Już chyba jestem na tyle "wdrożony" w normalne życie, że bez łez ronienia mogę przystąpić do małego podsumowania urlopu. A że był ze wszystkich dotychczasowych najlepszy (ever!), tego kryć nie będę. W życiu tak nie odpocząłem od pracy. Te dwa tygodnie, które każdego roku mogę wyciąć z kalendarza, nie zawsze kończą się z takim poczuciem zadowolenia, jak w tym roku. Tym razem było wyjątkowo.
Kilka przyczyn się na to złożyło. Na pewno jedną z nich była pogoda. Chyba nikt nie stanie w szranki wobec tezy, że tegoroczne lato jest zupełnie inne, niż te z kilku lat poprzednich. Jest gorące, raczej suche, po prostu wakacyjne w pełnym tego słowa znaczeniu. Również nasze dwa urlopowe tygodnie korzystały z dobrodziejstwa słońca. Tankowaliśmy do pełna słoneczną serotoninę V-Power. Ja osobiście chłonąłem słoneczne promienie każdym porem skóry, każdym milimetrem kwadratowych powierzchni ciała. Nie mogłem się wręcz nacieszyć błękitem nieba i złocistym ciepłem lejącym się z góry.
Innym powodem tak dobrze spędzonego urlopu było bardzo "nowatorskie" podejście do tego krótkiego czasu wypoczynku, jaki był mi dany. Ponieważ urlop od kilku lat spędzamy w tym samym miejscu, więc mogę w prosty sposób porównać to, jak wyglądają nasze wakacyjne dni. Powiem tylko tyle, że w tym roku na długi spacer nad Piaśnicę (przeciwny koniec wsi) wybraliśmy się jedynie w pierwszy i ostatni dzień pobytu. Tak samo darowaliśmy sobie napinkę na codzienny, wieczorny spęd na plażę, w celu gaszenia słońca. Potrafiliśmy bez żalu przesiedzieć popołudnie i wieczór nie myśląc o tym, że trwonimy ten święty czas. Jednym słowem: spokój, ba, święty spokój rzecz by można.
Po trzecie. Nie miałem w głowie pracy. I nikt nie próbował mi je do łba wtłoczyć. Oszczędzili mnie i współpracownicy, i szefowie, i kontrahenci. Na placach jednej ręki można policzyć służbowe telefony, jakie wykonałem przez te dwa tygodnie.
Tak udane były te dwa tygodnie w zandalach, że z czystym sumieniem mogę powrócić do rzeczywistości. Bo, że czas po urlopie jest powrotem do rzeczywistości, z krainy bajek, to fakt. Pierwszy tydzień w pracy minął i jestem już na właściwych torach, rozpędzam się pomalutku, pociąg który ciągnę toczy się coraz szybciej, by po roku, oby szczęśliwie, dojechać do kolejnej stacji zwanej urlopem.
Przewrotny tytuł, jakim opatrzyłem ten wpis, wcale nie jest nie na miejscu. Kalendarzowy Nowy Rok co prawda za nami, Chińczycy też już kiedyś świętowali swój nowy rok, i pewnie jeszcze wiele "nowych roków" bywało w międzyczasie. Ja natomiast mam swój Nowy Rok. Zdałem sobie sprawę z tego, że ja nie rozpoczynam cyklu w styczniu, przy bąbelkach szampana i fajerwerkach za oknem. Nie wtedy snuję plany i postanowienia. Nie w tamtą noc podejmuję ważkie decyzje i określam jaki będzie ten kolejny rok, co zrobię, czego nie, do czego dążę, a co odrzucam. Dla mnie ten umowny cykl zaczyna się zawsze po powrocie z urlopu. Może dlatego, że zawsze tak pragnę wakacji. Właśnie ten czas jest jakąś granicą, czymś do czego dążę, do czego odliczam dni ... jak do Sylwestra.
Jako się rzekło, mam mój Nowy Rok. I przed sobą kupę czasu do wypełnienia sobą i tym co mnie czeka. Daruję sobie górnolotne postanowienia, że np rzucę palenie - bo nie palę. Albo, że zbawię świat - bo nie zbawię; zresztą dobro nie popłaca, tak życie uczy. Ale miast tego mogę śmiało powiedzieć, że zdecydowanie teraz skupię się na bliskich i samym sobie. Daruję sobie uszczęśliwianie na siłę wszystkich wokoło, bo obraca się to przeciwko mnie. Tak więc będę słodko asertywny i nastawiony na szczęście swoje i mojej rodziny. Poza tym stawiam na sprawdzonych przyjaciół i osoby mi życzliwe, a trole plujące jadem zlewam ciepłym moczem. Zbyt wiele zła, czy zwyczajnego chamstwa zatruwało mi dotąd życie, żebym nadal na to miał pozwalać. Basta! więc. Tak będzie lepiej, zdrowiej, gdy przestanę się przejmować tym całym gównem dokoła - dłużej pożyję :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz