i w sobie samym.
Kolejne wieści ze świata, tego dalekiego, ale i tego tak bliskiego, jak ciału koszula, bombardują mnie zawzięcie. Ja chłonę to wszystko i układam do właściwych szufladek. Przetwarzam dane i wyniki obdarzam uśmiechem i wzruszeniem bądź grymasem i wściekłym wyciem. To nie jest tak, że wszystko jest czarne. Są też chwile jasne, białe, radosne. Ważne aby wszystkiemu nadać wartość, na jaką zasługuje. Przewartościowanie tego co mnie otacza jest tym, czego nie uniknę. Proces ten ma wartość samą w sobie, ale najważniejsze jest do czego prowadzi - do uporządkowania rozchwianych kładek, po których kroczę coraz częściej łapczywie łapiąc równowagę. Ale mam wielkie nadzieje ...

sobota, 24 sierpnia 2013

Sprawy formalne - dostęp do bloga

Tak sobie klepię tu czasami na tym blogu moje przemyślenia, piszę o radościach i smutkach, ale w sumie nie wiem czy nie warto byłoby bardziej "sprywatyzować" ten w sumie dziennik, pamiętnik czy jak to to zwać, jak by nie było coś "ku pamięci" ... przede wszystkim mojej. Ale wiem, że czasami ktoś tu zagląda :) A nie zawsze wiem, czy powinien ;) No to tak się zastanawiam nad wyłączeniem z publicznej sfery tych moich zapisków.
Mam więc prośbę wielką do czytelników moich wypocin. Ujawnijcie się proszę, a nadam - jakem administrator :) - loginy i hasła i przekażę Wam na priv takowe, ku uciesze mej ... i mam nadzieję, że Waszej też. Nie chodzi o jakąś inwigilację, czy coś, ale czasami wielce prywatne zdają się być moje słowa i szkoda je rozsyłać w cały świat.
Proponuję najlepiej w komentarzu do tego posta (albo na e-mail) piszcie się z imienia, nazwiska, pseudo czy jak tam chcecie, bylebym się zorientował kto zacz :) ,a ja zdecyduję za jakiś czas, jak uznam, że to koniec zgłoszeń, czy dokonać inwazji na demokrację i pluralizm tego bloga, czy też pozostawię go takim, jaki jest. A uczony doświadczeniem, że nieokreślenie deadline'u przeważnie skutkuje niemocą stawianych zadań czy próśb, umówmy się na 30.09 jako datę graniczną.

Słonecznie-niebiesko

Za oknem słonecznie i błękitnie na niebie. Temperatura jeszcze w cieniu minionej nocy, więc nie nabrała rumieńców, ale to się zmieni. Po miętowej-limonkowej, lodowej i dwojako trzcinowej: po pierwsze nierafinowanej, a po drugie fermentowanej ;) nocy, czas się obudzić do życia. Przed nami sobota, która ma być ... hmm ... no fajna, po prostu.
Jak wodzę dokoła wzrokiem, jeszcze nieco zaspanym, to rzednie mi mina jeszcze nie do końca uchachana słoneczną perspektywą dnia. Otóż odchamić trzeba nieco nuestra casa, pranko jakieś nastawić etc, co perspektywą frywolnie sympatyczną nie jest. Ale się wezmę ... Się wezmę, jak Tuśka się obudzi, bo jeszcze śpi snem sprawiedliwego. Nie powinno być aż tak źle, bo nie startuję z pozycji "zero" :) 
Tak oto u zarania centralnego dnia weekendu wygląda agenda na najbliższe godziny.

Nurtuje mnie ostatnimi dniami jeszcze jedna oto sprawa. Jest czas na to, aby zdecydować czy kontynuować naukę english language w dotychczasowej formie i miejscu. Mam bardzo niewyraźne odczucia co do tego. Po dwóch latach uczęszczania, fakt, że mało intensywnej nauki, oczekiwałbym jednak więcej, lepszych wyników, wyższego poziomu samozadowolenia. Chyba więc sobie odpuszczę i pomyślę o innym sposobie przyswajania kolejnych smaczków tego języka. Brakuje mi przede wszystkim słownictwa, co sam powinienem sobie zapodać i osłuchania, a tego dotychczasowy tryb nauki mi nie dawał, a okoliczności nie zmusiły do "poradzenia sobie". Coraz częściej jednak życie stawia przede mną tematy, których jeszcze nie jestem w stanie przełknąć z powodu specyficznego, technicznego, formalnego charakteru korespondencji czy konwersacji w języku Shakespeare'a. Brakuje mi tego, jak cholera. Trzeba się po prostu za siebie wziąć, i już !

piątek, 23 sierpnia 2013

Czym bliżej piątku, tym więcej drzew

Piątek to, czy poniedziałek ? Hmm, bo mam wątpliwości ...
Jeszcze kilka takich końcówek tygodnia, jeszcze kilka TAKICH piątków i kilku TAKICH interlokutorów w TAKICH tematach ... i i nie wiem co, ale nic dobrego ;) Dżizas, jak się cieszę, że z co po niektórymi mam "przyjemność" iście rzadko. Po dzisiejszym dniu właśnie rozpoczęty weekend smakuje, jak ambrozja, ba, z kawiorem na dodatek :)) 
Obcowanie z niektórymi bliźnimi nie musi być przyjemnością, wiem, akceptuję to jako normalny aspekt zawodowego życia. Ale kiedy owe obcowanie powoduje podwyższenie ciśnienia, mdłości i lawinowe opadanie rąk, to już zaczyna się coś na miarę syfu. Na szczęście w każdym tygodniu można wcisnąć pauzę sobotnio-niedzielną. Tak więc VIVA la WEEKEND !!! A do codziennych zmagań wrócimy wedle poniedziałku, z rana.

Dopełnieniem ciężkiego dnia był dzisiejszy pogrzeb. Nie nadaję się. Nie jestem w stanie być poza emocjami przy takich wydarzeniach. Ciężko powstrzymać łzy widząc cierpienie i słysząc płacz innych. Ostatni raz miałem tak chyba podczas pogrzebu ŚP teścia. Wygląda jednak na to, że nie potrafię być obojętny nie tylko w przypadku bliskich, lecz smutek postronnych też mnie dotyka. Ehhh ... No tak już mam.
Za oknem nieco przybladłe słońce na nieco przychmurzonym niebie. Temperatura tylko nieco przystająca do sierpniowej końcówki. Nieco zbyt mało lata, jak na mój gust. Nieco też zbyt mało dobrego nastroju, na nieco zbyt mało piątkowy piątek. Czy coś z tym można zrobić ? Czy nieco można się wyrwać z tego nieco zbyt podłego nastroju ? Pewnie można. Trzeba spróbować ...

czwartek, 22 sierpnia 2013

Natural Born Killers

Pamiętacie "Natural Born Killers" ?

To był jeden z filmów, który na stałe wpisał się w poczet moich osobistych The best of ... To już blisko dwadzieścia lat temu nazad, jak oglądałem go na video z lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, które namiętnie wciągało taśmę; z kiepskiej jakości kopii; na czarno-białym telewizorze, ... z wypiekami na twarzy.
"Urodzeni Mordercy" to było coś ! Nie dość, że ogólnie rzecz biorąc uwielbiam mistrza Olivera Stone'a i jego bezprecedensowe kino łamiące konwencje, to w tym dziele (nie zawaham się użyć tego określenia) łączenie filmu, grafiki, animacji, wplatanie abstrakcyjnych obrazów w tło głównego planu, mieszanie kolejności wydarzeń i kręcenie akcją, tworzy niesamowity klimat. Tak, to było kino na miarę swoich czasów, które i teraz broni się, nawet wobec dzisiejszych technologii pozwalających zrobić wszystko, co sobie reżyser wymarzy. Kurcze, naprawdę kawał dobrego kina.
Z innych filmów Stone'a, które wyreżyserował, zrobiły na mnie wrażenie przede wszystkim: "Pluton" (chłopięca fascynacja), "The Doors" (mega!), "Urodzony 4 lipca" (wielkie kino).
Powiem tak, chyba nie byłbym wstanie wskazać innego reżysera i jego filmów, gdzie tak jak w przypadku Stone'a problemów nie mam z tym żadnych. No ale żaden ze mnie w końcu kino-maniak :)

wtorek, 20 sierpnia 2013

Samson

Dałem się pozbawić nieco siły. Jak Samson.
Zazdrośnie strzegę je, jak skarbu. Skarbu tylko mojego, dla innych nic nie znaczącego, ale dla mnie prawdziwego. Z dużą dozą nieufności poddaję się, co jakiś czas, zabiegowi ich porządkowania. Są quazi namiastką indywidualności, wyrwania się ze schematu, indywidualności - jakkolwiek to zabrzmi. Może to małostkowe, może nawet to wręcz dziecinada, ale mam to gdzieś. Są siedzibą mej siły, nie fizycznej, nie umysłowej, ale na pewno ... duchowej :))

Zrobiło się chłodno. Minionej nocy przetoczyła się nad miastem nielicha burza. Po niej wstał wilgotny i ciemny dzień. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z wczorajszej "trzydziestki" została ledwie połowa. Najbardziej jednak brakowało mi dzisiaj słońca. Ale nie tracę nadziei. Podobno jeszcze w tym tygodniu, w weekend, będzie jeszcze okazja liznąć uczciwej porcji słońca z właściwą oprawą temperaturową. Lato nie składa jeszcze broni, nie poddaje się. I tak trzymać !

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

To nie było fair

Znajomy, kolega z pracy. Zmarł. 
Już dawno aż tak nie poruszyła mnie czyjaś śmierć, jak właśnie jego. Dlaczego ? Nie wiem. Może dlatego, że był człowiekiem w sile wieku, dla którego kalendarz powinien mieć jeszcze wiele kartek do zerwania. Może dlatego, że nic nie zapowiadało tego, co się stało. Może dlatego, że jego płomień zgasł tak nagle, tak szybko, tak banalnie. A może po prostu dlatego, że był dobrym człowiekiem. Gdybym to ja był Kosiarzem, musiałby stać w bardzo długiej kolejce na swój czas. Tymczasem po świecie łazi mnóstwo kanalii, które śmieją się śmierci prosto w pysk. Ale tak to już jest. Z drugiej strony nikt nie mówił, że świat jest sprawiedliwy, że życie jest fair.
Przy okazji gdzieś przemknęło pytanie o przemijanie, o sens życia. Jeśli tak łatwo można wysiąść z tego pociągu, tak niespodziewanie odejść, to czy ma sens gonitwa w której uczestniczymy każdego dnia ? Może lepiej odpuścić. Po co się tak spinać, w imię czego ? Sami karmimy kostuchę naszymi lękami, nerwami, zawiedzionymi nadziejami, abstrakcyjną chęcią "dojścia do czegoś", rozczarowaniami, domniemanymi porażkami ... 
A gdyby tak powiedzieć : Dość ! Zmienić podejście do życia o 180 stopni i zająć się tym co naprawdę ważne. Dla każdego to "ważne" pewnie znaczy coś innego, ale czym by nie było, z całą pewnością byłoby lepsze od codziennej walki, wyborów pomiędzy mniejszym, a większym złem.

Kiedy się dowiedziałem, prawie zakręciła mi się łza w oku ... 
A może to tylko jakiś paproch, niesiony wiatrem, wpadł mi pod powiekę ...
Szkoda.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Sjesta

Tak, właśnie odstawiłem pusty talerz ... ekhm , właściwie to talerze. To kolejny znak, że lato się kończy ;) Nie pamiętam kiedy ostatnio jadłem taki "richtiś niedzielny obiod", tzn. rosół i drugie danie z kluskami itd. Wakacyjny czas ma to do siebie, że luzujemy kulinarne zwyczaje do granic przyzwoitości. Dzisiejsza feta świadczy o tym, że "bierzemy się w kupe" po letnim rozpasaniu. Żeby nie dostać w ucho, od razu dodam, że to Najlepsza z Żon była tą Pierwszą Porządną, nie ja :))
Na kąpielisku byliśmy, a jakże ! Trochę się dosmażyliśmy z Tuśką - wszystko zgodnie z planem :). Poza tym wychodzi na to, że to idealne miejsce dla Tuśki, jeśli chodzi o możliwości kąpielowe. Jest dostatecznie i płytko, i głęboko, i w ogóle fajnie; choć woda mogłaby być czystsza. 
Teraz sjesta. Trzeba wywalić na wierch spasione brzuszysko i kontemplować spożyty posiłek. Jedni tną komara, drudzy gapią się w TV, a ja ... ja zarzucę nogi na biurko i poczytam co nieco.

sobota, 17 sierpnia 2013

Sobota

Eh, dobry czas szybko leci ... Niestety. Dobiega końca przedłużony weekend, który dla mnie był bonusem do tegorocznego urlopu. Pozwolił mi elegancko, gładko wejść w maszynowe tryby. I nie zmarnowałem tego czasu, oj nie. Tym bardziej szkoda, że już sobota. Powiem szczerze, że tak bardzo nie bolał mnie kończący się urlop, jak ten kończący się mega weekend. Tak, zdecydowanie bardziej kłuje mnie teraz, niż dwa tygodnie temu. Jeszcze dzisiejszy wieczór, jeszcze aromatyczne mojito, jeszcze jutro niedziela ze słoneczną i wodną kąpielą od rana ... i posprzątane. I to już kategorycznie. Ostatni rozdział wakacji. Jeśli jeszcze coś dobrego może dać to lato, to jedynie w kategorii wielkiej niespodzianka. W każdym bądź razie ja już na nic nie czekam.
Zakończenie sezonu w Międzybrodziu z fajnym akcentem. Zanim spakowaliśmy graty do auta popędziliśmy z Tuśką na basen. A pogoda ku temu była zdecydowanie odpowiednia; jedynie błękit i słońce przygrzewające sowicie. Woda w basenie za to, jakby z innej bajki - ziiiiimna :) Kurcze, miałem wrażenie, że ta w Bałtyku była cieplejsza. Ale może to tylko wrażenie spowodowane wysoką temperaturą powietrza (28 st.C). Jakby nie było, i pokąpaliśmy się, i poopalaliśmy; było fajnie.
Jutro znowu kąpielisko. Tym razem nasze Leśne. A co dalej z niedzielą ? Się zobaczy :))

piątek, 16 sierpnia 2013

Oddech

Gdzieś pośrodku ostatniego letniego długiego weekendu ...
Piękny dzień za oknem. A ma być jeszcze lepiej. Trzeba wykorzystać ostatnie takie chwile i zaakcentować końcówkę jakże udanego lata. Wczoraj Babia Góra, ale jeszcze i piątek, i sobota, i niedziela przed nami, które mają być pogodne, a nawet gorące. Dzisiaj znowu Międzybrodek. Jutro powrót Tuski do domu. Pomału kończą się jej pierwsze wakacje. Ani się spostrzeżemy, jak miną ostatnie dwa tygodnie sierpnia. Niedziela z planami - może nie do końca sprecyzowanymi, ale jakiś tam zarys jest; jedno pewne, coś w niedzielę zrobimy fajnego.

Tak na marginesie. Hmm ... sierpień w górach pierwszy dowiaduje się o zmianach, które już pukają do drzwi. Noce chłodne i rześkie, które następują po ciepłych dniach, to pierwsze oznaki końca lata. Poczułem to. Wkradł się niepokój przemijania. Tak to jest. Lato pomału zbliża się do końca ... i to już czuć ... niestety. Jeszcze kilka gorących dni pewnie nas czeka, ale pomału trzeba się oswajać z myślą, że jesień się zbliża. Jej oddech wyraźnie jest już wyczuwalny, a lada chwila nabierze on aromatu opadających liści, grzybów, aromatycznych mgieł i wilgotnego powietrza. Nie lubię tego ... Ściera mi to uśmiech z twarzy ...
No ale ! Nie ma co jeszcze rozpaczać. Trzeba brać to co jeszcze jest i wycisnąć z lata ostatnie soki. I tego się trzymać !

czwartek, 15 sierpnia 2013

Babsko nie musi wiać !

Czasami, a może nawet często, warto brać na warsztat coś na gorąco, na świeżo, zanim emocje opadną. Wtedy można liczyć na szczerą, pozbawioną rozważnego zastanowienia, relację zdarzeń doprawionych nutą entuzjazmu i emocji, nawet tych skrajnych. Tak mam teraz. Jeszcze mnie trzyma. Jestem jeszcze nakręcony minionym dniem i tym co przyniósł. 
Do Międzybrodka, robiąc Tuśce niespodziewankę, pojechaliśmy jednak razem z Najlepszą z Żon. Na miejsce zjechaliśmy dobrym już wieczorem, co nie przeszkodziło odpalić grila i zarzucić na ruszt karkówkę "po bawarsku" i wurst wszelaki godny osmalenia nad węglowo-drzewnymi brykietami. Tak uczyniwszy, przy akompaniamencie schłodzonego produktu procesu fermentacji słodu jęczmiennego, wieczerzę spożywać przystąpiliśmy, gdy na niebie już pakiet migotliwych gwiazd się wylał na granatowo-czarny aksamit. A powiem szczerze - tak gwieździstego nieba, jak tam ze świecą szukać. Ten zachwyt, który już w zeszłym roku na łamach tego bloga wyrażałem, podtrzymuję i dziś. Podobnie gwieździsty firmament widziałem jedynie jakieś osiemnaście lat temu, podczas rajdu po beskidzkich szlakach, kiedy to spędzaliśmy noc przy ognisku gdzieś bardzo daleko od cywilizacji.

Dzisiaj wstaliśmy nie na tyle wcześnie, żeby powiedzieć iż specjalnym zabiegiem było zerwanie się z ciepłego wyrka. Ale zebraliśmy się w miarę szybko, i w trójkę: Tuśka, Najlepsza z Żon i ja, pojechaliśmy ku przygodzie,  ku Babiej Górze. Pogoda bardzo nam sprzyjała. Poranne słońce skutecznie wysuszyło i ogrzało wyziębioną nocą ziemię (to już sierpień wszak). Na miejsce startu, tzn na Przełęcz Krowiarki, dotarliśmy po godzince z małym haczykiem. Już po wjeździe na parking, a raczej na jego oczekiwaniu, wiedzieliśmy, że nie będziemy sami na szlaku ;) No ale to było podyktowane między innymi tym, że wyspaliśmy się dzisiaj porządnie :)) Jak już jednak upchaliśmy "czerwonego" w rząd rozgrzanych blaszaków, to mieliśmy już tylko jeden określony cel: kupić wstęp do BPN i w drogę !
Z wielkim zaangażowaniem rozpoczęliśmy mozolną wspinaczkę. Na początku nieśmiało, może nawet zachowawczo, ciut zbytnio ostrożnie, potem śmielej i bardziej skutecznie pokonywaliśmy kolejne metry do przodu i do góry. Noga za nogą, kamień za kamieniem, schodek za schodem, zdobywaliśmy szlak. Tuśka, choć z początku miałem małe obawy, nie zawiodła. Zuch dziewczyna ! Szczerze mówiąc, gdy dotarliśmy na sam szczyt, miałem prawie łzy w oczach ze wzruszenia. Naprawdę byłem z niej dumny. Dokonała tego - zdobyła tą górę. Pokonała szlak i to w świetnym stylu. 
Babia Góra. Cóż więcej można rzec. No serce rośnie gdy stoi się na szczycie, ale i wówczas gdy ten szczyt się dopiero zdobywa. Widoki z wejścia, i ze szczytu, i z zejścia zapierają dech w piersiach. I nie zepsuje tego nawet to, że z powodu świątecznego dnia szlak był niesamowicie zatłoczony - prawie że Krupówki ;). Co jeszcze ciekawe, mimo że w podszczytowych partiach zdecydowanie było chłodno (kurtka i czapka to nie przesada), to dzisiaj na Babiej ... uwaga! ... prawie nie wiało ! :) Serio, prawie wcale nie duło. To pierwszy taki przypadek, gdy byłem na szczycie i łba nie chciało mi urwać :)) To, i brak upału i męczącego słońca, sprawia, że śmiało mogę określić dzisiejszą pogodę, jako idealną na taką wędrówkę.
Szczyt zdobyliśmy, ponapawaliśmy się chwilą tryumfu, zeszliśmy do schroniska w Markowych Szczawinach. Tuśka spożyła pierogi ruskie, my z Najlepszą z Żon bułki z salami i czekoladę, chwilę odsapnęliśmy i ruszyliśmy ku parkingowi na przełęczy. Po dwóch godzinach, na obolałych stopach, dotarliśmy do auta. Wycieczka skończona. Jeszcze tylko godzinna jazda do Międzybrodzia ... 

Po pięciu latach znowu tam byłem. W tym czasie tylko raz próbowałem, ale deszcz mnie pokonał. I jakie wrażenia ? No wielkie, choć inne niż dawniej. Inne okoliczności, stąd też i różnice. Tym razem nie sam, a z rodziną. Dzisiaj w tłumie "zdobywców", ostatnim razem w bardziej intymnej scenerii. Dzisiaj spokojnie, powoli; dawniej na maxa, w tempie na wykończenie. Nic jednak nie zmienia tego, że kocham tą górę, te widoki i ten górski klimat. Wystarczy zamknąć oczy, wziąć głęboki oddech i zachłysnąć się ostry powietrzem. Wystarczy wsłuchać się w szum wiatru, nawet tak niewielkiego jak dzisiaj, pozwolić łzawić oczom od wpatrywania się w horyzont. Wystarczy dać obolałym nogom veto i przeć do przodu, do góry, ku celowi.  Na koniec wystarczy usiąść pod skalnym rumowiskiem i spojrzeć ku Orawie, ku Tatrom, ku polskim i słowackim Beskidom, gdy dookoła, jak sięgnąć wzrokiem wszystko jest poniżej miejsca, gdzie jesteś. 
Taka jest Babia Góra i moje jej ukochanie.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Kwiat wiśni na indyjskim palisandrze

Wschodnie smaki mnie nawiedziły. Słodko, kwaśno, a przede wszystkim ostro. Już nie wystarcza "chińska zupka z tytki" produkcji wietnamskiej ;) Trzeba było coś z tym zrobić.
Wczorajszy wieczór w knajpce "Papaya", z aromatyczną miską słodko-kwaśnej i pikantnej tajskiej zupy z krewetkami (mniami!) i bulionem na bazie mleka kokosowego, oraz smażonym makaronem w dwóch odsłonach, czerwonym curry z wieprzowiną, a także w asyście sushi w różnych odsłonach i czajniczkami aromatycznej herbaty - limonkowo-imbirowej i wiśniowej -, to było to, czego było mi trzeba - dobrego towarzystwa i jedzenia w niebanalnym miejscu. 
Niejako z rozpędu, dzisiaj już na domowo, wschodnich smaków czar dalszy. Tym razem smażony ryż z jarzynami, bambusem, kiełkami, wieprzowiną i sosem sojowym - fantastyczny ciąg dalszy pikantnych aromatów wschodu. Chyba w ten oto sposób zaspokoiłem egzotyczną kulinarną chuć.
Dzisiaj wtorek ... a jakby piątek :)) Tak, tak, właśnie tak, a nie inaczej. Do końca tygodnia mam wolne. Zresztą i dwa minione dni w pracy na pół gwizdka tylko były. Planowana przerwa technologiczna w zakładzie może i li tylko z nazwy przerwą taką była, ale dla mnie to były dwa niespotykanie spokojne dni. Przetrzebione biura, których pracownicy wzięli urlop, stały pustkami, a tym samym i telefony się nie urywały, i mejle nie przychodziły, i nikt nie mędził, nie jęczał, nie miał stu tysięcy problemów i pytań - w końcu można było normalnie, efektywnie popracować :)) Mogłoby tak być zawsze. Szczerze mówiąc dawno tak fajnie mi się nie pracowało.
Jako, że mam dłuuuuuuuuugi weekend, który jest ostatnią okazją tego lata na zrobienie czegoś wakacyjnego, to jutro o niewiadomej jeszcze godzinie pakuję manatki do Międzybrodka. A plany mam wielkie. Wszystko na to wskazuje, że w tym roku odwiedzę ukochaną mą Królową ... Babią Górę :) Ależ jestem podniecony tym faktem ! Minęło ładnych parę lat, jak chłonąłem jej klimat i pełną piersią oddychałem ostrym wiatrem na szczycie. Tym razem nie idę sam. Chciałbym pokazać Tuśce, jak to jest w wysokich górach, których jeszcze nie widziała. Zanim pojedziemy kiedyś w Tatry, niech Babia Góra będzie zaszczytnie pełnić rolę tej najwyższej, skalnej i potężnej, takiej "do zdobycia".

sobota, 10 sierpnia 2013

Nowy Rok

Już chyba jestem na tyle "wdrożony" w normalne życie, że bez łez ronienia mogę przystąpić do małego podsumowania urlopu. A że był ze wszystkich dotychczasowych najlepszy (ever!), tego kryć nie będę. W życiu tak nie odpocząłem od pracy. Te dwa tygodnie, które każdego roku mogę wyciąć z kalendarza, nie zawsze kończą się z takim poczuciem zadowolenia, jak w tym roku. Tym razem było wyjątkowo.
Kilka przyczyn się na to złożyło. Na pewno jedną z nich była pogoda. Chyba nikt nie stanie w szranki wobec tezy, że tegoroczne lato jest zupełnie inne, niż te z kilku lat poprzednich. Jest gorące, raczej suche, po prostu wakacyjne w pełnym tego słowa znaczeniu. Również nasze dwa urlopowe tygodnie korzystały z dobrodziejstwa słońca. Tankowaliśmy do pełna słoneczną serotoninę V-Power. Ja osobiście chłonąłem słoneczne promienie każdym porem skóry, każdym milimetrem kwadratowych powierzchni ciała. Nie mogłem się wręcz nacieszyć błękitem nieba i złocistym ciepłem lejącym się z góry. 
Innym powodem tak dobrze spędzonego urlopu było bardzo "nowatorskie" podejście do tego krótkiego czasu wypoczynku, jaki był mi dany. Ponieważ urlop od kilku lat spędzamy w tym samym miejscu, więc mogę w prosty sposób porównać to, jak wyglądają nasze wakacyjne dni. Powiem tylko tyle, że w tym roku na długi spacer nad Piaśnicę (przeciwny koniec wsi) wybraliśmy się jedynie w pierwszy i ostatni dzień pobytu. Tak samo darowaliśmy sobie napinkę na codzienny, wieczorny spęd na plażę, w celu gaszenia słońca. Potrafiliśmy bez żalu przesiedzieć popołudnie i wieczór nie myśląc o tym, że trwonimy ten święty czas. Jednym słowem: spokój, ba, święty spokój rzecz by można.
Po trzecie. Nie miałem w głowie pracy. I nikt nie próbował mi je do łba wtłoczyć. Oszczędzili mnie i współpracownicy, i szefowie, i kontrahenci. Na placach jednej ręki można policzyć służbowe telefony, jakie wykonałem przez te dwa tygodnie.
Tak udane były te dwa tygodnie w zandalach, że z czystym sumieniem mogę powrócić do rzeczywistości. Bo, że czas po urlopie jest powrotem do rzeczywistości, z krainy bajek, to fakt. Pierwszy tydzień w pracy minął i jestem już na właściwych torach, rozpędzam się pomalutku, pociąg który ciągnę toczy się coraz szybciej, by po roku, oby szczęśliwie, dojechać do kolejnej stacji zwanej urlopem.
Przewrotny tytuł, jakim opatrzyłem ten wpis, wcale nie jest nie na miejscu. Kalendarzowy Nowy Rok co prawda za nami, Chińczycy też już kiedyś świętowali swój nowy rok, i pewnie jeszcze wiele "nowych roków" bywało w międzyczasie. Ja natomiast mam swój Nowy Rok. Zdałem sobie sprawę z tego, że ja nie rozpoczynam cyklu w styczniu, przy bąbelkach szampana i fajerwerkach za oknem. Nie wtedy snuję plany i postanowienia. Nie w tamtą noc podejmuję ważkie decyzje i określam jaki będzie ten kolejny rok, co zrobię, czego nie, do czego dążę, a co odrzucam. Dla mnie ten umowny cykl zaczyna się zawsze po powrocie z urlopu. Może dlatego, że zawsze tak pragnę wakacji. Właśnie ten czas jest jakąś granicą, czymś do czego dążę, do czego odliczam dni ... jak do Sylwestra. 
Jako się rzekło, mam mój Nowy Rok. I przed sobą kupę czasu do wypełnienia sobą i tym co mnie czeka. Daruję sobie górnolotne postanowienia, że np rzucę palenie - bo nie palę. Albo, że zbawię świat - bo nie zbawię; zresztą dobro nie popłaca, tak życie uczy. Ale miast tego mogę śmiało powiedzieć, że zdecydowanie teraz skupię się na bliskich i samym sobie. Daruję sobie uszczęśliwianie na siłę wszystkich wokoło, bo obraca się to przeciwko mnie. Tak więc będę słodko asertywny i nastawiony na szczęście swoje i mojej rodziny. Poza tym stawiam na sprawdzonych przyjaciół i osoby mi życzliwe, a trole plujące jadem zlewam ciepłym moczem. Zbyt wiele zła, czy zwyczajnego chamstwa zatruwało mi dotąd życie, żebym nadal na to miał pozwalać. Basta! więc. Tak będzie lepiej, zdrowiej, gdy przestanę się przejmować tym całym gównem dokoła - dłużej pożyję :)

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Biedronka

Heh! Jeszcze nigdy nie wyjeżdżałem z "Biedronki" z zakupami ... na palecie :)))
Ale po kolei.
Tuśka rozpoczęła dzisiaj trzeci turnus wakacji - tym razem Międzybrodzie. Aby jednak nieco złagodzić jej przejście z poziomu wakacji "lap of luxury", plaży, morza itd, rodziciele postanowili sprezentować jej gumianą namiastkę, w której można umoczyć tyłek podczas tak upalnych dni jak dzisiaj (33 st.C w cieniu kempingu). Takiż wynalazek, po wyszperaniu ostatnich post-urlopowych miedziaków z kieszeni pełnych jeszcze plażowego piasku, zakupiony został w centrum handlowy i pojechał razem z Tuśką, która nie mogła się doczekać napełnienia go wodą. Jednakowoż problemem pobytu w Międzybrodku jest, jak zwykle, dostępność wody ... a właściwie jej brak ;) Tatuś wzion więc kalkulator, poszperał w pamięci ... "pi-er-kwadrat-razy-h" ... hmm, wychodzi sporo litrów :) No to co, skoro powiedziało się "A", to trzeba iść, tzn jechać dalej ... tzn do "Biedronki" ... po wodę w bańkach 5L :D. 
Znowu kalkulator w głowie ... Kurde! ... sporo. Miła Pani pracująca w tym pomnikowym wyzyskiwaczu pracowników, użyczała mnie prawie prywatnie paleciak, żebym 45 baniek z wodą wywiózł ze sklepu. Jeszcze w życiu nie miałem takiego wyjścia ze sklepu :) Pomijając już nawet to, jak ludzie rzucili się do kupowania wody 5L (promocja pewnie jakaś - trza brać!) oraz jak na mnie patrzyli przy kasie ;) - bezcenne przeżycie.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Droga do domu przez Malbork

Taaaaak .... No to som my doma ...

Droga do domu była długa. Coś wewnątrz mnie, z najgłębszej komórki w głowie, wpadło na pomysł, aby urozmaicić nieco drogę do domu. Tyle razy widziałem ten fajny znak przy autostradzie kierujący do Malborka. To tylko 28 km od zjazdu. A że zamczyska wszelakie zajmuj jakąś mało, ale jednak, część mojego serca, więc zaproponowałem: "a co gdybyśmy pojechali do Malborka?". No i pojechalim.
Rzeczywiście do Malborka dojeżdża się w pół godzinki, dobrą drogą (choć w części sporej brukowaną!), a zamek prezentuję się ... ah! ... no prezentuję się bardzo :)). Kasa, noooo, no jest, i cennik też ;) Wyprawa rodzinna to wydatek niebagatelny - dobrze, że na koncie co nieco jeszcze było, bo inaczej oddalibyśmy całą gotówkę odłożoną na bramkę na autostradzie :)) Bilet rodzinny 2+1 za bagatela 98,50 PLN. Jako gratis przewodnik. Można bez przewodnika ? Oczywiście, ale zapłacić za niego i tak trza. Nikt cię za włosy targać nie będzie, jak nie skorzystasz z opieki, ale skoro już zapłacone, to wszyscy karnie podążają za fachowcem od krzyżackiego zamczyska. Z czasem okazuje się, że co salę, co komnatę, co poziom, co ... coraz chudsza jest wycieczka - ludzie odpuszczają. Ale uczciwie rzecz ujmując zamek jest na tyle rozległy, że bez przewodnika ciężko byłoby się połapać. No chyba, że ktoś zdecyduje się na audio-przewodnika na uszy :).
Wycieczka trwała prawie 4 godziny (!). Nogi nam właziły już w dupska. A i tak odpuściliśmy bonus w postaci zwiedzania wieży (dodatkowy bilet, dodatkowy przewodnik ...). Byliśmy wykończeni i łażeniem i upałem, a przed nami wciąż pół tysiąca kilometrów do domu. Jak by nie było warto, ale nie w drodze, a raczej jako zupełnie osobna wyprawa i to na cały dzień. Dla nas było to 6-godzinną obsuwą w podróży. Mimo, że zadowolenie, to jednak dało nam to trochę w kość. Ale tylko troszeczkę ... ;)










Dojechaliśmy o domu o 1:30 w nocy z soboty na niedzielę. Trasa dobra, szybka, bez korków. Jechało się bardzo dobrze. I śmiało mogę powiedzieć, że rok do roku jest to zmiana kolosalna. Co najciekawsze, już nie Włocławek jest pryszczem na dupsku :) Teraz palmę pierwszeństwa dumnie dzierży Łódź i mega dziurawy przejazd do bramek A1. Fatalny stan ulic i kluczenie - mam wrażenie, że jakąś absurdalnym szlakiem - przez miasto za znakami, jest co najmniej uciążliwe. Wyglądana to, że włodarze tego miasta celowo tak rozciągnęli tranzyt przez miasto, tak jakby chcieli maksymalnie rozładować ruch z północy na południe i na odwrót.

sobota, 3 sierpnia 2013

Ekskluzywna lokalizacja

Ha! Na pohybel wszystkim wróżom z TV i nie tylko, piątek pogodowo okazał się I D E A L N Y. Jeszcze raz nauczka, żeby nie wierzyć w prognozy tylko patrzeć co za oknem. Tak pięknego dnia, jak długo jesteśmy w Dębkach, nie było. Temperatura: Gorąco, do przesady wręcz. Na tyle, że z własnej nieprzymuszonej woli właziłem pod namiot na plaży. Mocne 3 pkt. Niebo: od rana do nocy bez ani jednej chmurki na niebie. Czysty błękit i żar z nieba. 3 pkt, jak nic. Wiatr: jaki wiatr ? Zupełna cisza. Kolejne 3 pkt. No i bonus: za morze. Fale może umiarkowane (wolę większe), ale woda za to taka, że trudno było znaleźć powód, aby wyleźć na ląd. To jedyne plażowanie, gdy zdecydowaną większość czasu spędziliśmy w wodzie. Bonusowy punkcik zasłużony - 1 pkt. No i mamy pełną "dychę" na koniec. 
Jest tak, że plaża, jak miasto ma mniej i bardziej interesujące obszary. A gdy pogoda dopisuje, to i chętnych też. Powstaje pytanie: jak zapewnić sobie minimum prywatności na ekskluzywnej działce w samym city plaży ? Otóż, jak już zajmie się dobrą miejscówkę, czyli gdzieś vis a vis wyjścia z plaży, w pierwszym rzędzie od wody, tak aby niemalże fale muskały rozłożone leżaki, to samo ogrodzenie się parawanem jest dopiero częścią sukcesu. Aby tabuny rozochoconych podobnych tobie plażowiczów, żądnych dostępu do morza, jak Polska po 1918, nie rozdeptała cię w biegu ku falom, należy odpowiednio zabezpieczyć (zająć) sąsiednie niezagospodarowane działki. Najlepiej zaopatrzyć się w łopatę i wykopać odpowiednie rowy przeciwpiechotne, a względem cięższego arsenału przeciwnika, usypać wysokie wały przeciwpancerne, lub wybudować solidne umocnienia w postaci zamków lub innych budowli piaskowych. Powiem szczerze: nigdy się tak nie urobiłem "na łopacie", jak podczas urlopu :)) Ale za to w spokoju mogłem cieszyć się przestrzenią życiową godną właściciela ziemskiego.

To już pomału koniec. Ostatnia noc. Torby już w większości spakowane. Wieczorny dłuuuugi spacer przez całe Dębki zaliczony. Tak na pożegnanie, dla utrwalenia tego wszystkiego. Spacer po plaży po zachodzie słońca, wsłuchiwanie się w szum morza. Każda fala, każdy jej plusk, szum; i jeszcze jedna, i jeszcze jedna, i jeszcze jedna ... Trudno się "najeść" tej pieszczoty na zapas; chciałoby się więcej i więcej gdy wiadomo, że to już koniec. Ciężko zejść z piasku i powiedzieć dość. No cóż ...

czwartek, 1 sierpnia 2013

Nie mam pomysłu na tytuł posta

Troszku dzisiaj spiekłem się ... ale to trochę na własne życzenie. To taki finisz plażingu ze słońca łapaniem po bandzie :)) Mam więc co chciałem, o!
Ładny był dzionek, ciepły, słoneczny ... i wietrzny bardzo. Na potrzeby mojej plażowej oceny pogody: temperatura (2), byłby max ... gdyby wiatr nie studził doznań; za niebo i słońce dzisiaj max (3); za wiatr, no cóż, gdyby nie był tak dokuczliwy, jaki był, to dałbym więcej. Ale że wkurzające było to powiewanie, więc tylko (1). Za wodę i fale zdolne zrywać gacie z dupska (sprawdzone!) dodatkowy bonusik (1). W sumie więc 7 pkt.
W końcu doznałem sunsetu na miarę widokówki w urlopu. Ładnie dzisiaj złociste skąpało się w morzu. Chmurki elegancką scenerię wyczarowały, więc spektakl był ujmujący. Lubię to! :))

Jutro ostatni dzień ... Nastroje więc już nietęgie ... No cóż ... 
Oby końcówka była równie udana, jak ten nadspodziewanie zacny czwartek.