FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

poniedziałek, 31 grudnia 2018

Szczęśliwego Nowego Roku!

To co, kończy się? No i bardzo dobrze! Niech już pośpiesznie się oddala ten stary ramol! Właściwie to o tej porze powinienem przystąpić do tradycyjnego podsumowania mijającego roku. Ale, jak tak "na brudno", w głowie, chciałem sobie hasłowo opisać poszczególne miesiące 2018 roku, to nic smacznego mi się nie układało. No to po jaką cholerę raz jeszcze rozdrapywać wszystkie rany i ranki?! No nie warto. Wolę pozostać z tymi niezapomnianymi, niesamowitymi chwilami, które skutecznie posiekały ten niezbyt udany tegoroczny placek. Lepiej wydłubywać słodkie rodzynki z przaśnej owsianki, niż w całości raz jeszcze przeżuwać lekko niestrawne danie. Ale wydłubywanie tych rodzynków pozostawię tylko dla siebie, bo przepadzitek jestem.😉
Tymczasem głowy wokół mnie epatują nakręconymi lokami - to samice w naszym stadzie szykują się na sylwestrową zabawę. Choć i młodszy samczyk też przed minutami kilkoma paradował z wkręconymi w burzę włosów "rolkami sushi". Jeno ja, pośledni zawodnik w tej drużynie, nie zakręcę dzisiaj nic na puklach mych przerzedzonych. Aczkolwiek koszulę wyprasowawszy jestem już w blokach startowych - na razie jeszcze na wpół w piżamie, ale co to dla mnie wskoczyć ekspresowo w skarpetki!

Taaaaak. To by było tyle na ten rok. Niech już przybywa następca, któremu będę suszył głowę moimi wypocinami na łamach tego periodyku. Niniejszym kończę na ten czas i życzę wszystkim ...

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!

sobota, 29 grudnia 2018

Koniec świata, z Bogiem, lub bez

Gdzieś mi się rzucił w oczy artykuł, że oto NASA wyliczyła, iż za jakieś 100 lat (nie pamiętam dokładnie) pierdyknie w nas kamień z kosmosu i nastąpi restart na skalę globalną. Ni mniej, ni więcej, koniec świata, jaki znamy. 
Abstrahując od "wiedzy" tajemnej różnych wróżów Maciejów z Polsatu, że ten koniec ma nastąpi już w lutym 2019 roku (nie pamiętam przyczyny...), to co by było gdyby NASA tym razem miała twarde dowody na to, że rzeczywiście coś przywali nam w kuper, jak niegdyś w moje Tico Polonez na ul. Roosevelta przed DOMiT-em? Jak by wyglądał Świat, ludzkość, gdyby istotnie data wyznaczonego końca, została zaznaczona kolorem czerwonym w kalendarzu na rzeczony rok?
Pomijając racjonalne postępowanie ludzkości, tzn opracowywanie ratunku dla Ziemi, bo przecież mielibyśmy sto lat na znalezienie rozwiązania. Czy nagle maluczcy rzuciliby się twarzami do ziemi i w z płaczem oczekiwali końca? No chyba nie. Przecież nikt z nas dzisiejszych nie dożyłby sądnego dnia. A nasze dzieci. Nooo, też nie... chyba, że nienarodzone. To rodzić je, planować, czy może nie warto fundować im spektakularnego zjazdu do bazy? Ale co z nami? Pójść w tango i zacząć najdłuższego sylwestra w życiu? No też nie. Niby skąd kasę na taką balangę. Zresztą ileż można... No to co zrobić z taką wiedzą? Jak skonsumować to danie z rozsupłanym węzłem wiedzy o przyszłości? Czy cokolwiek jeszcze warto?
Co z kulturą? Tworzenie, rozwijanie, pielęgnowanie kultury staje się bezcelowe. No bo po co? Po nas i tak już nie zostanie nic dla nikogo. Czy rozwój samoświadomości i cywilizacyjne kroki mają teraz jeszcze sens? A co z kulturą techniczną? Jeśli nie uchroni nas przed kataklizmem, to czy jest jakikolwiek powód, aby nadal ją rozwijać? Nowe rozwiązania, nowe technologie, następne niesamowite wynalazki i rozwiązania polepszające nas byt. Po co? Co z religią?
Parę dni temu Pierworodna zapytała mnie o to, czy ja wierzę w to, że Bóg stworzył świat itd. Cóż odpowiedzieć? Szczególnie, że w drodze na uroczysta pasterkę trudno prowadzić dysputy na ten temat. Gdzie w tej zapowiedzianej na "wtorek roku X" apokalipsie jest Bóg? Gdzie wiara! Gdzie nadzieja?
Na koniec roku metafizyczne pytania cisną się do głowy nieco częściej, niż zwykle. Tymczasem trzeba prasować koszulę i chłodzić szampana (lub inne szampanskoje igristoje) na sylwestrową zabawę. A potem obudzić się w 2019 roku i trenować pisanie nowej daty, bo z zawijasem z 9-tki na końcu jawi się bardzo seksownie. 😀

Sadzenie drzewek w grudniu

Tak sobie wczoraj szedłem i wzrok mój przyciągnęli panowie ze służb miejskich, którzy w nieco leniwo-zimowym nastroju przystępowali do zasadzania dosyć dorodnych drzewek na jednym z trawników. No niby fajnie, tylko czy aby na pewno na to czas? W grudniu? W przededniu mrozów, które mają w końcu uskutecznić zimę z prawdziwego zdarzenia? No coś tu nie gra. Od razu skojarzyło mi się z COP24 i zobowiązanie Lasów Państwowych do zasadzenia 6 milionów drzewek w celu zniwelowania "śladu węglowego" w ilości 55 tys ton CO2, który ten szczyt ekologiczny miał nominalnie wygenerować. Być może nasz rząd w osobach tych zziębniętych panów już zaczął sadzenie, hę? 😉
COP24, czyli dla przypomnienia: Konferencja Narodów Zjednoczonych w Sprawie Zmian Klimatu, która to skutecznie sparaliżowała Katowice, a miała na celu ugadanie się, jak ratować Ziemię przed efektem cieplarnianym. No właśnie. Przyjechało 30 tys ludzi z całego świata. Część z nich miała ustalić co robić, żebyśmy się nie ugotowali na naszej pięknej planecie. I co? No właśnie nic. Jak mnie to wkurza! Jak mnie to pozoranctwo denerwuje! Wszyscy miałczą, jak to jest źle, a nikt właściwie nie ma ani gotowego rozwiązania, ani nawet pomysłu, o chęci już nie wspominając, żeby zmienić cokolwiek. Ja nie jestem ani zbyt eko, ale też w drugą stronę nie przeginam. Zdaję sobie sprawę natomiast z tego, co jest oczywiście politycznie niepoprawne i niemodne, że nikt, nic, nie zrobi. Wszyscy to wiedzą, a z zadowoleniem poklepują się po plecach i składają deklaracje bez jakiegokolwiek pokrycia, bez jakiegokolwiek umocowania, bez ... sensu.
Przyjechała masa ludzi z całego świata. Na miejscu poniesiono gigantyczne (jak mniemam) wydatki dla obsługi tego wydarzenia. Ciekawi mnie, jakie są realne koszty poniesione przez wszystkich, przez organizatora, przez wszystkie państwa i organizacje, które wpakowały w samoloty swoich przedstawicieli i wysłali do Polski, wszystkie koszty poboczne związane z obsługę szczytu, wszystkie koszty niezwiązane bezpośrednio ze stricte COP24... Ile by można kupić i zainstalować za tą kasę np paneli słonecznych? Albo ile wymienić pieców CO z węglowych na gazowe? Albo ile zasadzić drzew? Ciekawe czy ktoś zrobił podobną analizę...? Pewnie tak. Ale może nie warto rzucić kwotą, bo jeszcze większy kac pozostałby po wielkim szczycie w Katowicach.
Ratowanie środowiska, no dobra, niech będzie górnolotnie, że Ziemi, to wciąż i zawsze tylko gra pozorów. Nie mam żadnych złudzeń, że dopóki jest interes w tym, żeby (i tu można dluuuuuugą listę wstawić): opłaca się kopać i palić węglem, wydobywać ropę naftową, karczować dżunglę pod uprawy awokado, osuszać łąki pod uprawy, produkować tani plastik do pakowania wszelkiego "dobra", tak długo, jak będzie z tego kasa, tak długo kieszeń będzie na tyle głęboka, że bez dna. 
Dla mnie problemem jest to, że dusze się smogiem i nie mogę pobiegać. Ale to lokalny problem. To, że za sto lat ten sam syf w powietrzu może przyczynić się do zmiany klimatu, sorry, ale jest gdzieś na drugim planie. Wkurza mnie to, że psy srają po trawnikach, chodnikach, ulicach, bo nie lubię czyścić butów z tego syfu. Dziwię się, że dotąd nikt nie dał zaporowej kaucji na butelki PET, żeby ludzi zniechęcić do ich kupowania. Boli mnie to, że nie można w banalny sposób zakazać i przypilnować, aby nie wycinać Puszczy Białowieskiej. I takie problemy i rozwiązania można wyliczać bez końca. Mamy problemy na dzisiaj, na już, które można rozwiązać, na które są realne sposoby i metody. Metoda małych kroków. A zewsząd słyszę, że oto będziemy uradzać, jak ziemia ma się nie ogrzać o 2 st.C.

Pogodynka.
Kolejny dzień z deszczem i temperaturą 4-5 st.C. Zimy nie widać.

piątek, 28 grudnia 2018

Dzban

Dwa międzyświąteczne, powszednie, acz nie robocze dni. Jak wykorzystać? Ano najlepiej pożytecznie. I nie mówię o sprzątaniu, praniu, czy innym ogarniania domowych pieleszy, a raczej o sprawach z natury rzeczy wymagających bytności tu i tam w godzinach normalnie niedostępnych w grafiku codziennym. Tak też było i z zaplanowaną wyprawą do naszego municypalnego urzędu w pięknym grodzie Zabrze, żeby uskutecznić zamówienie dowodu osobistego dla Pierworodnej. Nie byłoby warto ani słowa o tym pisać, gdyby... No właśnie. 😀
Urząd z rana, jak to urząd z rana. Nie nazbyt zatłoczony. To cieszy, zawsze. Wchodzimy z Pierworodną. We dwójkę, bo dzień wcześniej zostaliśmy z Najlepszą z Żon odprawieni z kwitkiem (a właściwie bez...), ponieważ nie mieliśmy przy boku naszej jakże już wyrośniętej Pociechy. Okazało się, że mając lat tyle, ile ma, musi własnoręcznie, pod baczeniem municypalnego urzędnika, złożyć podpis swój na wniosku. Jak widać więc, dzisiaj było to drugie podejście do tematu.
Pan, który nas "przyjął" u lady swego okienka, jak na urzędnika Wydziału Dowodów Osobistych, był oschły. I nie chodzi nawet o brak uprzejmości, a o zwykłą gburowatość. No "dzban" pełną gębą! Jakąkolwiek by w necie definicję określenia szukać najbardziej właściwą, to facet z twarzy i zachowania była dzbanem, nad dzbany. W wieku posuniętym bliżej do emerytury niż ja. Z fizjonomii, szpakowatych włosków takich na czerepie, okularów,  przypominający mi Marka Niedźwieckiego (z całym moim szacunkiem do Niedźwieckiego!), tyle że z wyrazem twarzy, jakby to właśnie imć Marka wytargali z radiowej "trójki" na zabrzański stołek za ladą urzędu. No poziom nieszczęścia wypisany na twarzy bił się zawzięcie z obrazą majestatu, że musi w robocie siedzieć imć Dzban. Jakby istniał wzorzec "urzędnika do wyrzygania", to facet by dostawał tantiemy za pokazywanie własnej mordy.
Wygląd, to nie wszystko. Oddałem wniosek na ręce czcigodne Dzbana. Pierworodna machnęła podpisik, ja też, zresztą dwukrotnie, bo niby nieczytelnie. Ten orzekł, że ów wniosek jest poprawnie wypełniony - czym mnie jakoś bardzo nie urzekł. Ale być może powinienem to uznać za przejaw łaski i podziękować za sumienną analizę tego, czy własne dane wpisałem bez omyłki. No trochę chyba niewdzięczny byłem. Natomiast pan Dzban zagłębił się w... hmmm ... i tu chciałbym napisać w co się zagłębił, ale ... nie wiem. Ot odpłynął. Wsparty dotąd łokciami o ladę, począłem się wiercić nieswojo. Trochę też dlatego, że ciepło mi już było, a trochę po to aby ruchami swoimi zza szyby, przyczynić się do ocknięcie się pana Dzbana. 
Obudził się. I nie zwracając na mnie uwagi, zawołał Pierworodną do siebie, niczym pryncypał swą podwładną. I począł tłumaczyć jej (nadal nie zwracając na mnie uwagi), że to i to na wniosku, i że może sama - bez taty - odebrać dowód osobisty. Kiedy przechwyciłem w locie potwierdzenie, obrzucił mnie spojrzeniem pogardliwym, a ja w wyobraźni swej bujnej niemalże już wizualizowałem sobie karczemną awanturę, jaką mi wytoczy z wysokości swego stanowiska. Ale nie. Zresztą postanowiłem zaatakować pytaniem, na które niechętnie odpowiedział "... tak, pan też może odebrać dokument". Tak sobie myślę, że jego obsceniczne ignorowanie mej skromnej osoby mogło wynikać z jakiegoś irracjonalnego uprzedzenia do moi, jako faceta, bo osobiście to mnie nie zna przecież, a mego wrodzonego wdzięku nie można ot tak, po prostu, ignorować. 😉Wczoraj faworyzował moją Najlepszą z Żon, dzisiaj uroczą mą Pierworodną. Więc albo macho, albo gej, któremu nie wpadłem w oko. 😉
Ha! Powiem szczerze, ze facet made my day. Z rana, po wcześniejszym oddaniu krwi do analizy (bolało!!!), nakręcił mi spiralę dobrego humoru na cały dzień. A tak zupełnie już szczerze, to dzban taki jeden z drugim, budują fatalny wizerunek miejskiego urzędnika. Szczerze mówiąc, ja osobiście mam raczej dobre wrażenia przy okazji bytności w tym czy innym "okienku" w Zabrzu. Ale takiego dzbana to powinno się awansować na palacza w kotłowni, żeby broń Boże! nie miał styczności z petentami.

środa, 26 grudnia 2018

Czterdziesta piąta godzina

... to była czterdziesta piąta godzina, kiedy na stół wjechała pieczona kaczka glazurowana miodem. Dla mnie pierś, bo wolę piersi. Mimo, że ocenę dania zaczynam zawsze od nóżek, to piersi są przecież kwintesencją uczty.

Obłęd w jej oczach miał hipnotyczną moc. Niewątpliwie Najlepszą z Żon opętał Demon Tych Świąt. Rzuca zaklęciami celnie i zawzięcie. Nie jakieś tam abrakadabra. Jej zaklęcia powodują ciarki na plecach. "Wrzuć cztery, nie trzy gniazdka" brzmi w tej godzinie, jak najgroźniejsze wiersze czarnej magii. Mechanizm spożywczy rozkręcony jest na maksa. Kolejne dwa poranki rozpoczynaliśmy od świątecznego śniadania. I nic to że jajeczka na twardo z majonezem i chrzanik na surowej szyneczce, jakoś tak ... hmm ... wyprzedziły nieco kalendarz świąt wszelakich.😀 Można jednak przyjąć, że to próba zrobienia choć nieco wolnego miejsca w lodówce. Swoją drogą, ciekawe kiedy - i czy w ogóle - pokonamy te wszystkie pojemniki z atestem PZH, w których odłożone są wartości "niedoprzejedzenia" w momencie pierwotnego podania na stół.
Najlepsza z Żon kulinarny hedonizm wyprowadziła na nowy poziom percepcji. Dopieszczenie wszystkich żołądków dokoła stało się metafizyczną misją, zadaniem niepojętym przez szare umysły, niemieszczącym się w ramach rozsądku. Jest ponadnaturalną emanacją istoty świątecznego czasu. Definicją. Dogmatem. Dziesięciorgiem przykazań.

Święta, jak to święta. Tradycyjnie konsumpcja wszelkiej strawy - poza duchową - przybiera rozmiary obdarte ze wszelkiej godności. Wygląda na to, że nie da się inaczej. Wciąż pokutuje przekonanie, wyniesione pewnie z czasów z dawna minionych, że w świąteczny czas należy wejść z rozmachem, a potem już tylko dokładać do pieca ile wlezie. Dosłownie "ile wlezie". I nie ma przed tym ratunku. Nawet, jakbym chciał - a nie mówię, że chcę - to nie obronię się przed: <tu wstawić listę>. 😉 Nie ma takiej mocy, aby nie skubnąć jeszcze serniczka. Na przekór rozsądkowi, szykując się na styczniowy oczyszczający post, wbrew wszystkiemu.

Tegoroczne Święta podsumować można jednym zdaniem i trzema równoważnikami zdań:
1. Wigilia była intensywna wigilijną intensywnością napędzana. 
2. Po pasterce oczywiście jeszcze makówki. 
3. Pierwszy świąteczny dzień wyjazdowy, do późnego wieczora. 
4. Dzień dzisiejszy, przezornie nadal świąteczny, pod egidą nie wyłażenia z piżam.

A już jutro, w poświątecznej rzeczywistości mam zamiar obudzić się ... jak najpóźniej. Urlopik smakował będę równie bez umiaru, jak wszystkie wspaniałości ze stołów ostatnich trzech dni. 😁


sobota, 22 grudnia 2018

Przedświąteczny

Choinka postrojona. I sam nie wiem, czy to ilość migających światełek - bo na choince się nie zakończyło strojenie mieszkania - czy odpowiednia dla soboty ilość whisky, ale jestem w niespotykanie świątecznym nastroju. Ja, który systemowo świąt nie trawi, pozwoliłem sobie na griswoldowe upstrzenie naszych metrów kwadratowych ilością światełek do porzygania. Jest słodko i migająco. Ho! ho! ho! ... niech tak będzie.
Karp zaszlachtowany, wanna zwolniona do użytkowania. Zakupiony drab był dla Młodego. Ciekawi byliśmy, jak zareaguje na żywą rybę, zwłaszcza na tak dużą, pływającą w wannie. Takie czasy, że zastanawiamy się nad tym, jak dziecko zareaguje na żywe zwierze (!). O dziwo, nie bał się. Ba, nawet nadał mu imię: Karol. Na tyle się spoufalił ze swoim imiennikiem, że serwował mu "turbo przyspieszenie", kiedy karp nie nazbyt szybko w jego mniemaniu penetrował wanienny akwen. 
Egzekucję poczyniła Najlepsza z Żon. Nie żebym ja nie podołał, tylko ja po prostu zbyt miękkie mam serce, nawet dla zmiennocieplnych. Ale uczyniła to z naukowym podejściem i profesjonalizmem, który ograniczył cierpienie i stres skazanego do minimum. Tak że żadna PETA czy inny Greenpeace niech się fatyguje. Cała moja żona! Zgłębienie tematu przed przystąpieniem do działania, to jej znak szczególny. Podziwiam to i nienawidzę; zależnie od sytuacji. Tym razem byłem, jak najbardziej "za". Uczyniła to tak sprawnie, że nie zdążyliśmy w tym czasie nawet przytachać z młodym choinki i bombek z piwnicy. Równie szybko zostały usunięte zwłoki - już marynują się w zalewie słodko-kwaśnej.
Dwa dni do uroczystej wigilii. Trochę się pochrzaniło, ale jestem przekonany, że będzie to dobry wieczór. Jeszcze jutro robocza niedziela, sprzątanie, wstępne przygotowanie do gotowania, a potem "Bóg się rodzi, moc truchleje!". Szkoda, że śniegu nie ma. Tradycyjnie jest szaro i ponuro i jedynie czego można oczekiwać, to deszczu w te świąteczne dni. Ileż to już lat minęło od ostatnich białych świąt...?

Pogodynka.
Teraz, blisko północy, termometr pokazuje 4 st.C, po szarym, mokrym dniu.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
Paliwo na P i Shell'u w Gliwicach po 5,14 PLN/L ON. W Zabrzu o 2 gr mniej. Na tańszych stacjach niewiele ponad magiczną "piątkę". Czyżby granica miała zostać złamana?

wtorek, 18 grudnia 2018

Szałsza pachnąca marihuaną, Bieszczady i gównoburza

Ja to naprawdę nie wiem kto ze współbraci w drodze, stojących w kolejce do świateł (Oooo! O sygnalizacji świetlnej na mej drodze codziennej, to kiedyś osobny "artykuł" spłodzę. Oj spłodzę!)  w metropolii Szałsza, puścił tego dymka. Naturalnie moje podejrzenie padło na hardcorowe Uno tuż przede mną, którego bordowa aparycja sama w sobie miała dosyć psychoaktywny charakter. Jak by nie było, Nocna Furia zaciągnął słodki obłoczek nozdrzami wentylacyjnymi swymi i w tej samej chwili słońce niemalże wychynęło zza nieprzebytej pierzyny chmur w tym smutnym jak p*** mieście. Na moment szara Szałsza zapachniała, jakoś ... hmm ... wielkomiejsko. 😎

Napadł mnie znienacka. Niezapowiedziany, jak nie wiem co. I zrobił mi z mózgu jajecznicę, taką lekko ściętą, jeszcze dość rzadką. Nasłany z dobroci serca, lecz burzący spokój karmiony wiedzą nie nabytą, jak taranem. Odkrył pokłady pradawnego nieznanego mi burdelu, którego i Herakles by nie wyczyścił. No nie ma takich wideł i już! Był, jak anioł apokalipsy, jak owoc z drzewa poznania dobrego i złego. Otworzył oczy me niewinne i z szatańskim chichotem odpłynął w dal. Jeno poły płaszcza zanim zamiatały kurz krzemionkowy i mógłbym jeszcze  przysiąc, że czarcie kopyta z nogawek jego spodni wystawały. Pozostawił mi ręce opadnięte do kolan mych koślawych i zrodzoną właśnie nieopartą potrzebę znalezienia poradnika o wypalaniu węgla drzewnego. Bo może właśnie to moment aby rzucić wszystko i poszukać nowej drogi życia? Bieszczady zawsze kusiły, a wypalanie węgla drzewnego nie może być bardziej stresogenne od wszystkiego co znam. 😜

Czasami lubię sobie kliknąć w jakiejś grupie fejsbukowej, w temat, który już na pierwszy rzut oka wygląda na płodny, jak cholera. Wystarczy gdy ktoś zagai temat o tym, że "w Zabrzu śmierdzi", albo że "smog zabija", albo że "Mańka-Szulik musi odejść" i już wiadomo, że gównoburza rozpęta się taka, że lektura to bardziej ekscytująca niż ostatnia strona Super Expressu i bardziej podniecająca niż rozkładówka w Playboyu. Tyle razy wspominałem już, że uważam ludzi za z natury dobrych, a ich wybryki przypisuję zwykłemu ograniczeniu intelektualnemu, za który trudno ich winić. Natomiast przy okazji tych "dyskusji" na tematy egzystencjalne w skali fejsbukowej, zastanawiam się czasami ile jest ludzi, którzy robią sobie jaja z tego stada durni. Tak nie ze złośliwości, a dla chorej rozrywki. Muszę się tu uderzyć w piersi, bo sam kiedyś zarzuciłem na jedną z zabrzańskich grup temat, który rozpętał taką gównoburzę, że jej rozmiar mnie przeraził. Usunąłem, z wyrzutami sumienia, że aż tyle owieczek poszło na rzeź. Zamiast rechotać, zrobiło mi się smutno, zapłakałem. Nigdy więcej tego nie powtórzyłem. Po co więc podglądam takie gówniane rejterady filozoficzne? A chyba dla uspokojenia i potwierdzenia, że nie jest ze mną jeszcze aż tak źle. Taki test. Może niską poprzeczkę sobie ustawiam w tym przypadku, ale też nie aspiruję zbyt wysoko. Na proroka ani duchowego przewodnika się nie nadaję. 😉

Pogodynka.
Szaro, buro i ponuro. Temperatura 2-3 st.C.

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Domowa teoria chaosu

Małe dzieci są, jak psy. Czytają emocje, jak jacyś Jedi. Nieważne, jak bardzo będziesz je skrywał w sobie, przeczytają cię na wylot. Co więcej, o ile w tobie złe emocje są stanem ducha, to małe dziecko konwertuje je na rzeczywiste zdarzenia, irracjonalne zachowania, werbalne eksplozje. Nawet twoje zmęczenie nie jest tylko fizycznym padaniem na mordę. To także złe emocje, które zżerają dobrą aurę dokoła. Zmęczenie nie jest brakiem energii, lecz jej czarnym odbiciem, które promieniuje i wprowadza w drganie wszystkich dokoła. Te wibracje w szczególny sposób oddziałują na dzieci. Szczególnie małe, których postrzeganie świata nie jest jeszcze skażone konformizmem. Z wiekiem pomijanie bodźców z zewnątrz staje się wygodne i konieczne, żeby nie zwariować. 
W wielu przypadkach opanowanie zachowania dzieciaka nie jest walką z nim, lecz z własnymi emocjami. Zapanowanie nad skumulowanym w sobie bagnem złego, męczącego, lub tylko niezbyt udanego dnia, być może jest nie tylko dobrym, ale wręcz jedynym kierunkiem ku skutecznemu opanowania domowego chaosu, który wymyka się spod kontroli. Czasami bowiem jest tak, że wszystko wiruje już z tak zawrotną prędkością, że tylko odcięcie zasilania może to powstrzymać. 
Raz na ruski rok przypada moja kolej na uśpienie Młodego, bo Najlepsza z Żon wywiesza białą flagę. Wtedy, jeśli tylko sam nie wybuchnę brakiem cierpliwości, staram się za wszelką cenę wyciszyć, zamknąć oczy i ... przeczekać. Nie ma nic bardziej kojącego, niż usłyszeć zwolniony, miarowy oddech na poduszce obok. Chaos opanowany. Zwycięstwo bez rozlewu krwi. Czasami odpuszczenie, oddanie pola rywalowi, daje lepsze efekty niż racjonalne parcie do przodu za wszelką cenę. Nawet jeśli ta strategia jest nie mniej wyczerpująca, niż brutalne stawianie na swoim.

niedziela, 16 grudnia 2018

Dzień dobry

"Dzień dobry" bywa dobre. Nie musi wcale być równie pozbawione treści, co "dziękuję" przy odbieraniu mandatu za złe parkowanie. Może być ciepłe i przytulne. Niezależnie od tego, czy kierowane ku całemu światu, czy ku konkretnej osobie. Może być ciepłe, jak żona, tuż nad ranem, wciąż w objęciach snu; miłe, jak "chwila czułej nienawiści" jeszcze przed otwarciem oczu; gorące, jak kubek gorącego kakao, gdy śnieg za oknem; przytulne, jak owinięcie się miękkim szlafrokiem, gdy ziąb na dworze.

"Dzień dobry" bywa dobre, gdy brak mu wyznaczonego celu, spraw do załatwienia terminów i planów. Bywa miłe, gdy otwarcie oczu nie oznacza jednoczesnego zrywania się z łóżka; nieważne prawą, czy lewą nogą. Jest przytulne, gdy nie poprzedza je skrzekliwy ton budzika. "Dzień dobry" nie lubi, gdy się je pogania. Płoszy się i traci pewność siebie.

"Dzień dobry" bywa dobre, gdy za towarzystwo ma dobry czas.

sobota, 15 grudnia 2018

Sytuacje

Ja z natury, to jestem wyrozumiały dla bliźnich. Tylko, że niezbyt. 😉
Jest zimno, tak więc poranna wyprawa na lokalne zakupy nie jawi się, jako ten jakże oczekiwany spacer z małżonką pod ramię. Toteż już pierwsze kroki poza azyl domostwa jest wkraczaniem na teren wrogi memu jestestwu. Kaptur naciągnięty głęboko na czoło, głowa wciśnięta między ramiona, jakbym karku nie miał. Idziemy! A właściwie jedziemy, bo zakupy z natury heavy duty, bo sobota. Dobrze, że odśnieżać nie trzeba.
Pominę wszystkie pośrednie stacje drogi krzyżowej. Zatrzymam się przy jednej z nich na nieco dłużej. To sklepik z mięsem i wędlinami na naszym rodzimym bazarze rozmaitości. Wtem w zatłoczonej przez mięsożernych klitce, rozpętuje się istna burza. Niespodziewana, jak grom z jasnego nieba w środku grudnia na 50 stopniu szerokości geograficznej północnej.

- ...Przepraszam, czyja ta wędlina? - pada zza lady - dla kogo to odłożone?
- To chyba tamtej Pani - głos pierwszy
- Której ? - ekspedientka
- Tej co już nie ma - głos drugi
- Aaaa, tej młodej! - głos trzeci
- Tamtej czarnej, co była z córką - głos drugi
- Nieee, tamta już poszła - głos czwarty
- No przecież mówię, że już jej nie ma... - z irytacją głos drugi.

Kolejka się przesuwa...

- Ale ... - aktywuje się w kolejce nowy głos piąty - chyba powiedziała, że wróci.
- Tak jakoś szybko wyszła. Może wróci ...? - zastanawia się głos trzeci.

Kolejka przesuwa się; my z nią. I gdy już wygląda na to, że temat zapomnianej kiełbasy wygasł, magle ktoś dorzuca łopatę węgla do pieca. Zegar odmierza kolejne sekundy.

- Bo to chyba chciała, żeby zapakować... - nie wiem, który to głos w sprawie.
- Ale to tamtej Pani, która już poszła - przypomina ze znawstwem głos pierwszy, wzdychając przy tym znacząco i przewracając oczami. Zanosi się na przeobrażenie dyskusji w sprzeczkę. Głosy w kolejce coraz donośniejsze.
- Noooo, ale to ta czarna, ta co z córką była. Taka młoda była. - przypomina głos drugi.
- Eeee, to chyba nie były matka i córka - głos czwarty powątpiewa.
- Właśnie, tylko dlaczego tak szybki wyszła? - widać, że głos trzeci wciąż szuka rozwiązania problemu rangi egzystencjalnej.

Już prawie nasza kolej... Zaczynam się wkręcać w tą dyskusję. Nie mam nic do powiedzenia, ale przecież nie o to tu chodzi. Najlepsza z Żon hamuje mnie, gdy sugeruję dołączenie swojego skromnego głosu. Może i słusznie, bo zaraz trzeba podjąć decyzję, czy bierzemy pasztet wędzony, kremowy, czy domowy; no i którą surową: sopocką, czy szynkę. To nie są wybory błahe, szczególnie, że nie wyczerpują znamion listy zakupów do realizacji.

- Może wróci ...? - nie wyłapałem, który to głos w dyskusji, bo przyszła nasza kolej.

Luuuuuudzieeee !!! Po co Monty Python, po co Bareja, kiedy rzeczywistość karmi nas tak wyszukanymi smakołykami na co dzień? 😀😀😀 Szkoda, że brak mi ogłady literackiej, aby oddać cały wyrafinowany charakter tej sceny. No nie potrafię i już! Pozostawię to wyobraźni szanownego czytelnika tych słów. Ale było grubo, oj było. 😄

Zupełnie z innej półki, choć nie do końca. Bo mi się tak fajnie złożyło, treściowo, bo o tej historii z mięsem powyżej się wysiliłem. Otóż, jak niektóre dzieci mogą być najskuteczniejszą antykoncepcją dla potencjalnie zastanawiających się nad posiadaniem potomstwa, to tak niektóre psy są w stanie wybić z głowy wszelakie zakusy na posiadania czworonoga w domu. 😀 W moim przypadku twierdzenie, że "dobre zwierze to dobrze przyrządzone zwierze", urasta do rangi opus magnum moich przekonać o świecie. 😉

Pogodynka.
Dzisiaj 0 st.C w ciągu dnia, teraz -1,5. Do tego śnieżek sypie. 

wtorek, 11 grudnia 2018

Gdzie zniknął Carlito ???!!!

Jak dobry thriller...
Ośmiokondygnacyjny budynek użyteczności publicznej. Centralna klatka schodowa, jasna,  bezpieczna, na wskroś nowoczesna. Schody biegną, aż po piwnicę. Carlito zabija nudę wędrowaniem od samej góry, do samego dołu. Najpierw mu towarzyszę. Ale po którejś serii postanawiam jedynie śledzić Młodego, co by się gdzieś nie sturlał z tych schodów.
Stoję więc u góry i widzę co każde półpiętro, jak Carlito się "melduje". Jedno, drugie, trzecie ... jest coraz niżej. Powinien się już pokazać znowu. Hmm... Nie widzę go. Zbiegam schodami w dół. 7... 6 ...5 ...4 ... (gdzie on jest ?!) ... 3 ...2 ... (zaczynam się denerwować) ... Gdy schodzę na sam parter i go nie widzę, kieruję się jeszcze do piwnicy. Nie ma go. Wołam. Nic. Wracam na parter. Jest mi już całkiem ciepło; nie tylko z powodu zimowej kurtki. Szybko idę do wyjścia. Nie ma go! Obracam się na pięcie i ... Carlito stoi tuż przede mną. Nieco zdezorientowany. Ale z drugiej strony z zawadiackim błyskiem w oku. Gdzie byłeś ?! Okazało się, że na którymś z pięter Carlito wsiadł do windy, która właśnie podjechała. Nacisnął "7", ale ktoś wcześniej ściągnął go na parter. I tak znalazł się tam, gdzie go w końcu znalazłem.
Fajnie, co nie...? Pożywka idealna dla wyobraźni współczesnych rodziców paranoicznie drżących o swoje pociechy, które w mgnieniu oka znikają w miejskiej dżungli penetrowanej przez wszelkiego rodzaju drapieżniki gatunku homo sapiens. Powiem szczerze, że ja do nich się nie zaliczam. Jestem raczej nielicznym głosem rozsądku w tej współczesnej paranoi. Ale dzisiaj spociłem się, jak szczur. 😀

I pomyśleć, że dorastałem w tej samej dżungli i będąc całkiem smarkaty przedzierałem się przez nią z przygodami, których współczesne dzieciaki nigdy nie przeżyją. Sam i  z kolegami, przemierzaliśmy trasy z naszego osiedla, aż na drugi koniec miasta. Czasami tylko po to, żeby pooglądać wystawy w jedynym w mieście sklepie z zabawkami. Zdarzyło się, że nas napadli i obrabowali z nielicznych złotówek i zabrali kupione plastikowe żołnierzyki. I co? Nie zamknęliśmy się w domach. Nie przyznawaliśmy się rodzicom, co nas spotkało. Tylko przy następnej wyprawie chowaliśmy kasę do skarpetek w sandałach, z nadzieją, że tam ich nikt nie znajdzie. Innym razem, gdy nas zaczepiali pijacy i inni tacy, to była to dla nas przygoda, która nauczyła nas spierd*** ile sił w nogach. Przeżyliśmy.

Pogodynka.
Sypnęło śniegiem. Cały dzień, raz mocniej, raz słabiej, z przerwami, ale posypywało. Przy temperaturze 1-2 st.C dużo z tego nie zostało, ale poranne odśnieżanie samochodu było całkiem, całkiem.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Ładny mamy marzec

Ładny mamy marzec...
Ja to monotematyczny jestem, przynajmniej jeśli chodzi o narzekanie na pogodę. No może z przerwą na lato stulecia, kiedy to wpadłem w jakiś szał zadowolenia. Zresztą na łamach tego pisadła bezsprzecznie jawię się jako wieczny malkontent. Poniekąd to prawda. Ale nie do końca. Otóż jestem zajebiście poprawny politycznie w prawdziwym życiu. Jestem tak porządny, że można mi pomniki stawiać. Tu, za zasłoną internetu, wyżywam się pod ledwie skrywanym alter ego. Wyłazi taki ponury, garbaty Mr Hyde, który łypie kaprawym okiem na  świat i bluzga na prawo i lewo. Tak więc ten tego, lubię sobie wylać tu cały ten szlam, który mnie czasem dusi. Nie tylko może dusi, ale czasami po prostu wqu***a. Tak po ludzku. Tak normalnie. Klasycznie. Wyprowadza mnie z i tak już nadwyrężonej równowagi. Czasami jest to wręcz żenujące. Na ten przykład potrafi mnie wqu***ć królik. Uhm, królik. Ten w klatce w kącie mieszkający. Podnosi mi ciśnienie tym, że się zachowuje nie nazbyt cicho. Królik! 
No co tam jeszcze? Nie, no dzieci pomijam, bo to zbyt oczywiste. To, że współużytkowników szos też nie darzę uczuciem wielkim, zazwyczaj, to też za bardzo oczywiste - jestem Polakiem i mam na to papier. Ale już to, że przy zmywaniu woda "mnie chluśnie" dżast na spodnie w okolice krocza, to to już jest powód do wylania (nota bene) hejtu na monotlenek diwodoru. Równie ekspresywna może być reakcja na wleciany ręcznik do wanny, albo ilość reklam w trakcie filmu na Polsacie.
Pytanie, czy to aż tak złe. Może zamiast biegać za ludźmi z siekierą, lepiej zrobić z siebie śmiesznego malkontenta, który wylewa swoje słabostki wprost do gulika, zamiast na bliźniego. Zawsze to mniej bolesne dla środowiska, gdy miast rzucać za kimś nożami, postawić na zresetowanie się literą i słowem, zamiast dusić się w frustracji. Jakby ta frustracja była mała i nic nie znacząca dla losów świata, to i tak zawsze śmierdzi. A smród ... ekhm ... śmierdzi i już.
Taaaaak, ładny mamy marzec tej zimy. Nawet posypało dzisiaj śniegiem z buro-słonecznego nieba.

niedziela, 9 grudnia 2018

Audyt wewnętrzny

Miałem zajefajny tytuł dla dzisiejszego posta, taki epicki, wzbudzający chęć wielką na kliknięcie linka. Niemalże tak intrygujący, jak nagłówki w Super Expressie czy na Onecie. Bo klasycy tworzenia ekscytujących nagłówków, nie tacy może jak dziewczęta od pasków TVP Info, ale z równie przetrawionym do cna tematem wiedzą, że nie treść, a jej reklama jest kluczem do sukcesu. Ponieważ jednak o tej porze już nie mogę użyć w tytule przymiotnika "poranny", toteż przełknąwszy przespaną gorycz porażki, daruję sobie zaginanie czasoprzestrzeni dla lepszego efektu. Z drugiej strony, jakby zaprząc do tego rydwanu kare konie metafizyki, to czymże jest czas mierzony na cyferblacie świata, hę...?
Wyspawszy się nie-niedzielnie w sposób wręcz urągający przyzwoitości, wstałem dzisiaj, tak na dobre, gdzieś koło południa. Nie liczą się wcześniejsze pobudki inicjowane przez Ostatniego Nadzieję na Przedłużenie Rodu, bo to tak, jakby mieć pretensje do wstawania na siku w śródnocnej ciszy. Najlepsza z Żon zrealizowała dzisiaj kupon "... a żebyś mógł sobie czasami tak dospać, jak ja", który to wyemitowała w przestrzeń życzeń k'mojej osobie dni parę temu nazad. Taki dar jest większym szczęściem niż dostanie od kogoś brakującej naklejki na książkę z Lidla. To nawet bardziej wzruszające, niż podzielenie się ostatnią parą potarganych rękawiczek w siarczysty styczniowy poranek skuty lodem. Smakuje lepiej niż makaron z cynamonem posypany obficie cukrem i polany roztopionym masełkiem. Ze wzruszeniem więc przyjąłem więc ten podarunek i ujęty za serce i duszę posypiałem sobie porcjami, aż przez Anioł Pański się przetoczyła moja rejterada z jawy ku sennym marzeniom.
Zanim obudziłem się na dobre, zrzuciwszy wszelakie tekstylia z ciała mego jedynego, wskoczyłem na wagę w kuchni przechowywaną, a potocznie łazienkową zwaną. Nie spodziewałem się niespodzianki równie ekscytującej, jak możliwość odespania tygodnia w dzień święty. A ponieważ nie wysłałem odpowiednich mocy i chęci ku sensorom urządzenia, toteż ono poczęstowało mnie wynikiem o tyleż spodziewanym, co dojmująco bolesnym. Jestem na dnie! Lada chwilą osiągnę ostatni poziom piekła, którego dotykałem stopą jakąś dekadę temu. Wtedy dostatecznie poparzywszy podeszwy, a mający za pazuchą pesel jeszcze żwawy, jak jelonek Bambi wiosenną porą, zerwałem się do walki i zwyciężyłem. Walka była krótka, istny blitzkrieg z użyciem broni skutecznej i miażdżącej siły przeciwnika. 
Po tylu latach od tamtej rozprawy, gdy niejednokrotnie wróg starał się podnieść swój łeb plugawy, a za każdym razem wychodziłem z tarczą z każdej potyczki, dzisiaj zastanawiam się poważnie, jak jeszcze raz rozprawić się z przeciwnikiem. No bo trochę mi sił do walki i ochoty brak. Po całym roku jako takiej aktywności fizycznej, a z drugiej strony braku reżimu kulinarnego, nie tyle jestem rozczarowany stanem swojej kondycji, co raczej zaniepokojony. Fakt jest taki, że rok mijający będąc bardzo burzliwy jeśli chodzi o zdrowotny aspekt mego jestestwa, skutecznie odebrał mi i sił i możliwości, na bardziej intensywne dbanie o siebie. Jakby nie było, jest ... dupa. Jeśli przed rozpoczęciem kolejnego sezonu biegowo-rowerowego nie pookrajam się nieco z nadmiaru tkanki tłuszczowej, nie zrzucę z kręgosłupa nadmiaru kilogramów, to nijak nie rozkręcę się na wiosnę. A przecież ochota by była, oj, i to wielka. No to co? Jeszcze przeżreć czas świąteczno-noworoczny i zacisnąć zęby i przełyk? No tak by, mniej więcej, było trzeba. Chyba nie ma innej możliwości. Wynik przeprowadzonego audytu wskazuje na takie niezgodności z systemem zarządzania jakością, że wskazane uchybienia muszą być usunięte. W innym przypadku, certyfikat zostanie cofnięty. A jak ja sobie wtedy spojrzę w me podstarzałe, acz nadal urocze, oczęta, hę?

Pogodynka.
Listopada ciąg dalszy. Jeśli można sobie wyobrazić najbardziej listopadowy z listopadowych dni w grudniu, to dzisiaj taki jest. Cały dzień leje, wieje, jest szaro i ponuro. Temperatura, już teraz po zachodzie słońca, 6-7 st C.

sobota, 8 grudnia 2018

Coraz bliżej święta ... coraz bliżej święta...

Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta ... la-la-la ...
Nie ma co, po dzisiejszej zakupowej sobocie, świąt che mi się jeszcze bardziej. 😉. Bliźni w szale (!) zakupów świątecznych są mi tak bliscy, jak Jarosław zdradzony o świcie. No po prostu ledwo się powstrzymuję, od przytulenia do piersi, od podania pierników z wyższego regału, od pomocy w wyborze najbardziej dorodnego karpia i zaklepania miejsca w kolejce tej pani, która tylko jeszcze pobiegła po dodatkowy kilogram łązanek do grzybowej. No, kurka!, no wprost jestem wniebowzięty, że mogę obcować z tymi wszystkimi ludźmi, że razem, możemy przeżywać te świąteczne przygotowania! Ta wspólnota jest tym, co sprawia, że jestem lepszy. Czekam na te święta, jak na zderzenie z asteroidą. 

Świat oszalał !!! 

Ale wczoraj było fajnie, fajniej. Bal Odlewnika na sto fajerek. Towarzystwa właściwe. Muzyka podkreślająca charakter spotkania. Stoły zastawione. I wszystko gra! To już moja trzecia edycja tego corocznego wydarzenia. Czuję się, jakbym był tam od zawsze. Wrosłem już, zapuściłem korzenie. Takie spotkania doskonale puentują cały rok wspólnej pracy. 

wtorek, 4 grudnia 2018

Agro Podagra! Dzień, jak co dzień.

... Agrooo Podagraaa! - don Carlito rzucił chyba najbardziej rolniczo-medyczne zaklęcie ze swojego rezerwuaru zaklęć wszelakich. Zabrzmiało całkiem profesjonalnie. I dosyć złowieszczo nawet. Po czym zniknął w chmurze gęstego fioletowego dymu. Właściwie to nie wiem, czy rozpłynął się w tej chmurze, czy skwapliwie skorzystał z łazienkowego portalu między rurkami kaloryfera. W każdym  bądź razie plan wywołania nielichego zamieszania był sprytną próbą zatarcia nieciekawego wrażenia, po wcześniejszej próbie z wtarciem we własne uda dwóch garści cudo-kremu. Eksperyment był ekstremalnie obciążony ryzykiem niepowodzenia i  tym razem prawa nauki zwyciężyły na całym froncie. Domestos nie zadziałał, dopiero pół rolki papieru toaletowe pozwoliło wytrzeć i uda, i dłonie, i łokcie, i ....itd. Natomiast woda w ramach kąpieli ma taki sam wpływ na usunięcie pozostałości po cudo-kremie, jak ja na skłonienie Pierworodnej do posprzątania bajzlu na jej biurku. Gąbka też nie pomogła.
Don Carito, jak wspomniałem, jednakowoż zniknął. Podejrzewałem jeszcze, że te białe ślady stóp (pewnie z cudo-kremu) doprowadzą mnie do jego faktycznej kryjówki za drzwiami łazienki. Ale ku mojemu zdumieniu, jednak nie znalazłem tam delikwenta. Zapadł się pod ziemię. I to bez śladu uszkodzenia beżowych (albo piaskowych, jak ktoś woli) kafelków na podłodze. Tylko z oddali dobiegło mnie nieco zduszone wołanie - Tato! zniknąłem! Patrz!
Nie patrzyłem. Byłem zajęty analizowaniem rozkładu okruchów czekoladowej babeczki, którą szczypta po szczypcie (też tak można), don Carlito wydłubywał skutecznie, jeszcze przed  aferą z cudo-kremem. Zagadką pozostaje, jaki procent babeczki trafiała do jamy ustnej, a jaki posłużył, jako ściółka w trójkącie łazienka-przedpokój-pokój (z zaprószeniem klawiatury włącznie). Jak by nie było, babeczka była chyba spora - to jedyny wniosek, jaki wyciągnąłem. Tylko po jaką cholerę analizować okruchy?! Mam wrażenie, że miało to odciągnąć moją uwagę od dalszych wydarzeń. Skutecznie zresztą.
- Tatooo! No patrz! - wyrwało mnie z rozmyślań ponowne zawołanie.
- No patrzę...
- Nie patrzysz!
- Patrzę!
- Nie patrzysz! Przecież mnie nie widać.
Poniekąd logiczna argumentacja zbiła mnie nieco z pantałyku. Tylko co to jest ten "pantałyk"? Azerbejdżańska etymologia tego słowa zupełnie mnie nie przekonuje. No ale nieważne, bo zbaczam ze szlaku oświecenia. 
Wtem buchło!, chuchło!, zachrobotało! i don Carlito pojawił się w portalu, który tym razem otworzył się między kanapą, a ścianą do dziecięcego pokoju. Jedno się wyjaśniło. To nie były jednak czary. Ha! Co prawda don Carlito musiał się niemało natrudzić, żeby się wygrzebać z ciasnej pulsującej, świetlistej dziury, ale najwidoczniej skakanie między wymiarami nie robi już na nim większego wrażenia. W każdym bądź razie nie wyglądał na steranego wycieczką do równoległego świata. A może tylko stał w przedsionku, tuż za bramą i chichocząc przyglądał się Staremu, który wciąż deliberował nad tymi okruchami po czekoladowej babeczce, hę? Wytacha odkurzacz z szafy, czy nie?
Nie wytachał. 
Z tymi portalami jednak, to wciąż ryzykowna sprawa. Dziwi, że w XXI wieku wciąż naukowcy głowią się nad ujarzmieniem zjawiska podróży między wymiarami. Przecież ustabilizowanie miejsc otwierania portali nie może być aż tak trudne. No bez przesady! 

Pogodynka.
Lało, leje, będzie (chyba) lać. 8 st.C

poniedziałek, 3 grudnia 2018

Ranking zaufania

Parę dni temu nazad wyczytałem tekst jakiegoś specjalisty od rynku ubezpieczeń, który to, przepełnionymi żalem strofami, załamywał ręce nad wynikami badania opinii społecznej. Narodowi zadano pytanie o jego przyzwolenie do wyłudzania odszkodowań, zawyżania ich wysokości, kreatywne podejście do tematu przepychanki o parę groszy więcej możliwe do wyciągnięcia od ubezpieczyciela. Jakież było zaskoczenie (naprawdę?), gdy okazało się, że w społeczeństwie wzrasta przyzwolenie na tego typu kombinacje. No dobra, nie owijając w bawełnę, ni mniej ni więcej, wyrolowanie ubezpieczyciela, jest mega kozackie. To tak, jak ukatrupić gestapowca podczas okupacji, albo przynajmniej nażreć się do porzygania, gdy zapłacone all inclusive. I tylko od poziomu wrażliwości zależy co wywoła rubaszny rechot, a co cicha satysfakcję w okolicach ośrodka dumy osobistej.
Dalej imć specjalista rozwodzi się nad wzrostem odsetka ludzi, którzy z radością orżnęli by swojego ubezpieczyciela. Gdzieś między wierszami błąka się zapytanie: Why?!
Ludzie z natury swojej wolą płacić za coś, niż za czegoś brak. Prosto i "zwięzłowato". I nic bardziej nie wq****a, niż to gdy trzeba wywalić kasę, a na końcu towaru, jakoś brak. Zaraz ktoś krzyknie: "Zaraz, zaraz! A bezpieczeństwo? A spokojny sen?". OK. Ale pokażcie mi choć jednego klienta, który zapłaciwszy zajebistą składkę za ubezpieczenie, w ostatnim dniu obowiązywania polisy powie: "Jakże jestem szczęśliwy, że odprowadziwszy składkę, o wartości tak niemiłej memu portfelowi, przespałem ten rok tak cudownie spokojnie!". Raczej jeden z drugim czytając propozycję przedłużenia polisy na następny okres, czuje się jak z ręką w nocniku. Po prostu wydymany. A gdy już w arytmetycznym szale doda wartość polis za ostatnie lata, to ... ehhh ... szkoda gadać. No ale w końcu spał tak spokojnie, jak niemowlak po wyżłopaniu całej butli bebiko przed snem.
Instytucje, zwane towarzystwami (chyba dla dodania sobie powagi, splendoru) ubezpieczeniowymi, handlują tzw produktami. I to słowo "produkt" jest kluczowe w tej całej historii. Produktem opisują coś niematerialnego, nienamacalnego, czego iluzorycznego, czegoś czego... nie ma. (Jak to? A bezpieczeństwo...?). Ludzie jednak wolą kupić hamburgera, którym się najedzą, samochód, który można zatankować, skarpety, które wzują na zziębnięte stopy. Natomiast zakup bezpieczeństwa ... hmmm ... no coś tu się nie klei.
Może tak. Z tym zakupem spokoju czy bezpieczeństwa jest, jak z ochroną oferowaną przez Don Vito Corleone. Albo opieka osiedlowego łysego Cześka, spod "trójki". Don Vito zapewnia, że nas nie sprzątnie, jeśli ładnie będziemy odprowadzać daninę. W podobny sposób działa pan Czesiek, który zapewnia, że nie spuści nam lokalnego wpierdolu, jeśli kopsniemy raz na jakiś czas, na fajki i bełta. Ja wiem, ja wiem, Ubezpieczalnie nie straszą klienta, że go dojadą (czy aby na pewno ...?😏). No to może nieco inaczej. Ten sam Don Vito, za drobną opłatą, zareaguje gdy zły kamienicznik wykopie nas z wynajmowanej sutereny. On ochroni, on pogada, on na pewno wpłynie i pomoże. Pan Czesiek też zapewni nam opiekę i natrze uszu tym z Nocznickiego, jak skopią cię, gdy będziesz wracał nocną porą z zakrapianej imprezy. 
Zaufanie od instytucji z szeroko rozumianego półświatka finansowego, jest, jakie jest. Trudno wymagać, aby darzyć je zaufaniem. O ile banki, jakoś wrosły w świadomość społeczną, to firmy ubezpieczeniowe wciąż traktowane są na równi z lichwą, czy firmami windykacyjnymi. W każdym przypadku żerują na kliencie niewiele w zamian dając. (Aaaa bezpieczeństwo?!). Zresztą nawet wspomniane banki - no któż kocha banki? Albo takie SKOKi. Kto je lubi(ł)? - no oczywiście poza polityczną sitwą wiadomej proweniencji, która upasła się na cudzej krzywdzie. Wszystkie te firmy pełzają gdzieś w ogonie rankingu zaufania maluczkich. Pisze maluczkich, bo zamożnego stać, na niekorzystanie z ubezpieczenia. Tylko mniej finansowo ustawieni mają problem. To taka rosyjska ruletka, kiedy z przystawionym do skroni pistoletem płacisz, aby nie zakręcić bębenkiem i nie nacisnąć spustu.
Milion late temu otarłem się o świat ubezpieczeń. Trochę miałem okazji, aby poznać, jak to wygląda od drugiej strony, w jaki sposób "wychowywani" są handlowcy sprzedający klientowi owe "bezpieczeństwo" i "szczęście". Jestem skłonny uwierzyć, że brokerzy ubezpieczeniowi wierzą w swoją misję. Trzeba naprawdę zmienić sposób myślenia, żeby z czystym sumieniem móc funkcjonować w tym biznesie. Dlatego tek wielu nie wytrzymuje, nie chce.
Całe szczęście, że następna polisa do zapłacenia dopiero w czerwcu 2019. 😉

Pogodynka.
Dzień o zapachu marca. Deszcz. Temperatura 7-8 st.C

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- Cena ON w Gliwicach idzie w zaparte - wciąż 5,29 PLN/L

niedziela, 2 grudnia 2018

Magia Świąt

Na początek dowcip.
W pierwszym tygodniu grudnia ksiądz na katechezie pyta: 
- Jaką mieliśmy wczoraj niedzielę?
Cisza. Nikt się nie zgłasza.
- No kto mi powie? - zachęca ksiądz
Na to nieśmiało podnosi rękę jedno z dzieci.
- Handlowa proszę księdza, handlowa.
😀😁😂


Taaaa, to tyle jeśli chodzi o śmiechałki. Dalej już nie jest zabawnie.
Miałem dzisiaj wątpliwą przyjemność dwukrotnego (!) bycia w centrum handlowym. No taka była potrzeba chwili; mniejsza o szczegóły. Mamy dopiero początek grudnia, ale to co się w godzinach wczesnych popołudniowych działo w markecie, już powoduje mdłości. A przynajmniej uczucie niepokoju wpływającego na niemały dyskomfort istnienia. Już październikowa oferta bożonarodzeniowa, potem znicze walczące o miejsce na regałach z choinkami, teraz już dominacja "świątecznego nastroju" jest nie do podważenia. Masakra jakaś... Nic tylko uciekać. Pod warunkiem wydostania się z zawalonego samochodami parkingu, a potem odstania w korku do wyjazdu z centrum.
I tak co roku.
Zaczynam dojrzewać do myśli, aby kolejne święta spędzić z dala od naszego pięknego kraju i zwyrodniałego "wesołych świąt". Nie wiem co jeszcze może cieszyć w przeżywaniu świąt, kiedy dwa miesiące wcześniej marketingowe bombardowanie potrafi zohydzić każdy ich aspekt. Święta trwają naciągane 3 dni - słownie: trzy dni. Natomiast ich reklama i permanentna indoktrynacja mająca na celu wpojenie mi potrzeby wesołego skonsumowania tych świąt, powoduje u mnie niestrawność do porzygania. Po dwóch miesiącach świątecznej propagandy nie potrafią już znaleźć ani krztyny magii tych świąt. Już na półmetku jestem zmęczony, i tylko pragnę dojechać do mety, minąć ją jak najszybciej, odpocząć.
Spakować się odpowiednio wcześnie i wyjechać tak daleko, aby zgubić ścieżkę dochodzenia do "wesołych świąt". Albo znaleźć taką krainę, gdzie magia świąt jeszcze istnieje. Jedno i drugie równie pewnie tak samo trudne do wykonania. Ale czyż nie kuszące...?

Pogodynka.
Leje. 1-2 st.C wieczorową porą. Po słonecznym dniu.

sobota, 1 grudnia 2018

Mafia, kartel, układ

Mam wrażenie, że w standardowym punkcie tankowania Nocnej Furii, coś niedobrego się stało. Albo szlag trafił wyświetlacze przy dystrybutorach, albo odcięli ich od netu, bo od wielu, wielu, ale to naprawdę wielu dni, cena paliwa, jak zaczarowana, przyjęła niezmiennie twarde i harde oblicze. Czyżby wieści z rynku paliw kopalnych nie docierały do Gliwic? To wielce prawdopodobne, bo cena za olej napędowy jest, jak zaspawana. Ba, pomału już widać pierwsze gniazda korozji na cyferkach po przecinku. Bo jeśli chodzi o tą przed przecinkiem, to pewnie laserowo wypalona ze stalowej blachy w gatunku 1H18N10T.
Jakby nie było, postanowiłem zawalczyć z tą mafią paliwowo-skarbową. Nie dam im dłużej żerować na sobie! Otóż niniejszym nakładam sankcje na ten układ. Nie będę tankował więcej niż za dwie stówy, i już! 😜 Niech się udławią swoimi cenami z kosmosu! Taki będę sprytny! Tak okrutnie docisnę ten przestępczy kartel! 😡 Nie ze mną te numery! 😎 
Sobota. Pod wezwaniem świętego Sprzątacza z Rokitnicy. Wyleżawszy się dzisiaj z rana solidnie, równie mocno wkręciłem się w wywijanie szmatą i odkurzaczem. Potężna dawka negatywnych emocji związanych z przedzieraniem się przez zasieki nieporządku, rozgrzały mnie do poziomu stróżek potu spływających po plecach. Ale cały ten niezdrowy nagar wypaliłem gdzieś tam pod koniec sesji w szafie, a tuż przed zajęciami praktycznymi w łazience. Na dobre wystudził mnie prószący śnieg osypujący nagie stopy w niebieskich klapkach transportujące wory śmieci do destynacji powszechnie śmietnikiem zwanej. Brrrrr.... zimno! Dzisiaj -1 st.C. Ale ponoć jutro ma się ku lepszemu obrócić ta pogodowa huśtawka. Ba, na początku tygodnie ma być dwucyfrówka, na plusie oczywiście. I niech tak będzie!
Za zamkniętymi drzwiami do pokoju Pierworodnej trwa impreza. Migające kolorowe światła i gwar wielogłosowy o natężeniu huraganu. Gdzieś w tym chórze można wyłowić piskliwo-jęczący głosik ONnPR - nie ma szans się przebić i zdominować to wyrośnięte już dobrze towarzystwo. Ale stara się, walczy jak potrafi. Nogi nie odstawia, a łokciami sie przepycha. Twardziel. A poza tym celebryta jeden! 😀 Skąd w tym małym skubańcu takie pożądanie atencji? Bo niewątpliwie zabiega o uwagę towarzystwa. To widać, słychać i czuć. Jeśli mu tak zostanie "na starość", to już się boję. 😉
W kuchni krząta się Najlepsza z Żon. Szykuje żywność (aromaty pizzowe wyczuwam) dla zgłodniałej (zapewne) menażerii. Tak to już jest, że żeby Pierworodna mogła przyjąć gości, to najpierw Stary musi posprzątać chatę, a potem Stara upichcić strawę. Tak jest kolej rzeczy. Niepisany układ międzypokoleniowy. Tyle, że za moich szczenięcych czasów, imprezy urodzinowe z kolegami i koleżankami były zaiste mniej angażujące rodziców. Ale może ja jestem już zbyt zmurszały i nasiąknięty historią pesel fałszuje trzeźwy osąd sytuacji...? 

piątek, 30 listopada 2018

Nic nie pasuje na tytuł

Jakby to pedzieć...? Roztomajto we tym tydniu było, ale terozki, we piontek wedle wieczora, niy ma co godać, co jest źle. Bo niy jest. Cza sie siednonć, spatrzeć coś na wieczerzo, poloć kielicha... abo lygnąć się i tela. Dyć momy weekend! 
Przymroziło ostatnimi czasy. Wśród nocnej ciszy ostatnich dwóch dni, termometr okazywał -5 st.C. To całkiem, całkiem nieprzyzwoita temperatura. W ciągu dnia łaskawe 0 st.C wcale nie było przyjemne. W powietrzu tyle wilgoci, że nawet słońce nie potrafiło go rozgrzać. Wypiździało mnie ... bardzo.
Miesiąc zakończony. I w kalendarzu, i w pracy. Już dawno nie pamiętam, aby zakończenie miesiąca było takie, hmm, spokojne (?), normalne. Bez gonitwy, bez palpitacji serca. Co więcej, jakiś tam zaczynek na grudzień też już obficie się pieni. Szkoda tyko, że z powodów różnorakich, nie udało się podtrzymać tempa, do którego rozkulała się ta maszyneria i pod koniec już raczej z rozpędu wtoczyła się na końcowy peron. Ręce może trochę opadły, ale warto się cieszyć i tym, że przynajmniej ten pociąg się wykoleił na ostatniej prostej.
Jutro Pierworodna rozpoczyna dwudniowe obchody swych trzynastych urodzin. Niewątpliwie więc będzie to weekend wyczerpujący znamiona ... wyczerpującego.

środa, 28 listopada 2018

CapsLock

Gdy w którymś momencie zacznę pisać z włączonym CapsLock'iem, to nie będę chciał być niegrzeczny. To będzie świadczyć tylko o tym, że jestem w tej chwili, po prostu ... ZDENERWOWANY! Tak bym wtedy miał. Albo raczej nie miał? ... hmm.
Trochę uspokaja mnie myśl, że samo zdenerwowanie obiektywnie nie istnieje. Tak, jak nie ma zimna, które jest subiektywnym poczuciem braku ciepła, braku energii. Tak, jak nie istnieje nienawiść, która jest niczym innym, jak brakiem miłości. Podobnie jest ze zdenerwowaniem. To nie jest stan nabyty. To raczej czegoś brak. Zdenerwowanie, to utrata spokoju. Raj utracony.
Lokalnie, nie ma nikogo bardziej sprawnego w pozbawianiu mnie spokoju, niż ONnPR. Jest mistrzem, nad mistrze. Rodzona siostra, w ciągu jednego roku, wyszkoliła go do poziomu najwyższego profesjonalizmu. A to, że miała ku temu jak najlepsze predyspozycje, to móżdżek ONnPR wchłonął jej nauki, jak gąbka. W wieku przedszkolnym może śmiało przepasać się czarnym pasem. Natomiast sensei Pierworodna, gdyby tylko posiadała zarost twarzowy, mogłaby zapuścić dłuuuugie wąsy i w pozycji lotosu kręcić świętym młynkiem w klasztorze Shaolin. Czas na emeryturę. Godnego następcę wychowała.
Jestem podatny na zawłaszczanie mojego spokoju, jak nigdy dotąd. Nie mam zamiaru szukać usprawiedliwienia. Tak mam. I wcale mi z tym dobrze nie jest. Królestwo za spokój! Nie wiem, może zacznę medytować...? He, he... już to widzę! 😀 Oczami wyobraźni widzę siebie siedzącego z zaplecionymi nogami, aż cierpną stopy, a na moich plecach wisi ONnPR i poddaje mnie próbie silnej woli 😉. 

Pogodynka.
Cały dzień z temperaturą oscylująca wokół 0 st.C. Na pocieszenie słońce na niebie. Ale czeka nas teraz noc z prawdziwym, kilkustopniowym mrozem. Brrrr...

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
Ropa na świecie wciąż tanieje, a  w kraju nad Wisłą, a właściwie nad Kłodnicą, ON ciągle po 5,29 PLN/L.

poniedziałek, 26 listopada 2018

Ale, że znowu...???

Dzisiaj autentycznie budzik mnie rozczarował. Gdzieś na finiszu marzeń sennych ordynarnie zajechał mi drogę doprowadzając do kolizji z furgającymi dokoła kawałkami zderzaków, rozbryzgiem tłuczonego szkła i zgrzytem blach. Brutalne przebudzenie. Hello! Tu poniedziałek! Pobudka!
Zanim zwlokłem się z wyra, budzące się z wolna pojedyncze komórki nerwowe niemrawo próbowały odpalić rzeczywistość. Jednak zastałe po nocy synapsy najwyraźniej nie odzyskały jeszcze swojej boskiej mocy, toteż nic dobrego z tego rozruchu nie wychodziło. Przez dłuższą chwilę nadal błądziłem pomiędzy nadzieją, a trzeźwością. F*ck! To jednak już nie weekend.
Droga przez noc. Mimo kiepskiego wstawania, dzisiaj jednak standardowe zasypianie w porannej trasie nie było, aż tak makabryczne. Mniej więcej trzymałem się swojej strony drogi, co nie zawsze jest takie oczywiste.
Poniedziałek okazał się kontynuacją poprzedniego tygodnia. Jakby w ogóle nie było weekendu po drodze! Pierwsze pozytywne wrażenie (wręcz miłe zaskoczenie), z każdym kwadransem, z każdą godziną, ustępowało frustracji. Ileż razy można potykać się o te same kłody? Ból poweekendowego istnienia z domieszką listopadowej aury, tylko potęgował zło. Pulpa, z której nie można nic konkretnego ulepić. Żadnych tragedii, ale i za grosz pozytywów. Odhaczyć, skasować, zapomnieć.

Ale co ja to dzisiaj chciałem...? No tak. Trochę geopolityki z najświeższych stron gazet. Znowu? Tak, znowu. Tak, znowu Rosja podpuszcza Świat. "A cobyście powiedzieli, jakbyśmy ... hmmm... np dojechali znowu Ukrainę, hę?". I sruuuu! jakiś mały incydent na morzy azowskim; jakieś staranowanie okrętów, ostrzelanie i w końcu zabranie zabawek Ukraińcom, którzy z płaczem wracają do domu wpław, a nie na swoich okrętach. Tak, tak, mamy XXI wiek, cywilizowany (w miarę) region świata i konflikt na miarę sporej piaskownicy. Tak to wygląda. Tylko skóra cierpnie, gdy zdajemy sobie sprawę, że z tej piaskownicy bójka może się przenieść na cały plac zabaw. A łobuzy, którzy biją mniejszych, raczej nie żartują i są w stanie natrzeć uszu wszystkim dokoła. 
Co na to szeroko pojęty Świat. No Świat ubolewa. Świat protestuje. Świat wyraża oburzenie. Ale ledwo wychyla nos zza płotu, żeby popatrzeć co to tam się właściwie wyrabia. Żaden nie przeskoczy przez siatkę, żeby przynajmniej warknąć na Rosjan. Zresztą czy oni cokolwiek by sobie z tego zrobili? Nie sądzę.
A biedni Ukraińcy ogłaszają stan wojenny u siebie, bo cóż innego im wypada zrobić... Żeby zachować resztki honoru. I prawdopodobnie na tym się skończy. Ba, dobrze by było żeby na tym się skończyło. I dla Ukraińców i dla reszty Placu Zabaw. Bo jak nie, to ... to stracą nie tylko te parę okrętów. A kumple z Placu z całą pewnością nie staną w ich obronie. Odwrócą tylko głowy i pogwizdując pod nosem oddalą się pośpiesznie, udając, że nic nie widzieli. Nie trzeba być fachowcem od stosunków międzynarodowych, żeby taki rozwój sytuacji przyjąć za równie prawdopodobny, jak to, że Kaczyński nigdy nie przytuli Tuska.
I tak będziemy sobie obserwować bezkarność Niedźwiedzia ze wschodu. Zrobi co zechce. A my będziemy po cichu się zastanawiać, kiedy dojrzy coś atrakcyjnego nieco bardziej na zachód niż Ukraina. Będziemy się mądrzyć, stroszyć piórka, wierzyć w niezmienność naszej sytuacji geopolitycznej, a gdzieś tam pod skórą drżeć o własne granice. 
Nie podoba mi się to, oj! nie podoba.

Pogodynka.
Szaro, buro i ponuro. 4 st.C, jakaś mżawka. Już wolałbym, żeby sypnęło śniegiem i zmroziło cały ten syf dokoła.

niedziela, 25 listopada 2018

Nie-Sztuczna Inteligencja

- Karol! Co tu jest tak mokro! - bo cała łazienka zalana do wysokości 1 m n.p.podłogi.
- (zdziwiona mina)
- Kto tu tak nachlapał?!
- To nie ja...
- Co, może Wiktoria tak nachlapała?
- Tak. I jeszcze pomoczyła mi pidżamę.
- Cooo... ? Nie widziałem jej, żeby tu przychodziła.
- Bo tu zrobił się taki portal - wskazanie na przestrzeń między rurkami kaloryfera - i ona tędy przyszła. A potem wszystko zamoczyła... Piżamę też.

Czy to było mądre tłumaczenie? Nie. Ale gdyby w którymś momencie Młodego nie poniosło, to być może zasiałby ziarenko niepewności i redystrybuował część potencjalne winy. Natomiast reakcja na podbramkową sytuację świadczy o inteligencji. Czy skubany będzie kiedyś mądry, tego nie wiem. Ale rzutkości i inteligencji nikt mu nie odbierze.
Czasami jestem przerażony tym co Młody funduje mi (nam) na co dzień. Jego pomysłowość nie zna granic - i to nie jest żaden slogan. Nie przytoczę tu przykładów, bo jeszcze mi kto kuratora podeśle. Co więcej, od zamysłu do realizacji wystarczy chwila. Nie ma szans na powstrzymanie go w działaniu, gdy pod małą czaszką zaświta pomysł. Chodzi zwłaszcza o kaskaderskie wyczyny. Nie pomaga ostrzegawczy okrzyk i tygrysi skok z zamiarem powstrzymania go. On wtedy wyciąga się, jak długi, robi salto nade mną, i ląduje w wykroku, jak ninja. I to z grymasem zwycięstwa na małej mordce. A ja nie zdążę wypuścić z płuc wstrzymanego oddechu. Znowu mu się udało. 
Inna sprawa to inteligencja techniczna. Ja w jego wieku co najwyżej klocki układałem. Natomiast Młody czasami tak mnie zaskakuje, że autentycznie, bez żadnej ojcowskiej subiektywnej dumy, nie wierzę w to, co widzę. O poruszaniu się we współczesnej technologii, to już nawet nie ma co wspominać. Oczywiste i mało odkrywcze, że nasze dzieci już się rodzą ze zdolnościami, które nam nierzadko z trudem przychodzą.
Inteligencja językowa. I znowu jakoś nie pasuje to co słyszę, do tego co widzę. Skąd takie słownictwo? Skąd taka kreatywność w argumentacji, łatwość wypowiedzi? 104 cm w kapeluszu, a słownictwo, że boki zrywać. Być może zbyt wiele pozwalamy mu na buszowanie w internecie... Z drugiej strony, z całą pewnością wynosi z netu umiejętności, których my, rodzice, byśmy mu nie zafundowali; przynajmniej już teraz, bo za smarkaty przecież. Może wypada się skrzywić, na taką oto tezę, bo niepolityczna bardzo, ale... hmm... kto wie, kto wie. 😀

Inteligencja nie przekłada się w prosty sposób na życiową mądrość. Pozostaje mi mieć nadzieję, wierzyć, że będzie jakieś siedemdziesiąt cztery razy bardziej mądry, od swojego starego. Czego jemu i sobie życzę.

Pogodynka.
Weekend cieplejszy, niż początek tygodnia. Wczoraj było nawet 8-9 st.C, choć ponuro i szaro. Dzisiaj nawet słońce wyjrzało na chwilę zza chmur. Wykresy pogodowe jednak nie pozostawiają złudzeń - będzie coraz zimniej.

sobota, 24 listopada 2018

Dzieci

Dzieci to samo dobro. Twierdzenie, bo trudno mówić tu o tezie, kiedy tak oczywistym w świadomości społecznym jest takie zestawienie tych słów, niepodważalne, nie podlegające dyskusji, dogmatyczne wręcz. Niby tak. Ja, jak zwykle próbuję drążyć skałę, jakby nie była twarda.
Tak, dzieci to szczęście, to dobro. Ale czy aby na pewno "samo"? Pomijając poprawność polityczną i narażając się na ostracyzm i gniew oburzenia otoczenia, powiem, że otóż nie "samo". Dzieci to substancja, że się tak wyrażę, wieloskładnikowa. Tyle że składniki nadające wielowymiarowości są tak dobrze zmieszane z "dobrem", że trudno je wyselekcjonować do drużyny "złych". Ta drużyna nierzadko wygrywa sparingi z "dobrem". Nawet jeśli mecze są rozgrywane jako nieoficjalne, a ich wyniki nie trafiają do oficjalnych statystyk.
Dzieci są kochane. Tak. Ale bardzo szybko można się "odkochać"- przynajmniej na chwilę. Potrzeba odpowiedniego osobnika i sprzyjających okoliczności, żeby "samo dobro" doprowadziło do wojny, ba, do nierównej wojny. To tak, jakby walczyć z przeciwnikiem uzbrojonym po zęby i nieprzebierającym w środkach, kiedy ty masz związane za plecami ręce. Czasami tak właśnie się czuję, kiedy moje Dobro najmłodsze postanawia toczyć ze mną bitwę. Jakie tam postanawia?! Przecież jeszcze za młody na racjonalne kroki. On działa pod wpływem instynktu. Jest, jak zwierzak, któremu intuicja podpowiada, że powinien walczyć o swoje, bo... bo tak trzeba. To instynkt przetrwania, zwiększanie sobie miejsca w gnieździe. Darwin się kłania. 
Sprawa się komplikuje w przypadku chowania się w jednym kojcu dwóch szczeniaków. Jestem wtedy skłonny przyjąć linię wychowawczą opartą na wierzeniach darwinowskich. Niech się szczeniaki gryzą, szarpią, duszą, włażą sobie na głowę, wyrywają włosy, szczypią, rozbijają sobie łby, upuszczają krwi -  niech wygra silniejszy. Nie lepszy, tylko silniejszy. Jeśli słaby mimo to przeżyje, to wyrośnie na kawał zakapiora, co na pewno mu nie zaszkodzi w życiu. Dobra w sobie się przy tym nie pozbędą, nie wyparuje z nich. Bo jakoś jednak wierzę, że ludzie z natury są dobrzy. Przy okazji, ja będę mniej narażony na ciosy, które przecież bez jęknięcia trzeba przyjmować na klatę. Ja rodzić, ja człowiek, jestem skazany na bycie dobrym w stosunku do swego potomstwa. I szczycę się taką "przypadłością", jakby powyższe twierdzenie nie uderzało w melodramatyczny patos. I jakby to nie było zbyt wyraźnie widoczne z perspektywy obserwatora.
Może jestem naiwny, ale zawsze jako pierwszą stawiam tezę, że ludzie błądzą, czy to z  niewiedzy, czy z głupoty, a nie perfidnie chcą robić źle. Nie inaczej jest w stosunku do niedorośniętych jeszcze osobników. Mój problem polega w tym przypadku na tym, że nie przeczytałem dostatecznie uważnie instrukcji obsługi dzieci. Mając świadomość istoty problemu, tym bardziej mi dolega niemoc, która mnie ogarnia w momencie problemów wychowawczych. Mówi się, że z wiekiem człowiek mądrzeje, dojrzewa. Niestety tak. Niestety, bo w przypadku w miarę późnego ojcostwa (w moim odczuciu), zbyt wiele wiem o życiu, żeby poddać się instynktowi. Kiedy byłem młodszy, wiele z problemów nie rejestrowałem, a więc dla mnie ich nie było. Teraz, dodając do tego moje zmęczenie, zużycie, brak cierpliwości, problemy wychowawcze momentami urastają do wysokości egipskich piramid. 
Niewątpliwie mam problem. 
Ze sobą.

piątek, 23 listopada 2018

Jubileusz z Szipą i Śmiatkiem

Niejako przy okazji jubileuszu, bardzo zacnego, okrągłego, bo 666 wpisu do bloga, pozwoliłem sobie pomyszkować po zarośniętych pajęczynami grubymi, zakątkach bloga dawno nie klikanych. I oto znalazłem cuś, co wywołało na mych licach postarzałych, rumieniec dziewiczy niemalże. 😊Ach, co to były za czasy! Lat temu 6 nazad poczyniłem takie oto opowiadanie, za które swego czasu nawet nagrodę zebrałem (Agnieszka - pamiętasz? ). Teraz napisałbym to trochę inaczej; może mniej błędów przestankowych bym popełnił; może bardziej przyłożyłbym się do poprawności gwarowego słownictwa, składni. Ale i tak - takie jakie jest - wywołuje fajne wspomnienia. 
Kto nie czytał dawniej, temu polecam więc "Przypadki Szipy i Śmiatka", w wersji oryginalnej, z roku 2012.

próbka:
"Po głównej ulicy, po stalowych glajzach, larmując wściekle przemknęła bana. Kole kościoła, pod wielkim starym dębem, stała stara mordownia "U Ericha". Kożden wiedzioł, że to miejsce nie dla bab. Kufle latały tam nie rzadziej niż muchy wokół starego odrapanego żyrandola zwisającego z brudnej powały. Życie społeczno-kulturalne tej dzielnicy kwitło właśnie pod auspicjami tego kultowego miejsca, które nie mniejszą czcią było darzone, niż nieopodal stojący kościół z wysoką wieżą. A stary dąb, który rozłożystymi swymi konarami opasał mordownię, korzeniami swymi sięgając czasów pradawnych, z najgłębszych pokładów historii czerpał siłę i energię czarowną, którą jak wielkim parasolem przed złem chronił gości Ericha. Szepty listowia, jak modlitwy, witały i otuchą napawały każdego, kto wstępował w knajpiane progi. Takie to było miejsce."

... a całość tutaj: http://ravkoszpomojemu.blogspot.com/p/przypadki-szipy-i-smiatka.html

Wiśnióweczka Pani Marii

Zakichany, zasmarkany, z łzawiącym jednym okiem i ze stadem stepujących mrówek w lewej dziurce nosa ... ale szczęśliwy. Piątek! Piąteczek! Piątunio!!! A dzisiejszy dobry humor sponsoruje wiśnióweczka Pani Marii! 
Weekend czas zacząć.
Dobra, dobra, weekend weekendem, ale ten zdradliwie rozwinął transparent: "Człowieku! Lecz się!". Się będę. A właściwie, się będziemy. Najlepsza z Żon wychodzi z wirażu na prostą, Młody ocierając się o bandę driftuje od dłuższego czasu, ja natomiast wchodzę w zakręt i właśnie czuję, jak tracę przyczepność na tylnej osi. Staję się zdecydowanie nadsterowny, dupą mi zarzuca, co podkręca obroty i adrenalinę. Na razie wyje silnik, jednak jeśli nie pozbędę się tego kataru, to zacznę wyć JA! 😡

To był pokręcony tydzień. Jeśliby go zrelacjonować dzień po dniu, to ni cholery nic by z tego nie wyszło. Od samego początku wszystko było jakieś ... pokręcone. 😉 Powiedziałbym, że miotałem się od poniedziałku do piątku, raz krok w przód, raz dwa do tyłu, żeby za chwilę uskoczyć w bok i przywalić w płot. Dobrze, że to już koniec. A przynajmniej taką mam nadzieję.

(uhm... wiśnióweczka Pani Marii zaiste smakowita jest...)

Trzeba by wywiesić pranie. Jako Mąż bez mała idealny, ledwo przekroczywszy próg domu, zanim jeszcze umoczyłem sznupę w misce ze strawą, nastawiłem pranie. Zrzucając całotygodniowy pył z jeansami mymi roboczymi, poczułem jak co tydzień nieodparta chęć oczyszczenia. Taki urok pracy w bogatej atmosferze. 😀 A tylko detergenty (i wiśnióweczka Pani Marii) są w stanie przygotować mnie na godne przeżycie końca tygodnia. Rytualna ablucja i katharsis duszy, to zestaw obowiązkowy zestawu restartowego.

Pogoda nie rozpieszcza. Cały tydzień iście listopadowa. Dzisiaj szaro i ponuro, od poziomu asfaltu, po same niebiosa. Chmury w komitywie z mgłą i (pewnie) smogiem szczelnie wypełniły wsio dokoła. Brak jakiegokolwiek cieniowania tej popielatej chmurnej papki ociekającej śmierdzącą wilgocią. Tyle, że nie pada. Tyle, że nie wieje. Tyle, że nieco cieplej, niż w ostatnich dniach, bo jakieś 6 st.C popołudniową porą. Co do słońca, to w TVP podawali, że wyjechało na urlop do Bułgarii. Ale czy można wierzyć publicznej telewizji...?

P.S.: O-ho! To 666 wpis w moim blogu. Czy to aby nie jest ciut niepokojące, hę... ? 😈

środa, 21 listopada 2018

Wstyd, to za mało

Bo u mnie, psze pana, z polityką jest trochę, tak jak z Bogiem i koronkową bielizną - wsio traktuję bardzo prywatnie i nie na pokaz. Koronkowej bielizny co prawda nie noszę, z wiarą się nie afiszuję, ale poglądy polityczne jakieś jednak mam. Tyle, że się z ani jednym, ani drugim, nie obnoszę. Tym bardziej unikam wdawania się w religijne spory i polityczną napierdalankę. Czasami jednak człowiek musi, inaczej się udusi - o!

Trochę tak dzisiaj się poczułem, jak William Wallace, kiedy Robert the Bruce go w końcu zdradził. Mina Mela Gibsona w "Braveheart" właśnie z tej sceny, pasuje mi najlepiej żeby oddać to niedowierzanie i żal, jakie przyniosła dzisiejsza lektura na temat pierwszego w tej kadencji posiedzenia sejmiku śląskiego. Zanim więc znikną pod kurzem internetów wszelakie pisma o hańbie, jaką okrył się "bohater" tego wydarzenia, pozwolę sobie kilka słów dla potomności i własnej pamięci naskrobać, a raczej naklepać na tej oto klawiaturze (która, jak wiadomo bez 'c' i 'v' funkcjonuje).
Przytoczę tu oto przykładowy link, który temat przybliża od strony dziennikarskiej, choć tekst naznaczony uczuciami znacznie: 

"Wojtek, za co sprzedałeś swoją twarz?! Nie ma pieniędzy, które ci ją zwrócą" (http://www.tvn24.pl)

Ale po kolei. Niejaki Wojciech Kałuża, absolwent wydziału prawa i administracji UW, wiceprezydent Żor, od lat związany z polityką, z nieukrywanym mocno antypisowskim nastawieniem, dzisiaj dokonał rejterady z Koalicji Obywatelskiej, na której plecach został radnym sejmiku śląskiego. Zrobił to w iście hollywoodzkim stylu. To byłby majstersztyk kinematografii. Takiego efektownego politycznego wbicia sztyletu między łopatki swoich kolegów (i wyborców!) nie zafundował chyba jeszcze nikt, jak Polska długa i szeroka. Chodziło o jeden głos, aby przejąć władzę w sejmiku. Przy 22 głosach PiS i 23 głosach Koalicji KO, SLD i PSL, sprawa większości była niby przesądzona. Ale nie, nie, nie! Znalazł się bowiem jeden taki, który sprzedał się i przeskoczył przez płot, albo raczej przelazł przezeń, które to określenie właściwiej sytuację opisuje. I utonął w objęciach swych nowych towarzyszy. I tak oto wpadliśmy w niechlubny zbiór województw gdzie tzw "dobra zmiana" będzie sobie poczynać ku chwale prezesa, bo przecież nie śląskiej ojczyzny. Wiadomo przecież, że my, jako "ukryta opcja niemiecka", głęboko w sercu prezesa nie siedzimy. Chyba, że jako zadra, czy inny kolec jadowity.
Jak to się stało? Dlaczego tak się stało? Ba, ile to kosztowało? Co za to (na początek stołek wicemarszałka)? 
Nie wyciągając na wierzch brudów osobistych naszego antybohatera, pozostanie jednak fakt, że (nieważne za ile) sprzedał się bez honoru i najmniejszego poczucia przyzwoitości. To, że głosowało na niego 25 tys ludzi, to że zdradził swoich kolegów, to że zmieszał z błotem idee, to jedno. Mnie nurtuje natomiast to, że nie ma na niego bata. Fakt, przy następnych urnach, pewnie zostanie rozliczony, bo nie wierzę żeby ktokolwiek zaufał mu drugi raz - nawet jego nowi pobratymcy przecież TAKIEMU nie zaufają. To, że był to krok w jedną stronę i spalonych mostów już nie odbuduje, to nic. Brakuje instytucji i rozwiązań prawnych, które takie kupczenie głosami by ukróciło. Nie ma rozwiązań, które by umożliwiły ukaranie takiego oszustwa. I w tej chwili nieważne są polityczne preferencje, bo pewnie z każdej strony może się przydarzyć takie bezideowe indywiduum, które za kasę lub stołek, zrobią wszystko. Korupcyjny precedens, z którym mamy do czynienia, może przecież być zarzewiem podobnych praktyk w przyszłości. I to nie wiadomo na jaką skalę. I to nie tylko na poziomie samorządów, ale i w polityce krajowej! A co, jeśli o poselskie stołki zawalczy cała grupa trojańskich koni? Do czego nas to doprowadzi???
Jestem zdruzgotany...
I przepraszam za te moje dzisiejsze politykowanie.

wtorek, 20 listopada 2018

Dzień kiedy słońce nie wstało

Powiedzieć, że dzisiaj szybko dzień kładł się spać, to jak nie powiedzieć nic. Zaczęło się bowiem ściemniać zanim jeszcze na dobre się rozjaśniło. Niebo pod całunem grubej szarości sapało z własnej niemocy. Czerń nocy jest przy tym wybawieniem.
Dzień z gatunku gorszych. Taki, że gdy ktoś się zbliża, ty już się jeżysz. Takie dzień, kiedy nawet racuchy smażysz z nienawiścią w sercu (choć można je było ukochać). Dzień, kiedy lepiej byłoby się już położyć spać, zamiast ciągnąć dalej te godziny utytłane marazmem.
Poza tym choróbsko. Już nie wspomnę Młodego, którego niedomaganie utrzymuje się na poziomie constans, co z jednej strony dobre, a z drugiej rodzi wątpliwości i podskórny niepokój. Najlepsza z Żon też od minionego weekendu nie wygląda zdrowo - że tak delikatnie to określę. Ja, no cóż, każdego ranka budzę się i zanim przełknę noc, to zastanawiam się czy jest ok, czy może jednak nie do końca. Pierworodna trzyma się najlepiej - ale pewnie w tym właśnie momencie obudziłem licho, które już chichocze złośliwie, że oto one mi (nam) pokaże, co ma z zanadrzu.
Zimno. Dużo byłem dzisiaj na tym cholernym zimnie. Ubrany po uszy, ale i tak wymarzłem nieziemsko. Policzki, po powrocie do ciepłego domu, czułem, jakbym wrócił z tęgiego mrozu, a przecież zaledwie 0 st.C. Dzisiejszy wiatr i wilgoć w powietrzu sprawiały, że odczuwalna temperatura była subiektywnie niższa. W radio podawali, że niby -5 st.C, ale ja zawsze się zastanawiam, na jakiej podstawie wyciągają takie wnioski? Jakby nie było, mi było jeszcze zimniej.

niedziela, 18 listopada 2018

Bajka dla synka

Jakie czasy, taka bajka...

"... część 3. Doktor Konik Morski spławił - w końcu pod wodą się to dzieje - ostatniego klienta. Powolny Pan Żółw jeszcze pokonywał ostanie schody, gdy on już szybko zamykał drzwi. Postanowił dzisiaj szybciej zamknąć gabinet, usłyszał bowiem jakieś dziwne dźwięki dobiegające z góry. Z góry, to znaczy z powierzchni. Popłynął więc czym prędzej ku górze.Wystawił głowę nad powierzchnię. Niedaleko była wyspa. Taka zwyczajna; palmy, piasek na plaży i te sprawy.  Na plaży przy stoliku siedzieli: Słoń, Żyrafa i Zebra. Wziął lornetkę, ale niewiele zobaczył, bo woda mu ją zalewała. Popłynął więc szybciutko w stronę wyspy. Wylazł na piasek i na swojej jednej nóżce doskakał do stolika. 
- Cześć - rzucił Słoń znad kart, które trzymał długa trąbą.
- No cześć. Gracie?
- Gramy. Zagrasz z nami?
- Nie, no jak, przecież bym wyschnął na tym słońcu.
- Eeee tam, wskakuj do mojej szklani z wodą, to nie wyschniesz.
No i zagrali. I kto wygrał? ...  No oczywiście Konik Morski. Słoń, mimo, że taki duży popłakał się i uciekł. Żyrafa wstała od stolika i poszła do pracy. A Zebra do szkoły - bo była najmłodsza. Konik wyskoczył ze szklanki i poskakał z powrotem do wody.
Gdy przypłynął do domu, to był już całkiem bardzo głodny. Otwiera lodówkę, a tam dwie puszki piwa i nic do jedzenia. No to trzeba do marketu po jakieś jedzenie pojechać - tfu! Jakie pojechać? Przecież to pod wodą się dzieje, no nie? Popłynął więc. Podjeżdża (znowu to samo!), to znaczy podpływa, łapie za klamkę, a tu market zamknięty. No tak! Przecież dzisiaj niehandlowa niedziela. No ładnie! Całe szczęście, że tuż obok była "Żabka", więc jednak zrobił zakupy.
Nie chciało mu się jeszcze wracać do domu, więc popłynął do Rekina. (nie, nie on go nie zje, nie martw się. Ten rekin to jego przyjacielem był, a przyjaciół się nie zjada).
- Cześć Rekin!
- No cześć.
- Co robisz?
- Nic - odpowiedział Rekin grzebiąc sobie w zębach wykałaczką.
- Robimy coś?
- Nie. Nie chce mi się.
No to Konik Morski usiadł na ławce obok Rekina. I tak sobie siedzieli i patrzyli na przepływające obok ryby. Płynęły w lewo, płynęły w prawo; zawracały i płynęły potem w lewo, a później jeszcze w prawo. Dwie żółte chyba się nawet pogoniły. A trzy czerwone to się nawet pobiły trochę.
Tymczasem zaczęło się robić ciemno. (Tak Karol. Bo, jak słońce zachodzi za horyzont, to pod wodą też robi się ciemno). A jak robi się ciemno, to robi się trochę niebezpiecznie. Trzeba wtedy uważać na inne rekiny, te złe, na barakudy i groźne ośmiornice. Wszyscy chowają się wtedy do swoich domków, do ukwiałów, do jaskiń podwodnych, do norek.
Zapadła noc..."

- A kiedy czwarta część? 
- Śpij, jutro będzie czwarta.
- A będzie sto milionowa?
- Taaaaak. Będzie. Teraz śpij. Dobranoc.
- Dobranoc tatusiu.

Moje bajki zawsze są zupełnie "od czapy"; pełna improwizacja. 😀

Pogodynka.
Noc z piątku na sobotę z przymrozkiem. Jeszcze sobotni poranek, mimo że śłoneczny, długo trzymał 0 st.C. W najcieplejszym momencie dnia może ze 2 st.C. Dzisiaj 3 st.C. Teraz zaledwie 1 st.C i tak jakby nieśmiało prószy śnieg...