Poszedłem na całość i dzień po dniu znowu pobiegłem. Ciekawiło mnie, czy mam na tyle rezerw, aby sprostać wyzwaniu. Daleko mi jeszcze do takiej formy, by nie przejmować się regeneracją organizmu. Ale, że pogoda zrobiła się fajna, szkoda byłoby nie wykorzystać okazji.
No było ciężej, niż wczoraj. W nogach jednak miałem wczorajsze kilometry, a poza tym było zdecydowanie cieplej, co nie pomagało. Najbardziej jednak dawało w kość słońce prosto w twarz przez znaczną część trasy. Koniec końców dobiegłem do mety, ale nie w takim stylu, jakiego bym sobie życzył.
Małe podsumowanie majowego biegania (+ jedno kwietniowe, to pierwsze). 11 wyjść. Przebiegniętych kilometrów ... ok 80 - nie zawsze robiłem komplet trasy, kilka km odpuściłem przechodząc w marsz. Przebieganych godzin ok 10. Myślę, że to całkiem przyzwoicie. Jeśli uda mi się w czerwcu podobnie, to będę kontent.
Teraz piątkowa celebra. Nowy smak do spróbowania: Tyskie Książęce Ryżowe.
Wg zalecenia na etykiecie podawać bardzo mocno schłodzone 1- 4 st.C. Niegłupia to rada, bo piwo bardzo lekkie, bardzo jasne, bardzo delikatne w smaku. Zimne smakuje wyśmienicie. Ciekawiła mnie ta ryżowa historia w piwie. I powiem szczerze gdzieś na końcu podniebienia można wyczuć ryżowy posmak. Ale nie oszukujmy się, gdybym o nim nie wiedział, to w życiu bym się go nie domyślił. Ale ten jasnozłocisty trunek zacny jest. Wysoko bym go ustawił w moim prywatnym rankingu.
Jak już dzisiaj tak o smakach, to jeszcze o jednym.
Jak smakuje czysta woda ? Pytam, bo po treningu zwyczajna woda ma smak nieoceniony. Ale to kwestia fizjologii i wielkiego pragnienia - stąd pewnie to doznanie smakowe.
Ale w moim życiu dwukrotnie doznałem wręcz mistycznego odczuwania smaku wody.
Pierwszy raz gdy miałem lat może 7, może 8, kiedy to za sprawą usłyszanej opowieści - której treści już nie pamiętam - zapragnąłem napić się wody. Jak dziś pamiętam drogę ze szkoły do domu i smak wody z czajnika. Skoro do dziś siedzi mi to w głowie, doznanie musiało być wielkie.
Drugi raz zdarzyło mi się to paręnaście lat później. Były wakacje. Upalny lipiec lub sierpień. Górski szlak, całodniowa wędrówka w słońcu i gorącu. Wędrowałem z przyjaciółmi po dzikich górach, gdzie odległości od schroniska do schroniska były zaiste niemałe. A my z ciężkimi plecakami, na skraju krańcowego wycieńczenia i już bez zapasu wody. Do końca życia nie zapomnę smaku wody ze źródeł, strumyków, czy nawet większych kałuż. Za każdym razem woda smakowała inaczej. Aż dziw, że się nie pochorowaliśmy wtedy. Ale wtedy to na prawdę poczułem co to prawdziwe pragnienie. W końcu zeszliśmy z dzikich gór i w jednej z napotkanych chat stary góral poczęstował nas wodą z malinowym sokiem. Nie muszę chyba zapewniać, że była jak ambrozja. I jeszcze jedna ciekawostka - na tym samym szlaku chyba po raz pierwszy tak ogromną miałem ochotę na zimne piwko :))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz