Czasami, a może nawet często, warto brać na warsztat coś na gorąco, na świeżo, zanim emocje opadną. Wtedy można liczyć na szczerą, pozbawioną rozważnego zastanowienia, relację zdarzeń doprawionych nutą entuzjazmu i emocji, nawet tych skrajnych. Tak mam teraz. Jeszcze mnie trzyma. Jestem jeszcze nakręcony minionym dniem i tym co przyniósł.
Do Międzybrodka, robiąc Tuśce niespodziewankę, pojechaliśmy jednak razem z Najlepszą z Żon. Na miejsce zjechaliśmy dobrym już wieczorem, co nie przeszkodziło odpalić grila i zarzucić na ruszt karkówkę "po bawarsku" i wurst wszelaki godny osmalenia nad węglowo-drzewnymi brykietami. Tak uczyniwszy, przy akompaniamencie schłodzonego produktu procesu fermentacji słodu jęczmiennego, wieczerzę spożywać przystąpiliśmy, gdy na niebie już pakiet migotliwych gwiazd się wylał na granatowo-czarny aksamit. A powiem szczerze - tak gwieździstego nieba, jak tam ze świecą szukać. Ten zachwyt, który już w zeszłym roku na łamach tego bloga wyrażałem, podtrzymuję i dziś. Podobnie gwieździsty firmament widziałem jedynie jakieś osiemnaście lat temu, podczas rajdu po beskidzkich szlakach, kiedy to spędzaliśmy noc przy ognisku gdzieś bardzo daleko od cywilizacji.
Dzisiaj wstaliśmy nie na tyle wcześnie, żeby powiedzieć iż specjalnym zabiegiem było zerwanie się z ciepłego wyrka. Ale zebraliśmy się w miarę szybko, i w trójkę: Tuśka, Najlepsza z Żon i ja, pojechaliśmy ku przygodzie, ku Babiej Górze. Pogoda bardzo nam sprzyjała. Poranne słońce skutecznie wysuszyło i ogrzało wyziębioną nocą ziemię (to już sierpień wszak). Na miejsce startu, tzn na Przełęcz Krowiarki, dotarliśmy po godzince z małym haczykiem. Już po wjeździe na parking, a raczej na jego oczekiwaniu, wiedzieliśmy, że nie będziemy sami na szlaku ;) No ale to było podyktowane między innymi tym, że wyspaliśmy się dzisiaj porządnie :)) Jak już jednak upchaliśmy "czerwonego" w rząd rozgrzanych blaszaków, to mieliśmy już tylko jeden określony cel: kupić wstęp do BPN i w drogę !
Z wielkim zaangażowaniem rozpoczęliśmy mozolną wspinaczkę. Na początku nieśmiało, może nawet zachowawczo, ciut zbytnio ostrożnie, potem śmielej i bardziej skutecznie pokonywaliśmy kolejne metry do przodu i do góry. Noga za nogą, kamień za kamieniem, schodek za schodem, zdobywaliśmy szlak. Tuśka, choć z początku miałem małe obawy, nie zawiodła. Zuch dziewczyna ! Szczerze mówiąc, gdy dotarliśmy na sam szczyt, miałem prawie łzy w oczach ze wzruszenia. Naprawdę byłem z niej dumny. Dokonała tego - zdobyła tą górę. Pokonała szlak i to w świetnym stylu.
Babia Góra. Cóż więcej można rzec. No serce rośnie gdy stoi się na szczycie, ale i wówczas gdy ten szczyt się dopiero zdobywa. Widoki z wejścia, i ze szczytu, i z zejścia zapierają dech w piersiach. I nie zepsuje tego nawet to, że z powodu świątecznego dnia szlak był niesamowicie zatłoczony - prawie że Krupówki ;). Co jeszcze ciekawe, mimo że w podszczytowych partiach zdecydowanie było chłodno (kurtka i czapka to nie przesada), to dzisiaj na Babiej ... uwaga! ... prawie nie wiało ! :) Serio, prawie wcale nie duło. To pierwszy taki przypadek, gdy byłem na szczycie i łba nie chciało mi urwać :)) To, i brak upału i męczącego słońca, sprawia, że śmiało mogę określić dzisiejszą pogodę, jako idealną na taką wędrówkę.
Szczyt zdobyliśmy, ponapawaliśmy się chwilą tryumfu, zeszliśmy do schroniska w Markowych Szczawinach. Tuśka spożyła pierogi ruskie, my z Najlepszą z Żon bułki z salami i czekoladę, chwilę odsapnęliśmy i ruszyliśmy ku parkingowi na przełęczy. Po dwóch godzinach, na obolałych stopach, dotarliśmy do auta. Wycieczka skończona. Jeszcze tylko godzinna jazda do Międzybrodzia ...
Po pięciu latach znowu tam byłem. W tym czasie tylko raz próbowałem, ale deszcz mnie pokonał. I jakie wrażenia ? No wielkie, choć inne niż dawniej. Inne okoliczności, stąd też i różnice. Tym razem nie sam, a z rodziną. Dzisiaj w tłumie "zdobywców", ostatnim razem w bardziej intymnej scenerii. Dzisiaj spokojnie, powoli; dawniej na maxa, w tempie na wykończenie. Nic jednak nie zmienia tego, że kocham tą górę, te widoki i ten górski klimat. Wystarczy zamknąć oczy, wziąć głęboki oddech i zachłysnąć się ostry powietrzem. Wystarczy wsłuchać się w szum wiatru, nawet tak niewielkiego jak dzisiaj, pozwolić łzawić oczom od wpatrywania się w horyzont. Wystarczy dać obolałym nogom veto i przeć do przodu, do góry, ku celowi. Na koniec wystarczy usiąść pod skalnym rumowiskiem i spojrzeć ku Orawie, ku Tatrom, ku polskim i słowackim Beskidom, gdy dookoła, jak sięgnąć wzrokiem wszystko jest poniżej miejsca, gdzie jesteś.
Taka jest Babia Góra i moje jej ukochanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz