FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 31 grudnia 2017

Blogowe remanenty końca czasów ... i Szczęśliwego Nowego Roku

Tak sobie przeglądam mojego wysłużonego bloga i w zakładce "robocze" znalazłem poniższy tekst, Nie jest to jedyny nigdy nie opublikowany, ale ten akurat wydał mi się na tyle ciekawy, że pozwolę go sobie zamieścić, trochę dla zabawy, trochę ku przestrodze... Po przeszło dwóch latach od jego spłodzenia, teraz wywołuje u mnie jedynie uśmiech (bo taki emocjonalny! 😉).Dla mnie osobiście jest już zupełnie nieaktualny, co jednak nie oznacza, że stracił swoją merytoryczną wartość i sens. 
A ponieważ mamy dzisiaj Sylwestra i czas noworocznych postanowień, toteż dedykuję go tym, którzy tkwią w zaparte i zwlekają z decyzjami. Zwłaszcza tym, którzy wciąż mają zbyt bardzo w sercu kogoś, zamiast pomyśleć o sobie i najbliższych 😉 
Życzę wszystkim samym dobrych decyzji w Nowym Roku i wszelkiej pomyślności; dużo zdrowia i słonecznych dni nie mniej, niż deszczowych; miłości, radości, spokoju ducha i spełnienia marzeń, przynajmniej tych najmniejszych.

"Sprawdza się. Nigdy nie było inaczej. 
Praca w sobotę, jest dwu, trzykrotnie bardziej wydajna, niż w normalny dzień roboczy. W jedną godzinę upchniesz tyle, że na darmo próbować to od poniedziałku do piątku. Wiem, Ameryki nie odkryłem. Natury nie oszukasz. Na pytanie dlaczego tak jest, odpowiedź jest banalna. W sobotę możesz pracować. I kropka. Właściwie by wystarczyło, ale dobra, pociągnijmy dalej. Dlaczego więc "możesz pracować" ? Bo nikt ci dupy nie zawraca. Rozwijając temat, chodzi mniej więcej o to, że robisz co do ciebie należy, miast rozwiązywać domniemane lub gówniane problemy, najczęściej czyjeś, nie twoje. Wykonujesz swoją pracę, realizujesz zadania, a nie odpowiadasz na retoryczne pytania tego "kto nie wie" / "nie potrafi" / "nie chce wiedzieć" / "nie musi wiedzieć" (niewłaściwe skreślić), ogólnie rzecz biorąc, nie obsługujesz całej rzeszy "niezorientowanych w temacie", a jednak "chcących jakoś nie tracić kontaktu". Nie bawisz się w centralę telefoniczną, telefon zaufania, gorącą linię.
Idąc dalej. Nie marnujesz czasu na uczestnictwo w mitingach, które nic nie wnoszą, a tylko powielają ustalenia z poprzedniego spotkania. I tak dzień, po dniu, marnując kolejne godziny, które mógłbyś spożytkować na merytoryczne pochylenie się nad obowiązkami. Republika Mitingowa - potworek, który wyrasta na pożywnym podłożu ze zmielonych i wymieszanych: niewiedzy, niechęci i strachu.  
Jesteś też wolny od mejlowej patologii, która służy do "dowiadywania się" lub "odpychania" od siebie odpowiedzialności, podejmowania decyzji, rozwiązywania problemu, kreowania praktycznych recept i wytyczania ścieżek. Nie wspominając już o tradycyjnym "uprzejmym donoszeniu -UDW". Poczta elektroniczna dla niektórych to najlepsze narzędzie do bajpasowania "niedobrego" systemu zarządzania, który jest nie do ogarnięcia, i właściwie nikt nie wiem po jaką cholerę tyle kasy na niego "się wydało". Doprowadza mnie do ciężkiej cholery, jak słyszę, że system jest do dupy ... bo jest. Jestem daleki od bałwochwalczego uwielbienia ściśle systemowego stylu zarządzania biznesem, ale przeginanie w druga stronę, też mnie złości. Dobrze skrojony garnitur procedur jeszcze nikomu dupy nie przytarł. Choć co po niektórym by się przydało.
Cisza. Można skupić myśli. W ciszy i spokoju, jakże łatwiej, szybciej i skuteczniej znaleźć rozwiązanie. Banalne? No to co - ważne, że skuteczne. A po wszystkim : Łał! Ale zajebisty dzień! Ile spraw pchniętych do przodu! Ile zakończonych tematów! Jakże sympatyczny stosunek mejli przeczytanych, do zaległych! Bez krztyny ironii czy kpiny - człowiek jest zadowolony z siebie. 
I tylko jedna łyżka dziegciu w tej beczce miodu. No bo przecież weekend bez soboty weekendem nie jest, a to boli."

sobota, 30 grudnia 2017

... 2 0 1 7 ...

To co, zamykamy?
Taki czas, że trzeba. Albo  nie trzeba, tylko raczej warto. Warto domykać i archiwizować przeżyty czas. Pozwala to poza rejestrowaniem jego upływu, także resetować licznik i otwierać nową, czystą kartę do zapisania; szczególnie, jak miniony okres był nieszczególnie udany, albo wręcz przeciwnie - dobry. Chociaż akurat w przypadku pozytywnej oceny minionych dni, to domykanie okresu prosperity nie jest aż tak nęcące. Ale jak źle - to trzasnąć drzwiami i zapomnieć! 
Jaki był ten 2017... ? Nie zamierzam analizować mijającego roku w skali makro. Globalne zawieruchy niewiele mnie dotykały, a jestem już wystarczająco dojrzały, aby relatywizm bliskiej ciału koszuli, był zdrowym podejściem do otaczającego mnie świata. Tak chyba jest, że czym człowiek starszy, tym zdrowy rozsądek, a nawet pragmatyzm, coraz mocniej okopuje się na swoich pozycjach. Szkoda czasu na zbawianie innych kiedy wokół siebie, tak blisko, jest tyle zajmujących i najnormalniej w świecie, najważniejszych spraw i ludzi.
Cały ten rok był czasem o tyle trudnym, co stabilnym. Docierałem się w nowym otoczeniu zawodowym, a to w dużym stopniu definiowało całą resztę. Teraz, po roku, śmiało mogę powiedzieć, że jestem "u siebie". Przemodelowałem samego siebie tak, że poza obiektywnymi czynnikami, na które wpływu nie miałem, nie mam, i nie będę mieć, nic nie wytrąci mnie z równowagi. Okrzepłem, nabrałem pewności i niezbędnego dystansu. To szalenie ważne, aby nie spalić się.
Rodzina. To był czas niezliczonych tarć pokoleniowych. Wszyscy strasznie się zradykalizowaliśmy. Nie będę stawiał tez i szukał przyczyn, ot stwierdzam fakt. Zresztą na próżno byłoby szukać jednoznacznej odpowiedzi. To trudny czas. Wymagający kiełzania wielu namiętności i hamowania zbyt gwałtownych emocji. W wielu przypadkach międzyszczytowa wartość tej sinusoidy wrażeń była zaskakująca. Od piekła, do nieba... bez czyśćca po drodze. Koniec końców przeżywaliśmy uniesienia i upadki o pełnej palecie barw. Pozwalało nam to wymalować obraz niesamowicie bogaty, z szczegółami, które na zawsze zapiszą się w mojej pamięci. Życzyłbym sobie, aby w nadchodzącym roku tych wrażeń było nie mniej, równie mocnych, choć może tylko bez tych przyprawiających mi więcej siwych włosów na głowie.
Ja. Ja sam. Trzy czwarte roku modelowałem swoją steraną cielesność i duchowość przemierzając biegiem niezliczone ścieżki. Kto nigdy nie próbował, ten nie zrozumie, jak wielki wpływ na psyche ma fizyczne umęczenie ciała. Dochodzenie do stanu ukojenie głowy poprzez bieganie było najlepszym wypoczynkiem po dniu pracy. Szkoda tylko, że już u zarania jesieni musiałem porzucić bieganie ze względów zdrowotnych. Już na początku września dałem się pokonać niekończącemu się przeziębieniu, czy też innemu cholerstwu bez miana. Chcę jak najszybciej, najlepiej zaraz po Nowym Roku, wzuć na nowo buty do biegania. Szczególnie, że waga mego cielska na koniec roku, odbiega znacznie od zadowalającej wartości.
To tyle.

wtorek, 26 grudnia 2017

Jest mi dobrze

Jak w tytule. I to na przekór mojemu ostatniemu pisaniu, którym nieco podpaliłem most w tym temacie. Ponieważ ja jednak nigdy nie palę za sobą mostów, to i tym razem zalałem zarzewie pożaru ostatnim łykiem whisky, choć było mi szkoda.
Wilijo, jak to wilijo. Pośpiewało się, pojadło, powinszowało; w gronie rodzinnym, tradycyjnym, a to ważne, bo mam dziwne uczucie, że w tym roku niewiele brakowało, aby ta nasza tradycja się posypała. Ciekawe, jak będzie za rok...
Jestem pojedzony. Bardzo. Nie opity. W sumie, aż nieprzyzwoicie trzeźwy - dosłownie i w przenośni. Za to wybawiony po kokardki. Nadzieja na Przedłużenie Rodu dostał od Dzieciontka tyle giftów, że nogi mi trzy razy dzisiaj ścierpły od siedzenie po turecku na poziomie zero. Boże jedyny! Kiedy to ostatnio miąłem okazję (czyt: czas) pobawić się z dzieckami ?!  Fajnie, bardzo fajnie przerobiony ten drugi dzień świąt. Chociaż to w sumie już wczoraj zaczęliśmy zaawansowane zawłaszczanie powierzchni płaskich w naszej posiadłości. Gdybyśmy nie chowali na bieżąco kolejnych zestawów, to droga do kuchni byłaby możliwa jedynie drogą lotniczą, bądź szlakiem gibonów. 
Wolne, wolne, wolne... Ten stan pozwala mi także pooglądać co-nieco w TV. Mimo, że nie jestem fanem. Jako, że nie wstaję w środku nocy, to mogę sobie pozwolić na kładzenie się niewiele wcześniej. Ba, nawet nieco sił na to mam i w ten deseń, jakiś film jeden, czy drugi zaliczam. 
O kuchni już wspominałem, przynajmniej pośrednio. Tak, jestem obżarty. Nie powinienem, bo obiektywnie temat ujmując, dosyć trzeźwo  monitoruję chuć spożywczą. A jednak - opasłem się nad wymiar. Święta mają swoje prawa i konsekwencje tego, albo przyjmujesz na starcie, albo nie wchodzisz na ring. 
A co ja tam na początku pisałem? Że dobrze mi ... ? No tak. Tak jest. Wrzuciłem na luz i tak pomalutku toczę się od trzech dni, zwalniając coraz bardziej. Dlatego mi dobrze...

czwartek, 21 grudnia 2017

Czarna kolęda

Mając na uwadze uczucia parareligijne potencjalnych czytających poniższy tekst, już na wstępie narzucam sobie chomąto i obiecuję nie parać się deklinacją słowa "nienawiść", czy też daruję sobie koniugację czasownika "nienawidzić". Niech Święta będą Świętami.
Owszem, lubię piać na cały głos kolędy w ten czas. Po wigilijnej kolacji, ale także na pasterce, tej jedynej w roku mszy, na której nie brakuje Boga. Wzrusza mnie też Candice Night i jej "Winters Carol", zresztą generalnie lubię po prostu Candice. Na youtubie, jak co roku odnajdę kolędy Preisnera. I to by było na tyle. O, może jeszcze to, że lubię makówki. Na tym wyczerpuję zakres "like it" dla bożonarodzeniowego okresu.
Dlaczego??? 
Może Święta tak niefortunnie umieszczone są w kalendarzu? Jakby nie było to umowne, to jednak przypadają na oficjalną końcówkę każdego roku. Jest ciemno, zimno i do dupy. Jestem zmęczony, generalnie mam wszystkiego dość [lista wszystkiego: ...]. Na koniec roku ostatnim czego pragnę, to mieć coś nowego "na głowie". A święta takie są, że absorbują niezależnie od tego, jak się bym zapierał, że mam luz i zwisają mi i powiewają wszelkie aspekty przygotowań do celebracji tych dni. Trzech dni. A w właściwie jednego dnia... w sumie jednego wieczora...jednego posiłku. Acha, no i jeszcze pasterka! No bo kto jeszcze przejmowałby się na serio "pierwszym świętem", nie wspominając już od dniu drugim, który nawet już Jedynie Prawdziwy Kościół wrzucił do kotła dni "nie świętych".
Może to czterdzieści lat rozczarowań? Od pacholęctwa, kiedy to pod choinką nie było "tego", co "miało być", a święty wieczór nie był tak zajebiście niesamowity i inny od dnia powszedniego, po dorosłość, kiedy starania o wspaniałość tego czasu nie przynoszą spełnienia, a wszystko mija tak szybko, że ...ech. O ile dziecięce anse co do Świąt można zbyć parsknięciem politowania, to dojrzałe przeciekanie nastroju pomiędzy palcami kłuje dotkliwie duszę. 
Dlatego nie darzę zbytnim uwielbieniem Bożego Narodzenia. Atencja, jaką je obdarzam, jest dojrzała, lecz tak ulotna, tak krótkotrwała, jak długo potrafi trzymać mnie we wzruszeniu składanie życzeń najbliższym. Nienamierzalny duch Świąt żyje gdzieś głęboko we mnie, ale nie potrafi się przebić i zatriumfować nad ogólną degrengoladą tego czasu. 
Obudzę się 25 grudnia i jak co roku zadam sobie pytanie: "I co...?". Nic się nie zmieni. Tak, jak zawsze dotąd nic się nie zmieniało. To, że "... się narodził" nie sprawi, że świat będzie od teraz, już, lepszy. Jeszcze jakiś czas postoi choinka (kto lubi chować choinkę?!), zanim zakurzona trafi na rok do piwnicy. Dojem michę makówek, zagryzę pomarańczą. Trochę się wyśpię, choć przecież nie na zapas. I tyle. A może, aż tyle? Może moje oczekiwania względem ducha świąt są naiwną tęsknotą za nieosiągalnym? Może, zamiast się rozczarowywać, trzeba odpuścić i popłynąć z nurtem ...?
WESOŁYCH ŚWIĄT!!!! ... mimo wszystko.

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Gorę !!!

"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie"

"- Dawaj tą książkę! Przepytam Cię z tej historii ..."

I zaniemówiłem. Jeśli bowiem nauka historii wygląda teraz tak, to ... to ręce opadają. Nie, nie doszukałem się żadnych politycznych nacieków jedynie słusznego systemu nam miłościwie panującego; nie, to nie to. Chodzi mi o obiektywny, elementarny zasób wiedzy "na temat...". Ja wiem, to tylko historia, a historia to nie daty. Czy jednak ograniczenie się do podania samego roku 1914, jako początku I WŚ nie jest lekką przesadą, zbytnim uproszczeniem? Ale i pytanie o powody, przyczyny wybuchu I WŚ dla mnie nie należy do kategorii pytania za milion - przynajmniej dla takiego starego pryka, jak ja. Odpowiedź nie jest trudna, aczkolwiek podręcznik zamyka ją dosłownie w paru zdaniach. Ale już o zamachu na arcyksięcia Ferdynanda, podręcznik do 6 klasy szkoły podstawowej nie wspomina, i to dosłownie (sic!) ... ani słowem. .............................................................. No nie wiem, po prostu nie wiem. Natomiast oczywiście wiem, że to tylko historia, i w życiu taka wiedza jest potrzebna li tylko w "Milionerach", ale jednak jakoś tak ... jak w dupie po śliwkach.
Abstrahując od powyższego przykładu. Czego mamy oczekiwać po przyszłych pokoleniach, jak mamy wierzyć, że młodzi unikną nabicia głów propagandą na użytek tego czy innego, jeśli nie zadbamy o to, aby nauczyć ich ... myśleć? Wydaje mi się, a nawet jestem tego pewien, że wszystko to idzie w tak złym kierunku, że odwrotu nie ma. Co więcej, chyba absolutnie nikt nie jest zainteresowany tym, aby szkoła uczyła myślenia. Myślenie nie tylko nie jest modne, ale często po prostu niewygodne.

"- OK, przeczytaj tylko te dwie strony."

THE END

wtorek, 5 grudnia 2017

Stał się cud!

Wiara to czasami jedyne wyjście ...
Po pełnej dniówce w przybytkach nierządu, tfu!, chciałem napisać: służby zdrowia, wróciła mi wiara nie tyleż w zastępy boskie, co nadprzyrodzone zjawiska jako takie. Byłem świadkiem cudu, niezaprzeczalnego, namacalnego, na własnej skórze odczuwalnego. Nie mogę z nim dyskutować, nie mogę wątpić, musiałem uwierzyć i już.
Poczekalnia. Prowincjonalna, czwartoligowa przychodnia w Najbardziej Śląskim ze Śląskich Miast. Po rejestracji i samodzielnym załączeniu światła w korytarzu - to oznacza, ze jestem pierwszy! - dochtórki jeszcze nie ma, zasiadam najbliżej wejścia do gabinetu. Czekam. Pomału schodzą się inni chorzy, jak zombie wypełzają z różnych zakamarków. Godzina "0" zbliża się leniwie. Czekam jej jedynie od 50 minut - przybyłem wcześniej, żeby szybko "siebie załatwić". Nagle, na drewnianych schodach stuletniej kamienicy, szybki stukot trzewiczków na obcasie. O! to zapewne pani doktor nadciąga. Tak, to ona! Z przewieszonym karykaturalnie na ramieniu lekarski neseserem (a może torebką zwykłą?), w białych, zapewne sterylnych rajstopach (ponoć to jej znak rozpoznawalnym), w asyście pani z rejestracji niosącej, na wyciągniętych przed siebie rękach, jak cenny skarb, jak teczki z IPN-u, stos kartotek. Oj! będzie się działo. 
"O kolejności przyjęcia decyduje lekarz". Kartka na drzwiach nieco mnie zaniepokoiła. To może popsuć mój niecny plan sprawnego opuszczenie tego lokalu bez moralnego kaca. Zresztą, co tam kac! Ważniejsze, że muszę zdążyć na umówioną wizytę lekarską z Pierworodną. Wraz z pierwszym zawezwaniem z głębi gabinetu, robi się nieco bardziej nerwowo. Otóż najpierw pacjenci z dnia wczorajszego. Kuźwa, ale jak, zagięcie czasoprzestrzeni? Światy równoległe? Byty astralne kradnące energię i ... czas mój drogi? Dobra, czekam. Zerkam nieśmiało, a raczej nachalnie na zegarek. Średnia przyjęcia niezła - właściwie to dokładnie 7 minut na pacjenta. Jak ona to robi? Ma timer do gotowania jajek nastawiony??? Nieważne, czy chory, czy recepta jeno, czy "żalosłuchanie" - 7 minut i  do widzenia. Szacun. Do czasu jednak.
Po trzech pacjentach pierwsza przerwa. Hmm, nieźle, ani półgodziny roboty i "proszę państwa, muszę na chwilę wyjść". Czas powrotu - jakieś półtorej pacjenta później. Oby z podładowaną baterią i werwą do dalszej pracy. Czas, czas, czas ... Telefon z zegarkiem trzymam już więcej w dłoni, niż w kieszeni. Zdążę, czy nie? Dobra jest - reaktywacja! Next please!  Po pięćdziesięciu minutach przyjmowania (dla mnie to już 1h 40' pobytu), kolejne "proszę państwa ... itd". O fuck! Serio??? Adrenalinka skacze nieco powyżej poziomu max. Czuję przypływ energii i  ... właściwie czy mam po co tu czekać? Poza tym, że zaczynam wątpić w to, że załapię się na wizytę, czuję się ... całkiem dobrze. W sumie dociera do mnie, a przynajmniej dopuszczam taką możliwość, że wmówiłem sobie me złe samopoczucie, a somatyczne zaburzenia toć to tylko chyba moja chora psyche wywołuje. Czuję się już zdrowy. Przebieram stopami, aby się wyrwać z tej chorej poczekalni. Cud! Toż to cud!!! Ozdrowiałem! Nic mi już nie dolega. Bez łyknięcia tabletki, ba, bez jakiejkolwiek lekarskiej porady, wszystko zło co mnie gniotło, gdzieś minęło, ulotniło się, znikło. 
Nie mam po o tu już siedzieć. Ale daję systemowi ostatnią szansę: jeśli teraz nie zostanę wywołany, to idę w pizdu. I tu masz ci los! "Kosz Rafał - proszę". No to idę. Ostentacyjnie ściągam kurtkę i wieszam ją na krześle, rozpinam bluzę sugerując chęć bycia przebadanym przy pomocy stetoskopu, a nie jedynie "na oczy" zza biurka. "Proszę powiedzieć Aaaaaa...", osłuchanie z jednej "od dupy" strony, recepta się pisze. Wyciągam się żeby zerknąć u zanadrza pierwszych liter, co się rodzi: "amok...". Stop! "Pani doktor, a może ...". "Dobrze, jak pan sobie życzy". Jest nieźle. Klient nasz pan. Kocham lekarzy, którzy są mi potrzebni do wypisania recepty. No ale kto zna mnie lepiej, i to co mnie boli, niż ja sam? 
Tu wtrącę pewną anegdotę, prawdziwe zdarzenia, nie jakiś tam fejk, bardzo zabawne to to. Otóż znajoma kiedyś tez poszła do lekarza i już w drzwiach rzuca, że przyszła po antybiotyk. Co robi dochtór? Otóż bierze receptę i z miejsca wypisuje "antybiotyk", po czy wręcza ją zdziwionej kobiecie. No ale jak to??? "No przecież chciała pani antybiotyk" Doooobre 😀 Chciałbym wierzyć, że w tamtym przypadku lekarz był nie tylko rezolutny, co fachowy. Ale to tylko taki wkręt do dzisiejszej mej historii.
Na czym to ja skończyłem? Ach tak, mam receptę dokładnie na to co chciałem, zgodnie z ostawioną sam sobie diagnozą. Jeszcze tylko kwestia wypisania L-4. "Nie che pan ...??? 😲". "Nie, dziekuję, jakoś sobie poradzę pani doktor". "No, jak pan che" - i ta mina ni to zdezorientowana, ni wyrażająca pewien poziom niezrozumienia, politowania, czy wręcz braku szacunku.
Szalik, czapka, do samochodu. Teraz czas na wizytę Pierworodnej. Jestem na czas pod szkołą, gdzie zbieram ją tuż po trzeciej lekcji. Jesteśmy na kwadrans przed wyznaczoną godziną. Rejestracją, karta chipowa, krzesło w poczekalnie - pani dochtór jeszcze nie ma. Nie śpieszyła się, tylko pół godziny obsuwy. Ale spoko, tym razem jesteśmy pierwsi na liście. Zresztą, akurat do tego lekarza mam szacunek i zaufanie, więc spoko, nawet to spóźnienie bez słowa "sorry, za spóźnienie, że państwa olałam, że w dupie mam państwa czas i w ogóle walcie się roszczeniowe świnie". Wizyta na poziomie, bez historii, i co więcej bez kontynuacji w najbliższym czasie.
I to prawie koniec tej historii. Jest mniej więcej koniec pierwszej zmiany. Tak też się czuję. Wypruty, jak po robocie. Recepta niezrealizowana, bo apteki to teraz jeno chyba na zamówienie leki sprowadzają (sic!). Przeżyłem pięć dni bez leku, to do jutra jeszcze dotrwam. I teraz, to już na koniec definitywny.

czwartek, 30 listopada 2017

Listopad

Za oknem sypie śnieg. Sypie tak przez cały dzień. Zaczęło prószyć już w nocy, a z upływem godzin coraz odważniej i bardziej tłusto niebiosa serwują biały puch. W nocy ma złapać słaby mróz, więc rano czeka mnie dłuuuugie odśnieżanie samochodu i jeszcze dłuuuuuuższa podróż do pracy. Czy ja już wspominałem, że nienawidzę zimy? Nie? Jeśli nie to oznajmiam niniejszym, że nie darze sympatią tej suki, nawet jeśli z kalendarza wciąż jeszcze zerka umęczona jesień. I nie przemawia do mnie fakt, że to tylko niby taki psikus, żart, jeno próba taka,i że się nie mam tym denerwować. Otóż denerwuję się. Co więcej, każdego dnia rano (choć to noc jeszcze), gdy wychodzę w tą zimną, czarną (teraz i białą) przestrzeń, to mam wrażenie, jakbym przekraczał front, a wróg tylko czyha aby mnie ustrzelić. Nigdy się nie przyzwyczaję, nikt mnie nie przekona do tego, że to normalna pora dnia/nocy na rozpoczynanie codziennej aktywności. Ja tak kocham spać! Zwłaszcza, gdy zimno na dworze.

To dobry miesiąc był. Okey, już precyzuję. Wiem, że chorowanie level master całej domowej ekipy, to porażka nad porażkami. Ale gdzieś tam, coś tam, się jednak dobrego wydarzyło. Coś tam się udało w tym "smutnym, jak p***a" listopadzie. Otóż jeśli nie w domu, to zawodowo zapisuję ten miesiąc po stronie aktywów.
Zdecydowanie ten miesiąc był najlepszym od początku mego rządzenia królestwem "hałasu i pyłu". Dzisiaj ostatni dzień miesiąca, więc już nic nie zmieni tego dobrego obrazu. Wygląda na to, że organizacyjnie wycisnąłem z tego co mam, to co się da. Co więcej, to wyciskanie przyniosło taki oto skutek, że wykonałem plan z nawiązką. Mój plan, a co więcej, nawet oderwany od rzeczywistości plan z baśniowej krainy sprzedaży 😉 A wszystko przez konsekwencję, przez drążenie kroplą po kropli kamienia. Sprawdza się coraz lepiej odchodzenie od linearnego toku realizacji, na rzecz równoległego, lawinowego toku produkcji. Trzeba tylko konsekwentnie przekonywać wszystkich wokół, że dobry plan, nawet jeśli na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie chaosu, koniec końców przynosi spektakularne efekty w postaci uginających się od dobroci półek magazynu (nawet jeśli półek nie ma). Nawet sam siebie nieco zaskoczyłem, bo plan miałem dopięty na powiedzmy 80%. Ale miałem też odrobinę niezbędnego szczęścia, a gwiazdy mi sprzyjały, jak rzadko. Jednak czy bez szczęścia można cokolwiek osiągnąć?Jestem, szczerze i bez udawanej skromności, dumny z siebie 😎, jak cholera!  

niedziela, 26 listopada 2017

Dyskretny urok zatwardzenia

Ach te reklamy ... ! To, co akurat TERAZ konsument potrzebuje najbardziej, bez czego żyć nie może, o tym decyduje moda. Żadne odkrywanie Ameryki. Kreowanie mody przy pomocy agresywnej reklamy urabiającej mózgi, jak drożdżowe ciasto, było, jest i będzie. Były już czasy dominacji proszków do prania, kiedy to wszyscy mieli na potęgę prać swoje brudy. Były lata, w których ludzkość tak bolały głowy, że sam nie wiem, jak przetrwaliśmy tę epokę i nie wyginęliśmy. Swój czas miały podpaski ze skrzydełkami, piwo bez którego wypicia byłbyś nikim, cudowne pasty do zębów zapewniające sukces, leki na hemoroidy i potencję i wiele innych produktów, bez których cywilizacja by upadła. Natomiast teraz mam wrażenie, że w najlepszym tonie, takim swoistym must have, jest ... mieć zatwardzenie 😀. Wręcz głupio się czuję, że cały świat cierpi, a ja bezczelnie żyję sobie, jak pączek w maśle. Co więcej, nie stare pryki mają problem, a śliczne, ponętne, młode dziewczyny wiodą prym w spowiedzi przed światem z problemów z wypróżnianiem. Umęczone, udręczone buzie z ekranu TV bombardują mnie emocjonalną amunicją. Co to się porobiło ...? Eh, biedne te dziewczęta, które padły ofiarą potrzeby zażycie "Wysralexu" czy innego magicznego specyfiku. Cywilizayjo nasza stoi na progu zagłady ... coś tak czuję. Nie wiem co robić? Może trzeba, jakiś fundusz powołać do życia, co to by się zajął tym dręczącym naród problemem. Coś spektakularnego, jak 500+, nie przyrównując 😉 

Weekend dogorywa. Tenże w atmosferze kolejnej rundy rodzinnej zabawy w chorowanie. Które to już okrążenie? Hmm ... nie wiem. Teraz prym na planszy wiedzie Najlepsza z Żon; dzieciaki jako-tako, ku lepszemu idzie. Ja natomiast u zarania czegoś co che się wykluć. Ciekawe kiedy się to skończy. Już nie pamiętam takiego serialu w naszym wydaniu. Jakąś klątwę ktoś na nas rzucił, czy co??? Faktem jest, że jutrzejszy poniedziałek zacznę pociągając zapchanym nosem.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy:
- w 17 kolejce Ekstraklasy górnik pokonuje 3:1 Jagielonię. Legia poległa w Kielcach. A to oznacza, że Górnik wraca na pozycję lidera!
- pogoda listopadowa. Po dwóch dnia ocieplenia, wszystko wróciło do nieakceptowalnego poziomu

niedziela, 19 listopada 2017

Poradnik dla wroga

Jeśli jesteś moim wrogiem, jeśli zamierzasz nim być, to dam ci radę, jak rozpętać ze mną wojnę psychologiczną, w której mnie pokonasz. Zostań więc Szanowny Łotrze dzieckiem. To krok pierwszy. Następnie w drugim szybkim kroku, bardziej nawet skoku, rozchoruj się. Rzygaj, gorączkuj gdzieś pod 39,5 st.C, niech ci werble w płucach, a piszczałki w krtani grają. Wytocz całą artylerię dział strzelających objawami od A do Z, niech ci się poprawia i pogarsza, dawaj nadzieję, oszukuj. Takiego zmasowanego uderzenia nie przetrwam, no way! Co, jak co, ale taka broń paraliżuje mój ośrodek dowodzenia i rozbija nawet pancerne dywizje okute w grubą stal. Kiedy kiedyś tam dawno temu tworzyłem strategię bycia ojcem, gdzieś chyba pominąłem rozdział o chorowaniu przychówku. A może ktoś wydarł te kartki bezczelnie, jak z paszportu, hę? 

Jak już o dzieciach i obszarach ich bytu, które wymykają się rozumowi, to jest coś takiego, jak ... nieposłuszeństwo. Ha!, to zwykłe, banalne, wyprowadzające z równowagi nieposłuszeństwo. Tomy już całe napisane o szukaniu rozwiązania problemu i sposobu na dojście do porozumienia z agresorem. To mniej więcej, jak szukanie kamienia filozoficznego. Tyleż nęcące, co skazane na niepowodzenie przedsięwzięcie. Jeśli ktoś złamie ten tajemny kod do skarbca wiedzy o obsłudze dziecka niepokornego, to nagrodę Nobla ma, jak w banku. Ale do rzeczy.
W którymś momencie, po wyczerpani wszelkich pokojowych sposobów, po wypaleniu parzącego palce ogarka ostatniego rzeczowego argumentu, kiedy grunt porozumienia zaorany jest grubą skiba, pojawia się: "... bo dostaniesz w tyłek/kapsa/w pysk* (niewłaściwe skreślić)". Słabe, co? Ano słabe. Ale w desperacji nietrudno o irracjonalne odruchy. W tym miejscu nierzadko pojawia się głos rozsądku. Nie nie nasz, tylko ten stojący obok, taki "wujek dobra rada", albo kaznodzieja próbujący z miejsca odległego od linii frontu, strofować: "... za takie coś, za taki drobiazg???". Nieee kochana/kochany, to nie o to chodzi za co, tylko dlaczego. Nieważne, czy nieposłuszeństwo tyczy pierdoły, czy rzeczy fundamentalnej. Przewinieniem jest samo nieposłuszeństwo. Nie ma znaczenia, czego mały buntownik nie chciał zrobić, bo jego wina jest w tym, że NIE WYKONAŁ POLECENIA. Sprawa jest prosta, zero-jedynkowa. Albo słuchasz ojca/matki, albo nie. Nie polecam oczywiście łojenia skóry jakiegokolwiek narybku, ale gdy drogi słuchaczu/słuchaczko, obserwatorze rodzajowej scenki z tekstem j/w, to zważ, że role polecający-wykonujący są z góry obsadzone i nie ma tu miejsca na alternatywny rozwój sytuacji. Wiem, wiem, wiem ... dalej to słabe, ciągnie się ta beznadziejność sytuacji i uśmieszek politowania nad niemożnością rozwiązania sytuacji, tak jak mądre księgi mówią. Ale to jest życie, przez które różne ścieżki wiodą.

Tymczasem weekend powoli dogorywa.Za oknem już cima taka, że żal serce ściska. Poza tym, że Młody taki pochorowany i że noce takie na awaryjnych światłach przejechane, to koniec tygodnia rzeczowo przeżyty. Osobiście czuję się jak Thomas, jak użyteczna lokomotywa. W odróżnieniu od poprzedniego weekendu, ten był znacznie pracowity. Czuję się niemalże spełniony 😉

Tymczasem we wszechświecie i okolicy:
- masło w Lidlu po 4,50 PLN za kostkę ! Jest nadzieja 😉
- pogoda iście listopadowa... czyli do dupy.
- dzisiaj mecz jesieni Legia-Górnik !!!
- wczoraj pierwsze zlanie tegorocznego wina z balonu



piątek, 17 listopada 2017

Nie bądź babą!

A juści będę nadal uczył Krew Z Mojej Krwi, aby "nie beczał, jak baba"! I w nosie mam poprawność i wychowanie w duchu miękkiego humanizmu czasów współczesnych. Mój syn ma się nauczyć, że płakać mu nie wypada. Nawet, jak boli; nawet, jak mu smutno; nawet, jak z bezsilności opadają ręce. I nie jest tak, że płakać to nie wstyd - o nie! Facet może płakać tylko... ze szczęścia, jak się wzruszy, bo takie łzy są męskie, wręcz ociekają testosteronem. A płacz z innego powodu jest ... niemęski.
I sza!, jeśli lament ma się podnieść, żem cham i prostak, że szowinista ze mnie przebrzydły. Nie mówię przecież, że nie ma "płakać jak kobieta". Nie, to zdecydowanie co innego. Kobiecie genetycznie wypada płakać, bo ... jest kobietą. Bycie kobietą ma wpisany w porządek dnia kwadrans płaczu, lub zwilżenia powiek, raz na jakiś czas. Natomiast także kobieta, nie powinna "beczeć, jak baba". Baba bowiem, to istota niższego rzędu, tak inna od kobiety i mężczyzny, jak ma się tani bimber do dobrej whisky. 
Nie becz więc młokosie! "Trzeba twardym być, a nie miętkim" - że tak zacytuję klasyka. A gdy przyjdzie moment, że płakać będzie wypadało, to na pewno się spostrzeżesz. A wtedy rycz!, jak bóbr ... byle nie, jak baba.

czwartek, 16 listopada 2017

Czas

Czas zapierdala. Żadne to odkrycie. Natomiast nie jest już tak oczywiste, że czas jest wartością niezmienną i bezwzględną. Nie, no owszem, jest bezwzględny w sensie metafizycznym, bo dojeżdża każdego, ale dla każdego waży inaczej. Powiedzieć: "nie mam czasu", wcale nie jest takie irracjonalne, czy banalne. Ważne jest bowiem na co "posiadany" czas można zamienić, czym go wypełnić, ile się zmieści w tym dniu, godzinie, minucie. Wycisnąć z czasu max, przegrzać silnik, wykręcić obroty na czerwone pole...i zatrzeć ... się. 
Upływ czasu nie jest linearny, nie biegnie niezmiennie z tą samą prędkością. Wręcz przeciwnie. Im więcej go upływa, tym szybciej zapierdala. Kartki kalendarza spadają, jak liście z drzew podczas listopadowej zawieruchy. Im więcej na liczniku zliczonych dni, tym każdy następny mija szybciej. W pewnym momencie nie odhaczasz lat, nie liczysz miesięcy, nie odnotowujesz dni, tylko ... odliczasz minuty. Z potoku czasu wyłapujesz już tylko te minuty i nimi zaczynasz żyć. Stają się wartością do ogarnięcia, czymś bardziej namacalnym nawet od zwykłej godziny.
Życie liczone w minutach. Ja pierdole! Idę spać ... 
Dobrych nocnych minut.

sobota, 11 listopada 2017

Święto Niepodległości

To, że nie wyskoczyłem dzisiaj z piżamy, nie oznacza, że kompletnie nic nie zrobiłem w tę świąteczną listopadową sobotę. Jednak łóżko, łóżeczko, łożunio było symbolem tego dnia, to niezaprzeczalny fakt. Nurzałem się w pościeli z niekłamaną rozkoszą przez nieprzyzwoicie długie godziny. Jak już wylazłem jednak z wyra, w końcu obrobiłem do końca zdjęcia z wakacyjnego urlopu! Ta-dam!
A tak na poważnie. Święto niepodległości... no i Dzień Św. Marcina. Świętowałem z poziomu łóżka, bo pogoda nijaka, dzieciaki na tyle chore, że nie do wyciągnięcia na coroczne uroczystości Marcinowe. W mieście obchody niepodległościowe, ich plan, nie zachęcały do wyjścia z domu, zwłaszcza samemu. Włączyłem więc TV z zamiarem obejrzenia oficjalnych, państwowych obchodów przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Z drżeniem serca, ale i z nadzieją, że może będzie ... normalniej. No i było. Prezydencka mowa sprawiła, że odetchnąłem. Bez mowy nienawiści, bez wykluczania "niewygodnych", bez promowania kogokolwiek- tak ja to słyszałem, takie moje jest osobiste odczucie. Dobrze. I nie zmieni tego wybuczenie Tuska podczas składania wieńca - wszak "wszystkiemu winien". A to, że nie pojawił się dzisiaj kurdupel, to tym razem sam sobie zrobił kuku - i to mi się podoba, bo może właśnie dlatego tak spokojnie było dzisiaj na placu Piłsudskiego. 
W całym tym naszym polskim świętowaniu wciąż jednak dołuje mnie jedynie ta wszechobecna martyrologia i odarcie faktu niepodległości z chociażby krztyny radości, wesołości, pogodnego nastroju. Tylko armatnie salwy, wielkie słowa, zapalanie zniczy. Ok, ale mi brakuje zabawy i dumy z tego czym Polska jest teraz, współcześnie. Dlaczego nie możemy przy tej okazji chwalić się światu tym co teraz mamy najlepsze i stawiać na piedestały osiągnięcia tej wolności, którą przed 99 laty odzyskaliśmy? I nawet nie można powiedzieć, że to teraz nie wypada się uśmiechać, jak wszyscy widzimy, że ta wolność chwieje się i podupada. Przez te wszystkie lata III RP nie wyrobiliśmy w sobie tego radosnego nastroju z mieszkania w wolnym kraju.
Sobotni wieczór się zaczyna. Jeśli Młody szybko zaśnie, to kilka godzin ciszy będzie wisienką na torcie dzisiejszego lenistwa. Brakowało mi takiego dnia, bo już nie pamiętam weekendu bez genetycznego obciążenia "czymś co trzeba", "czymś co wypada", lub "czymś co warto". Ta sobota była w 100% domowa i zajadam się nią na maxa. A jeszcze cały wieczór ucztowania przede mną 😉

piątek, 10 listopada 2017

Bez coli, a polityka boli

Tak. Kawa bez cukru, zero czekolady, whisky bez coli. Tak wygląda pierwszy tydzień. Kolacji nie jadam, no prawie nie jadam, właściwie ... nie jadam. I lepiej nie ciągnijmy tematu, bo ... bo nie.
Ale dzisiaj tak przysiadłem do klawiatury, bo niechcący dostałem po oczach i uszach TV wieściami. Bagno to byłby komplement. Toż to przebierające górą szambo. Nic więcej. Gdy tak sobie obserwuję te nasze polityczne pseudo-elity, to niezmiennie dźwiga mi się na megalityczne rzyganie. Już trudno z tego gówna wysupłać cokolwiek ludzkiego. To, że obrzydzeniem napawa mnie frakcja wiadoma, to boli jeszcze bardziej fakt, że ich przeciwnicy są tak ... beznadziejni. Wstyd, wstyd i jeszcze raz wstyd. Płakać się chce, że tego bydła przy władzy nie ma czym zastąpić. Co więcej, te łajzy są w tej chwili tak mocne, że żaden topór łba im nie obetnie. No bo kto miałby siłę ten topór dźwignąć ??? Nawet jeśli jakimś cudem otrząśniemy się za dwa lata przy urnie z tego czarnego snu, to wybór czegoś z niczego dalej jest kompletną porażką. Dobrej zmiany po "dobrej zmianie" nie będzie. Tak to teraz wygląda. Nie widać na horyzoncie żadnego mesjasza dobrej nadziei. Żadna gwiazda nie rozbłysła jeszcze na czarnym niebie, która by wskazała kierunek w którym trzeba pójść. 
Tymczasem weekend. Dzisiejszy piątek wyjątkowo miły. Dniówka zawodowo obcięta do połowy zaledwie. Potem rejs medyczno-handlowy po mieście. Popołudniowa drzemka together z Umiłowaną. Potem Bach relaksacyjnie na uszach. Teraz czekamy na wieczorny seans filmowy. W międzyczasie kąpanie Najmłodszego i opędzanie się przed jego wszędobylskimi paluszkami, które bardzo chcą wcisnąć ENTER. Kolację chyba uda się wyminąć, choć piątkowo mocną wolę mam nieco zachwianą, zwłaszcza że obok sperlona szklaneczka z uisge beatha, na lodzie, z odrobiną limonki, cytrynowej trawy i wyciśniętej pomarańczy. Wieczór ... zapowiada się ... całkiem ... sympatycznie. 

Tymczasem we wszechświecie i okolicy:
- paliwo drożeje. ON już po 4,59 i więcej PLN za litr.
- cena masła nadal jest obiektem kpin i netowych MEMów.

niedziela, 5 listopada 2017

Ta ostatnia niedziela

Ostatnie chwile nieskrępowanej konsumpcji. Zważywszy - nota bene także: się (o nieba!) - na ukiśnięte serum z buraków, które cudownie ma nawrócić mą cielesność na boskie ścieżki szczęścia i hedonistycznej radości z własnego wyglądu (sic!) - no i przy okazji dla zdrowia - od jutra zaczynam detox. Ni mniej nie więcej, pomijając buraczany wyciąg, będę sumarycznie mniej żarł. That's all. A jak Bozia da, to za miesiąc będzie efekt... jakiś... tak myślę...taką mam nadzieję, a przynajmniej dopuszczam takową możliwość. Myślę, że to niezła idea, bom w posiadaniu mniemania o sobie jest, żem przeżartym nieprzyzwoicie. Nie wdając się w szczegóły, mimo że do top-u wszech-ever mi jeszcze brak (choć niewiele), zdecydowanie powinienem powziąć jakieś kroki zaradcze. Toteż czynię.
Weekend listopadowy ze słońcem. Skąd nagle, w tym szaro-mokrych czasach tyle słońca? Skąd ta temperatura dwucyfrowa powyżej zera? Trochę to szokujące. Już bowiem czapkę na łeb wcisnąłem w minionym tygodniu, a tu nagle masz: jesień, nie zima. Nieśmiało sięgam do szafy, do odłożonych już szortów. Już szperam w łazience, roztrącając nieznane flaszeczki i butelki w poszukiwaniu czegoś z filtrem min 10. Sprawdzam, czy letnie zandale jeszcze nie rozpadły się do na po letnich wojażach. I ... i jednak przychodzi otrzeźwienie, walę się po pysku dla pobudzenia dopływu krwi do mózgownicy - to jednak listopad, a to słońce za oknem to propaganda sukcesu na miarę "dobrej zmiany", nic więcej; that's all.
Tak więc, listopad. 
Otrzeźwiałem. Brrr ... 
A jutro poniedziałek jeszcze. 
I będę głodny... wrrr.

środa, 1 listopada 2017

Parostatek na cmentarzu

Jak co roku ...
Polacy tłumnie nawiedzili w ten szczególny dzień, te szczególne miejsca zadumy i pamięci. Towarzyszyła temu równie szczególna i podniosła atmosfera bazarowego gwaru i odpustowej tandety wokół cmentarzy. Wszelaka straganowa badziew, słodycze spod znaku "lepiej nie wiedzieć co w tym", baloniki w kształcie disneyowskich postaci i co tam jeszcze. I tego dnia, jak co roku, od lat, wspominam lata tak odległe, że prawie nieprawdziwe, kiedy na cmentarzu czuć było oprócz zapachu wosku także świąteczną, podniosłą atmosferę.
Tak sobie dzisiaj wykoncypowałem pewną myśl, narysowałem bardzo ciekawy potencjalny obraz pod tytułem: "już za rok, lub dwa...", kiedy to chłonąłem oczyma swymi cały ten kolorowy, impresjonistycznie malarski pejzaż. Te wszech kolorowe znicze i lampiony, gipsowe figurki, porcelanowe aniołki, plastikowe tęczowe kwiaty i żywe chryzantemy, które nigdy nie stały na fortepianie. W całym tym harmidrze brakowało jednego: muzyki. Skoro bateryjne ogniwa zasilają wieczne lampiony, to dlaczego nie wpakować w nie pozytywek, albo i empetrójek w droższych wersjach? Ha! Skoro pod kolor można stroić nagrobki w barwach ulubionych przez lokatora, to może mu uprzyjemnić wieczny spoczynek odpowiednią melodyjką ulubioną z czasów jego żywych. To jest myśl! Oczami wyobraźni (a właściwie uszami) wizualizuję sobie taki oto obraz: późny wieczór, łuna kolorowych świateł nad cmentarzem, a tu znad jednego nagrobka sączą się nuty fugi Bacha, znad innego dobiega "Highway to hell", a gdzieś jeszcze indziej wesoło pomykają takty "Parostatku". Ale by było fajowo!

sobota, 28 października 2017

Delegacja

Się wydarzyło.
Dwa tygodnie temu, trochę niespodziewanie, znalazłem się w innej krainie. Służbowo, fakt, ale to nie zmienia tego, że wyjazd ten był wielce udany i satysfakcjonujący. W kilka godzin znalazłem się w innej krainie. Nie tak odległej w jednostkach metrycznych, za to zupełnie mentalnie odległej od Naszej Ziemi. A biorąc pod uwagę, że akurat na te parę dni pogoda w Europie pokazała swą ludzką twarz, to przez chwilę przeniosłem się do lata tak mi brakującego.

Chorwacja. Nie ta turystyczna, chociaż Varazdin znanym i polecanym miejscem bywa, na pewno nie kurortowa. Daleko od zgiełku jest owe miasteczko, które nawet jesienią tętni życiem. Mimo swej zaściankowości, jest urocze; może zwłaszcza dlatego. Spędzone tam popołudnie i wieczór, w letniej atmosferze, to był bardzo miły czas. Dobre towarzystwo, dobry hotel, dobre jedzenie w ładnym otoczeniu natury zarówno martwej, jak i ożywionej, bo Chorwatki są wielce urocze w swej powierzchowności przynajmniej - czego chcieć więcej? Kolejny dzień, właściwie poranek, już ten służbowy, nie zmył w żadnym zakresie pierwszego wrażenia co do tej krainy. Choć sama Chorwacja, jawi się raczej jako kraina skromna, bez rozmachu, żeby nie rzec uboga. Może ta ocena, po kilkunastogodzinnej bytności, jest w moich ustach niezbyt wiarygodna, ale tak właśnie odebrałem północną Chorwację.

Słowenia. Po przekroczeniu granicy Chorwacko-Słoweńskiej, inny świat. Ten szlaban pomiędzy dwoma krajami nie jest li tylko symboliczny. I nie chodzi tu o dziwną w tej podróży kontrolę graniczną, ale o to że po słoweńskiej stronie, jakby słońce jaśniej świeci. Widać, że to kraina bardziej bogata, jakby bardziej kolorowa. I nie trzeba mieć encyklopedycznej wiedzy, że Słowenia to najbogatszy kraj w regionie, żeby zauważyć różnicę. Nawet jakby mniej tu jesiennych mgieł, których osobiście nie spodziewałem się na Bałkanach. 
Bytność w Słowenii rozpoczęliśmy od służbowych zadań, ale docelową destynacją była Lublana. Stolica, po której wiele sobie obiecywałem. I nie zawiodłem się. Ba, pełen zachwyt. To miejsce, w którym można się zakochać. Tak mało czasu, tak wiele wrażeń. Zwiedziliśmy szybkim marszem ścisłe centrum, pod przewodnictwem naszego gospodarza, Słoweńca z firmy, która zaprosiła nas na wizytację i rozmowy techniczne. Ale to nie tak, że w te parę chwil można poznać, zobaczy to miasto. Nie starczyło też wieczora, na uzupełnienie niedosytu. Kiedyś bardzo chciałbym tam jeszcze raz zawitać.
I znowu: towarzystwo, dobre jedzenie i niesamowity klimat miejsca. I znowu piękno wokół, nie tylko kamienic i zabytków, ale jeszcze bardziej urodziwych Słowenek. Jak by nie było, to wieczór był zdecydowanie zbyt krótki, względem apetytu na Lublanę. A potem krótka noc i wyjazd o 6 nad ranem w okowach mgieł spowijających to piękne miasto.

Alpy Julijskie. Po spełnieniu ostatniej służbowej powinności, pozostała droga do domu. I tu już nie będę się rozpisywał, bo brakuje mi słów na opisanie Alp, przez które wiła się droga. Powiem tylko tyle: pięknie było...

Bo C mi brakuje

Nie piszę, bo nie mam na to czasu. Nie piszę bo nie mam ochoty, bo mnie jesienny blues dopadł. Ale nie pisze też, bo brakuje mi "C" i "V". Zwłaszcza "C". A to już powód dosyć obiektywny. Bo tak samo ciulato bez "c" pisze się "koCham", jak i "fuCk". Niezmiennie brak tego klawisza w klawiaturze, skwapliwie wydłubanego prze imć Carlito, napawa moi niechęcią do pisania. Dłubanie za każdym razem owego "c" w sposób uwłaczający radości z korzystania z klawiatury, nie jest może tragedią, ale szczęściem też nie. To tyle jeśli chodzi o próbę rezolutnego wytłumaczenia swojego "twórczego lenistwa". 
No to co tam? Ano jesień. Popadłem w melancholiję przeogromną. Jest zimno, mokro, ciemno. Młody odchorowywuje zderzenie z przedszkolną zarazą. Mnie też wciąż i niezmiennie toczy jakiś robal infekcyjny, który odarł mnie z sił i chęci do czegokolwiek. Od dwóch już miesięcy nie biegam (!), serotoniny brak, a i wypalić złej energii też nie ma jak. Buty to już chyba trzeba na kołek odwiesić i sezon podsumować. Szczerze mówiąc, to już nie mam ochoty. Może gdy w końcu się wykuruję do reszty, to wybiegnę jeszcze na jakiś trening, ale ...
Kilka optymistycznych dni października też jednak było. Weekendowy wyjazd do Kielc, czy nadspodziewanie udana delegacja, tchnęły nieco ciepła w mę skołataną słotą duszę. Kolory jesieni, te dobre, zmywa deszcz. I nikt nie zaprzeczy, nikt przy zdrowych zmysłach, że w tym roku jesień dała dupy jak rzadko. Bo ileż było dni, kiedy można się było pocieszyć słońcem i kolorami...?
No i te chorowanie. Nie, nie moje, bo to ch**. Jest rzeczą niezmienną natomiast, że nie jestem w stanie stanąć w obliczu choroby dzieci, twarzą w twarz z problemem. Tak było z Pierworodną, tak jest współcześnie z Młodym. Sytuacja mnie rozwala. I nie musi się dziać wiele, i bardzo źle, żebym utracił wszelaki rezon. O ile moja codzienność składa się z rozwiązywania problemów i eksterminacji zagrożeń, o tyle dla chorowania dzieci brakuje mi twardej skóry na dupie. Tak mam.
Za oknem chwilowo nie leje. Nadciąga za to jakiś pieprzony, kolejny w sezonie, huragan. Miano jego "Grzegorz". Znowu będzie wiało. Problemu z pogodą stały się jakimś kolejnym nowym problemem w katalogu rzeczy upierdliwych. No bo czy kiedyś trzeba się było przejmować pogodą? A tu masz! Nawet zastanawiać się trzeba gdzie auto postawić, żeby go jakieś nieprzystosowane do życia w tym klimacie drzewo, nie wcisnęło w asfalt. No a w erze Nocnej Furii, temat jest szczególnie drażliwy. 
Robi się z dnia na dzień zimniej. TV straszy pierwszym śniegiem w naszej krainie. Ponoć Wszystkich Świętych ma by zimne i ze sporą szansą na pierwszy biały syfek z nieba. Dobrze, że opony zimowe mam już założone. Natomiast dopiero dzisiaj niesiony falą pesymizmu pogodowego wrzuciłem do pralki czapki, szale i rękawiczki. Zima idzie Panie, zima idzie. Może to i dobrze. Nawet bym się cieszył, gdyby w listopadzie spadł śnieg. Wcale nie ma ochoty oglądać tego szarego szarego syfu, wolę już biały. 

Tymczasem we wszechświecie i okolicy:
- ON na stacjach, ogónie uznanych za te lepsze, po ok 4,34 PLN/L
- kostka masła po ok 6 PLN (!), czyli w cenie krewetek :)
- jaja drożeją, bo podobno Niemcy wykupują :))
- polityczna rozpierducha "dobrej zmiany" nadal ma się dobrze

niedziela, 1 października 2017

Nocna furia

Żyję... spokojnie, jeszczem nie another one który bites the dust
Ja tu zaglądam już tylko po to, żeby przypomnieć się samemu sobie. Bleeee.....
Jeśli dzisiaj jest październik, to ni mniej nie więcej od prawie miesiąca zmagam się z samym sobą w okowach jakiegoś cholernie upierdliwego przeziębienia, czy innego gówna. Zamiast bluzgać, a ubierając w poetyckie frazy ów stan powiem, że ... zmagam się z osobistą  jesienią - ta-dam! Q**...! Tak na marginesie, to dzisiaj FB przypomniał mi, że ten okres roku często przypłacam mniejszym, lub większym niedomaganiem. No i dzieci też się pochorowały ... i Najlepsza z Żon też bywała już w lepszej formie. Ehhh....
Wrzesień był ...- i żeby znowu nie przekląć - pogodowo tak  "mało sympatyczny", że z samych myśli na jego temat trzeba by się spowiadać. W sumie to nie pamiętam tak paskudnego września zlanego deszczem i wyziębionego do kości. Były seryjnie dni, z których obscenicznie kapało, jak z dziurawego dachu. Poza tym tak chłodno, że rarytasowe słońce nie dawało rady z ogrzaniem tej zapomnianej przez Boga ziemi. 
Miniony miesiąc to nie tylko wyglądanie słońca i wycieranie nosa na przemian z łykaniem pigułek, które i tak niczemu nie pomagają. Przede wszystkim nie biegałem przez bity miesiąc, a patrząc na swój aktualny fizyczny stan, to nie widzę w najbliższych dniach poprawy na lepsze. To dołujące nieco. Zdecydowanie brakowało mi tej dawki serotoniny, pozwalającej zwalczyć wszystkie "podgórki" i "piachywoczy" dnia codziennego prywatnego i roboczego. Czy to już koniec sezonu? Bo niedosyt mam wielki ...
Z bardziej optymistycznych wieści, to fakt że udało nam się z Najlepszą z Żon nazbierać znaczne trochę grzybów. Zapas, może nie powalający, ale jednak solidny jest. Tydzień temu, tak nas na ten przykład zlał deszcz, że przemoczeni byliśmy - i tu nie przenośnia! - do majtek. Bo gdy ładna pogoda, to las jest tak pełny, jakby podobnych nam łowców podgrzybków autobusami zwozili. Ale fajnie było, bo przynajmniej konkurencji w lesie nie było wielkiej. Mokrzy, ale szczęśliwi, z dwoma wiadrami wracaliśmy na reklamówkach siedząc, co by nie przemoczyć foteli w aucie. 
No i jeszcze jedno udało się doprowadzić do końca, po dyskusjach opierających się niemalże o rozwód - Nocna Furia ujarzmiona. Ale o tym to kiedyś indziej jeszcze. To też pochłonęło sporo mej i tak nad wyraz lichej energii. Energii, której rzutem na taśmę, wystarczyło do posprzątania piwnicy (!). Jeny, kto by pomyślał, że takie rzeczy tam znajdę! Toż to niemalże, jak odkopywanie starożytnych artefaktów! Nie wiedziałem, że takie rzeczy mieliśmy w naszej graciarni. A teraz dumnie znalazły tam swoje miejsce przetwory na zimę made by Najlepsza z Żon. 
Trudno powiedzieć czy więcej na wrześniowym koncie plusów, czy minusów. Może gdyby słońca było więcej, to ...

czwartek, 31 sierpnia 2017

Koniec lata

Koniec lata.
Może nie kalendarzowego, ale mentalnego. Ostatni dzień sierpnia z miłą trzydziestostopniową temperaturą. Zresztą cały sierpień był znamienicie gorący. Lipiec niewielu mu ustępował, choć tradycyjnie więcej deszczu serwował. Też może nie wspominam lipca tak ciepło, bo drugą jego połowę spędziliśmy nad naszym pięknym Bałtykiem, skąd jeno czytaliśmy o kolejnych falach gorąca przetaczającego się nad Polską. Niemniej można powiedzieć, że lato było gorące.
Biję się w piersi, że tak mało - żeby nie powiedzieć wprost: wcale - nie zaglądałem na te strony. Jakoś mi się ... nie składało. Żyję intensywnie nie mając czasu na wiele rzeczy, które chciałbym wpisać w codzienny terminaż. Także i ten blog spadł gdzieś w czeluście zainteresowania i zyskał niski priorytet wykonywalności. Szkoda tylko tego, że mnóstwo wspomnień i przeżyć wielkich i szacownych, umknęło w niebyt pamięci nie pozostawiają śladu na tych kartach. Strzępy tego co pozostało w głowie już nie wykreują żadnej opowieści godnej odbudowania najlepszych chwil tego lata. Może jeszcze spróbuję, ale ...

niedziela, 9 lipca 2017

Wakacje Pasibrzucha

Ej! A to się porobiło! Chciałbym się wytłumaczyć, przywołać mnóstwo argumentów, wypunktować przyczyny, podnieść do rangi absolutu "pewne okoliczności", ale tak po prawdzie to nic jeno zapuściłem się ... znacznie. Gdzieś uciekła jakakolwiek konsekwencja w podtrzymywaniu siebie na poziomie fizycznym zdatnym do akceptacji. Koniec końców, rok do roku, mam +6 kg. Poza tym, że ciuchy skrzętnie szykowane na urlop nieodległy stały się, jakby wąskawe, to dupa ciężka do noszenia po świecie, pysk nalany, a bieganie dla zdrowia staje się ... hmm ... kontuzjogenne - jakkolwiek może akurat w tym przypadku, to pewnie nadinterpretacja (poza tym, że rzeczywiście boli).
Już nic nie zrobię, żeby podrasować swe otłuszczone boczki i wyprasować wystający bebech. Trzeba będzie zagryźć wargi i z całych sił wciągać brzuch zaklinając rzeczywistość. Jedno pewne, ewentualne zdjęcia z wakacji będą zniekształcone prze zbyt szeroki kąt obiektywu 😉. No cóż, taki mamy klimat w tym roku.
Jako, że z urlopu z całą pewnością wrócę jeszcze bardziej okazały, więc powrót na drogę fit planuję na powakacyjny czas. Do tego czasu powinienem być tak obfity, tak zawiesisty w sobie, że baza do zrzucania zbędnych kilogramów będzie pierwsza klasa 😀. Howgh!

niedziela, 18 czerwca 2017

Chleba naszego powszedniego

Chleb? Nic prostszego. Przecież prawdziwy chleb to tylko trzy składniki: mąka, woda i odrobina soli. Nic więcej. Ale podobnie, jak z piwem, które również składa się tylko z trzech składników, diabeł tkwi w szczegółach. Gdyby rzeczywiście zrobienie chleba było takie banalne, tak proste i tak schematyczne, to chleb chlebowi byłby równy i nie byłby naznaczony swoim świętym mitem.
Od blisko dwóch miesięcy mierzę się z pieczeniem chleba. I po tym czasie już wiem, że upieczenie dwóch podobnych chlebów z tej samej mąki, z tego samego przepisu, to sprawa nie prosta. Pieczenie chleba ma w sobie coś ze sztuki. W wąskim marginesie środków, jaki jest do wykorzystania, okazuje się być szeroki wachlarz możliwości. Wystarczy mgnienie oka, ledwo dostrzegalny gest, by kolejny bochenek domowego chleba był zupełnie inny od poprzedniego. Nie zrobiłem dwóch, nawet podobnych do siebie, a co dopiero mówić o powtarzalności. Wiem, wiem, to dopiero dziesięć prób, udanych, lub mniej, i wyciąganie jakichkolwiek wniosków jest przedwczesne, a podsumowywanie -  wręcz niepoważne. Natomiast coś mi już tam zaczyna układać się w większą, uporządkowaną całość. Arkana sztuki, jakby mi jeszcze obcej, zgłębiam zaciekle, choć ... z wrodzoną sobie przekorą. Raz się to opłaca, innym razem dostaję po łapach za niefrasobliwość. Ale zapach, absolutnie każdego, wyciąganego z pieca gorącego chleba, jest niepowtarzalny. Tak samo, jak melodia krojonej chrupiącej skórki, którą można przyrównać do najpiękniejszych dźwięków świata, takich jak szum fal, śpiew ptaków, czy nawet do dźwięku pękających kostek lodu zalewanych złotą whisky.
Jestem w drodze. Bardzo pięknej drodze. Na ile wystarczy mi zaparcia w zgłębianiu tajników chleba, tego nie wiem. Ale mam nadzieję, że za którymś razem wyciągnę z piekarnika ten pierwszy, idealny, bez zarzutu. Na razie doskonale się tym bawię. I w tym upatruję sukcesu, który nadejść musi.










1:19 A.M.

1:19 ... gdzieś pomiędzy sobotą, a niedzielą.
Kurczowo trzymam się dnia. Nie daję wygrać nocy. Do finiszu długiego czerwcowego weekendu pozostał jeden krok. Nie chcę go zrobić. Choć to krok nieuchronny, wstrzymuję go z całych sił. Bo nie chcę. Może dlatego, że to długi weekend, który uciekł zbyt szybko. Może dlatego, że był słodko leniwy; aż nadto leniwy. Z jednej strony poddaję się tej błogiej niemocy, a z drugiej zawsze mi żal, że zmarnowałem czas.
Jestem zmęczony. Już odliczam dni do lata; do urlopu. Nie planuję, nie tworzę scenariuszy- jedynie wypatruję, wsłuchuję się w niesłyszalne jeszcze. Potrzebuję odciąć się od codzienności. Chce mi się ciszy i niemyślenia.

czwartek, 15 czerwca 2017

Jakie czasy, taka zabawa.

W szczenięcych latach biegaliśmy z kolegami po budowach bloków z wielkiej płyty i zabijaliśmy wyimaginowanych szkopów, zrodzonych wyobraźnią szczutą czterema pancernymi i psem. Niewiele później, za czasów "Plutonu" przedzieraliśmy się przez nieskończoną dżunglę kukurydzianych pól i rozwalaliśmy żółtków granatami z kolb kukurydzy. Niejeden wracał do domu z podbitym okiem, gdy "odłamki" granatu poleciały w stronę nieprzewidzianą. Jakby nie było, była to zabawa jeśli nawet nosząca znamiona agresji, to jednak zbudowanej na filmowej - jakby nie było - malowniczej dla dzieciaków fikcji. Zarówno "szkopów", jak i "żółtków" nie darzyliśmy nienawiścią, raczej przypisywaliśmy sobie role bardziej szlachetne, prawe, bohaterskie - tak, jak w zabawie w Indian i "kombojów".
Minęło jedno pokolenie i ...  
Budując z dzieciakami szkołę z klocków, nagle pojawia się motyw ... zamachu terrorystycznego (!). Serio! Oto kolorową szkodę chcą "rozwalić" terroryści. Brrrr ... Skóra cierpnie na plecach, gdy uzmysłowimy sobie skąd taki pomysł w smarkaczych głowach. W zabawę dzieci wkracza rzeczywistość rodem z TV. Nawet jeśli to jakiś rykoszet tej rzeczywistości, która na co  dzień nie trafia do młodych głów, to jednak najwidoczniej te odłamki ranią. Tym razem w zabawie nie pojawia się kolorowy wróg klasowy, znany li tylko z filmu, czy historyczny ciemiężca bez współczesnych konotacji. Brudna rzeczywistość wkracza z buciorami w dziecięcą zabawę. Tylko czekać, jak pojawi się zestaw klocków lego w serii, nie o zwierzętach, nie o pojazdach, a o zwalczaniu islamskich bojowników.

niedziela, 28 maja 2017

Świerklaniec ... i rowery

Błękit nieba w najlepszym paryskim gatunku, słońce grzeje na 110%, temperatura 26-27 st.C, niedziela. Żal nie skonsumować tego dnia nieco wykwintniej, niż powszedni. No to jedziemy do Świerklańca! 
O parku w Świerklańcu wszyscy już wszystko wiedzą, więc ograniczę się do potwierdzenia, że tak, że rzeczywiście jest ślicznie, że zadbany, że zielony, że ... fajnie, i już. Chce się tam być, spacerować, a nawet rozłożyć na zielonej trawie na brzegu stawu.
Ale co to ja chciałem "w związku z" ? Acha, no tak. Ale żeby nie było, żeby nie było podejrzeń jakiś, ze sprzyjam "wiadomo komu" (brrr...!), to powiem, że lubię wegetarian, nie uważam ich za sektę, i co więcej - nawet lubię to ich żarełko. Jakby jeszcze do jedzenia czasem dorzucili nieco padliny, to byłbym skłonny przejść na wegetarianizm. Nie przeszkadza mi też, że ktoś chodzi w futrze, i to nawet nie na własnej skórze wyhodowanym. Natomiast jeśli nie je mięsa, chodzi w futrze i dodatkowo pendaluje na rowerze, to tutaj robi się już problematyczna sprawa.
Pal licho polityczną poprawność, kiedy w duszy wrze! Trudno, narażę się niejednemu i jestem w stanie znieść ten lament i bluzgi pod moim adresem. Po dzisiejszym - tak miłym w sumie dniu - moja niechęć do rowerzystów ...nieco bardziej wzrosła. Nie dość, że na drogach publicznych są świętymi krowami - z czego chętnie korzystają  - stwarzającymi zagrożenie nie tylko dla siebie, to nawet poza drogami, gdzie teoretycznie pieszy powinien się czuć bezpiecznie, sieją postrach. Dużo by można o tym prawić. I nie mam zamiaru roztrząsać ile czarnych owiec jest w tym stadzie. Dla mnie jedna łyżka dziegciu psuje całą beczkę miodu, jakby nie był słodki.
Wyłapywanie spod kół rowerów dzieciaka podczas rodzinnego spaceru, stało się zadaniem przewodnim dzisiejszego popołudnia w Świerklańcu. Szarżujący bez wyobraźni cykliści uważający się za panów asfaltu, roztrącający niemalże łokciami tłum namolnych pieszych, hamujący z piskiem opon i wytartych hamulców, traktujący innych jak slalomowe pachołki, bardzo skutecznie podnoszą ciśnienie. Nie wiem ile razy musiałem dzisiaj łapać Młodego za fraki, aby jeden z drugim durniem nie rozjechali go na miazgę.
Poza tym to było fajnie. Naprawdę.

sobota, 20 maja 2017

Pobudka na asfalcie

"Pobiegnij rano ...", "będzie rześko...", "słońce tak nie grzeje..." Tiaaaaaa...
Po rewelacyjnym piątku można było się spodziewać tylko tego, że sobota będzie taka sama. Założenie więc o porannym bieganiu, było ze wszech miar słuszne. Toteż zwlokłem swe cielsko z wyra, wzułem buciory i dawaj! w trasę. Ale jak tu się obudzić w sobotni poranek, kiedy piątkowy wieczór był tak ... miły ? 😉Jedno jest pewne: słońce grzeje w dekiel tak samo solidnie, jak pod wieczór 😀
Poranne bieganie ma swoje wady i zalety. Biorąc pod uwagę czynnik lokalizacyjno-pogodowo-kalendarzowy, można te plusy i minusy opisać w paru słowach.
Minusy:
- trudno się obudzić i "do biegu" i "w biegu" mi zajęło to jakiś prawie 5 km.
- słońce grzeje chyba solidniej i ostrzej niż popołudniowo-wieczorną porą.
- reszta dnia na nieco ciężkich nogach, po takim treningu.
Plusy:
+ biegając rankiem masz już z głowy wieczór
+ zapach świeżo koszonej trawy jest bardziej orzeźwiający niż wieczorny, zniewalający zapach wypiekanych kołoczków z serem
+ z założenia jest chłodniej, bardziej rześko z rana, chociaż dzisiejszy dzień temu przeczy (pogoda się maksymalnie spieprzyła z upływem godzin)
+ nie ma cholernych muszek, które stały się już stałą pozycją menu biegowego dnia. Ale może to wiatr wbijający swą siła w asfalt, tak skutecznie rozgonił to paskudztwo.
Jak by nie było - pobiegałem. W tempie adekwatnym do leniwego usuwania produktów przemiany materii piątkowej whisky. To było bardzo miłe bieganie. Jak już się obudziłem oczywiście 😊

Chlebek upiekłem. Czwarty. Z kolejnego przepisu. Oczywiście na własnym zakwasie, który pieczołowicie hoduję. Jak się udał? Każdy poprzedni miał swoje wady i zalety. No dobra, głównie wady. Dzisiaj też nie do końca mam to, czego oczekiwałem. Ale tak na prawdę, to dopiero jutrzejszy dzień będzie weryfikacją dzisiejszego wypieku. No bo co tu oceniać, jak świeży, gorący, z chrupiącą skórką i pachnący, jak milion dolarów. Rano okaże się czy się udał, czy okaże się jednak gniotem.

piątek, 19 maja 2017

Wiosna, ach to Ty!

Nareszcie !!! Maj w końcu wybuchnął słońcem i gorącem. I jednocześnie, wybiegły z mroku kształtne, choć nieco blade jeszcze, uda oraz filuterne niuanse zalotnie zerkające spod przykrótkich szortów. Dekolty, jakby odetchnęły głębiej znacznie, a usta nabrały malinowej słodyczy. Piękne nam się zrobiło, na ulicach, w parkach i na ławkach. Serce rośnie, gdy maj majować zaczyna z takim animuszem, jakby chciał za wszelką cenę odpokutować swoje, i braci swoich starszych, ciężkie winy. Wiosna! Ach to Ty!

poniedziałek, 15 maja 2017

Dobroczynność za piątala

Parking przed dyskontem w Gliwicach.Zatrzymałem się, bo w promocji soki jabłkowe. Chociaż nawet nie soki, bo nektary, ale ... 
- "Przepraszam, mogę o coś zapytać?"  - starszy facet, na twarzy wyorane życie.
- "O co chodzi?" - ale przecież wiem, domyślam się dalszego ciągu konwersacji.
- "Nie chcę pieniędzy. Wyszedłem z więzienia, jestem bezdomny. Kupi mi pan coś do jedzenia?"
- "Tak. A co by pan chciał?" - skąd ta nagła decyzja??? Czym różni się ten oto jegomość, że właśnie jemu odpowiedziałem w ten sposób? Przecież z zasady tego nie robię, pomny złych doświadczeń, które pozostawiały jedynie niesmak. Ani to trzęsąca się kobiecina, ani zasmarkany dzieciak, tylko zdrowy na pierwszy rzut oka facet. Że trzeźwy, że nie śmierdzi, że z twarzy jakoś... budzący zaufanie? Nie błagał, nie kajał się, nie płakał - ot zapytał.
- "Nie, no przecież ja nie mogę panu powiedzieć co" - odparł.
- "Ok. Niech pan poczeka".
Nie wdając się w szczegóły, kupiłem dobry (tak myślę) posiłek. Zapytałem sam siebie, co bym zjadł, jakbym był bardzo głodny. Nie musiałem zbytnio wysilać wyobraźni, bo w drodze z pracy zazwyczaj jestem bardzo głodny.
Podziękował.
Tyle faktów. Pozostają pytania, wątpliwości, niuanse całej tej sytuacji. Dlaczego? Kto? Co będzie dalej? Czy dobrze? Może źle. Jaka historia się za tym kryje? Czy warto? Ani mi z tym dobrze, ani źle. Chciałbym, aby było mi to obojętne. A może nie? 

poniedziałek, 8 maja 2017

Kozacka bieganina

Pobiegałem sobie w sobotę. Bardzo. Zupełnie normalnie wyszedłem przed dom, ba, nawet powiem że cholernie mi się nie chciało. Przeciągnięcie, dwa podskoki, trzy przysiady... i w drogę. Pogoda jakby idealna do biegania: jakieś 14 st. niebo zachmurzone, wiaterek minimalny, w powietrzu wisi ochota na deszcz. 
Biegnę. Najpierw ciężko, nogi nie chcą się podnosić, a nawet lewa łydka jakby nieco drętwiała. I tak męczę się przez jakieś 5 km w tempie przyzwoitym, ale wyprutym z radości. No męczę się po prostu. Ale tak mniej więcej od 6 km coś się zmienia. Krok jakby dłuższy, lżejszy, bardziej sprężysty. Po kolejnym kilometrze oddech się uspokoił, a tempo wyrównało. Już zupełnie inaczej się biegnie. Robię te swoje pętelki i zaczyna mi świtać w głowie, żeby zamiast pobiec we wiadomym miejscu prosto do domu, skręcić na jeszcze jedną długą pętlę. No to sruuuu, raz jeszcze. Dalej biegnie się bezproblemowo, jeszcze bez  żadnego zmęczenie materiału. No i rodzi się w końcu pokusa wielka, żeby wykorzystać ten dobry dzień, na wybieganie czegoś ... dobrego. To wymaga jednak inwentaryzacji pozostałej energii, przegrupowania sił i przeglądu bólu, który pojawia się już tu i tam. Ból to w sumie nic złego, ba, normalka dla biegacza. Trzeba go rozsądnie przezwyciężyć. Ale ja już znam swoje biegowe bóle i wiem, czy ten dzisiejszy jest groźny. Nie jest. Ten mi krzywdy nie zrobi. 
Trasa dobrze znana. Pętle, ich przybliżone długości, mam w głowie. Ważne aby tak kręcić się po okolicy, aby meta była w miarę blisko domu. Szczególnie, że od 17 km robi się już ciężko i nie chciałbym, od mety do domu, czołgać się. Stawy, zwłaszcza kolana, są już poobijane dzisiejszym asfaltowym bieganiem. 19 km, a to już prosta do mety, robi się mało przyjemnie. 20 i 21 km są już ciężkie. Teraz już wypatruję wyimaginowanej "taśmy" na mecie. Zaczynam spoglądać na endomondo z nadzieją, że już pozwoli mi się zatrzymać.
Jest! Meta. Półmaraton zaliczony. Drugi raz w życiu. I to na tak wariackich papierach. Bez przygotowania fizycznego i mentalnego do tej próby, po długiej przerwie, z pięcio kilogramowym naddatkiem względem poprzedniego, zeszłorocznego biegu, bez łyka wody po drodze. Wszystko przemawiało przeciwko, a wynik okazał się o ponad minutę lepszy; dokładnie o 1'07" lepszy, niż rok temu. Czas 2 h 06 min 33 s. Dla mnie bomba! Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności i tak dziwne, że dobiegłem.
To był jeden z kolejnych treningów. Mam bowiem w głowie zamiar wielki, aby w tym sezonie - tym razem przygotowany - pobiec półmaraton poniżej 2 godzin. I jeśli Bozia pozwoli, to zrobię to. Ale przygotuję się do tego. A to co się wydarzyło, to pozostanie w mojej pamięci, jako fajna przygoda, a raczej szczeniackie kozaczenie dziestoletniego młodzieńca z brzuszkiem 😀. Ot takie marzenie amatora w trampkach.

środa, 3 maja 2017

Pomajówkowane

Taaaaaak. Długi weekend majowy A.D.2017 przeszedł do historii.
Tradycji stało się zadość, więc spędziliśmy cztery dni i noce w Kudowie Zdrój. To miejsce, które na stałe wpisało się w naszą mapę "miejsc swojskich". Jak w zeszłym roku, tak i teraz mieliśmy miłe towarzystwo w hedonistycznym przeżywaniu najpiękniejszych dni wiosny. Ale pierwszy raz zmieniliśmy miejsce zakotwiczenia. Jako, że poprzednia miejscówka okazała się niedostępna (niestety dogorywa w tym roku...), trzeba było poszukać coś innego. No i znaleźliśmy coś całkiem przyzwoitego, po przeciwnej stronie Kudowy, mniej więcej w takiej samej odległości od serca miejscowości, czyli Parku Zdrojowego. 
Domek, a właściwie apartament w zabudowie szeregowej, która mieściła trzy podobne lokale. Na wyposażeniu dwie sypialnie, łazienka i aneks kuchenny - o szczegółach zaraz, bo ważne 😃 Osobne wejście z dworu, z brukowanego placyku. Na terenie mały plac zabaw dla dzieci, mały parking, miejsce na ognisko, trochę trawy. Do wspólnego korzystania sprzęt sportowy (jaki-taki), dwa całkiem porządne gazowe grille (na trzy ekipy). Okolica spokojna, z daleka od głównej drogi, pod lasem - dosłownie pod lasem, bo dwa metry za płotem regularny las, z którego mieliśmy towarzystwo w postaci mrówek. 
Teraz wrócę do szczegółów o samym domku vel apartamencie. Może nie dość dokładnie przestudiowałem ofertę, albo była tak sprytnie zrobiona, że przeoczyłem fakt, iż aneks kuchenny nie jest wyposażony w żaden palnik, piecyk, czy płytę grzejną. Cała reszta ok, ale kuchenka mikrofalowa nie rekompensuje braku miejsca do gotowania 😉. Jakoś tez nie doczytałem, że dwie sypialnie i salon są na tym samym poziomie. A jak już o nich, to nie chciałbym w nich spać w środku lata - klitki tak male, że nawet podczas chłodnego majowego weekendu było duszno straszecznie. Miejsca tyle, że na łóżka jedynie plac (+szafa na docisk). Ktoś sprytnie fotografował te miejsca na stronkę z ogłoszeniem, bo wszystkie pomieszczenia wyglądały w ofercie na duuuuużo większe - szeroki kąt rządzi! 😀To tyle, jeśli chodzi o narzekanie. Sam lokalik czysty, świeży, widać, że w miarę nowy i dostatecznie wyposażony w to co potrzeba (pomijając ewentualne chęci gotowania przez gości). Cena dla jednej przeciętnej rodziny dosyć zaporowa, ale w dwie ekipy przyjazd robi się całkiem atrakcyjny. Do ceny trzeba doliczyć dodatkowe myto za prąd- w naszym przypadku 15 PLN/dzień extra. Właściciele nie ukrywają tego, ale trochę to nieuczciwe, że pozycjonują swoją ofertę wyciągając z ceny koszt energii; no nieelegancko jakoś to wygląda.
Pobyt. Ufff, cóż tu powiedzieć. Pojechaliśmy tam wypoczywać i zażywać lenistwa. Zupełnie z planu wykreślając jakiekolwiek atrakcje, a skupiając się jedynie na konsumowaniu weekendu, w pełnym tego słowa znaczeniu. Dla przyzwoitości przespacerowaliśmy się po Parku, wypiliśmy pivo w knajpie w czeskiej Małej Cermnej, a jedyny wyjazd był do czeskiego marketu na zakupy 😉. Powyższe założenia i ich konsekwentna realizacja sprawiły, że to był niesamowicie leniwy, konsumpcyjny, chilloutowy weekend, od pierwszych do ostatnich godzin. Brawo my! Do tego pogoda słoneczna, choć nieco chłodna, która zachęcała do wystawiania pysków do słońca.
Ostatni dzień to tradycyjne łowy na czeskie rarytasy. Ołomuckie twarożki, hermeliny, kofola, spekaczki, absynt (tradycyjnie), no i piwo, piwo, piwo ... duuuużo piwa, bo trudno się nasycić czeskim chmielowym napitkiem w takim wyborze. Acha, no i ketchup, taki jak pamiętam(y) z dzieciństwa😉. I Lentilky! -must have.
I po weekendzie. Jak zwykle o tej porze trochę smutno, bo emocje jeszcze grają. Ale już za rok.... 

czwartek, 20 kwietnia 2017

Bezpiecznik

Ta chwila, kiedy prawie trzyletni Grzdyl, moszcząc się w łóżku przed snem, splata ręce za głową i wyciągnąwszy się na wznak, wzdycha tymi oto słowami: "Tato, miałem piękny dzień!".
Wszystko mija. Cała zła energia, ile by jej nie było, znika jak zdmuchnięty ze stołu kurz, a wzburzone fale wygładzają się w lustrzaną taflę wody. Czasami wystarczy jedno zdanie, żeby uratować "dla mnie też niezbyt łaskawy był dzień".

sobota, 15 kwietnia 2017

Boży gniew i inne egzystencjalne wątpliwości ery tańca na szmacie

Święta !!!!!!!! Wreszcie! Ale czy ja już wspominałem, że nie znoszę świąt wszelakiej maści? Nie? Tak? Chyba tak. W każdym bądź razie - podtrzymuję. Jeśli bowiem w imię "świętowania" przez dwa dni, a właściwie  jeden dzień - bo kto zważa na ten drugi - odbywa się odchamianie chaty w trybie przyspieszonym, "bo święta" (sic!), to wykonując piruety na ścierce pucującej panele w kolorze ...hmm... nie pamiętam miana... jawią się w mej głowie pytania tyleż buńczuczne, co zastanawiające.
Czy boży gniew jest taką samą słabością, jak ten mój z którego przynajmniej dwa razy do roku się tłumaczę? No bo skoro ja, mimo że maluczki, jednak na jego obraz, to chyba nasze gniewy są niejako spowinowacone, hę? Skoro jednak On doskonały, to czy wypada mu się gniewać. Co innego ja, pełen słabości, mały furiat, którego rozwścieczenie to zadanie wcale niewyszukane, a gromy którymi szastam wokoło siebie są li tylko krzesaniem zimnych, nieszkodliwych iskier..
Albo czy krzykiem wymuszanie na dziecku, aby przestało krzyczeć? Qwa, coś tu nie sztymuje. Zwalczać coś tym samym? Niby tak, ale gdy się tak zastanowić, to absurd przyjętej metody powala na asfalt. A, że przedświąteczna sobota, mus sprzątania, i te sprawy, to okazji do domowej chryi jest co nie miara.
No a pytanie czy królik moczony w maślance skruszałby tak samo skutecznie, jak w kwaśnym mleku? Pytanie Wielkanocne, jak najbardziej na miejscu przecież. Czy uszaty potwór przetrzymałby taki półśrodek? Nie dowiemy się latoś, ale przecież istota Wielkanocnego udanego ucztowania mogłaby zawisnąć na przysłowiowym włosku! Grunt, że z kuchennego piekarnika snuje się niemal namacalny, rozbrajający, podniecający aromat piekącej się kicającej bestii.
Kurcze! Ile to egzystencjalnych pytań rodzi się we łbie upieszczonym łykiem uisge beatha. Ale nie ma co wywlekać trudnych kwestii w ten przedłużony miło weekend. Tak oto wiec pozwolę sobie w tym miejscu życzyć Wszem i wobec WESOŁYCH ŚWIĄT! Czy je kochacie, czy nienawidzicie, to niech to będzie ... dobry czas.