W sumie to już po.
Lodówka jeszcze nabita wiktuałami po dach, przede mną góra łupin z mandarynek, szklaneczka aromatycznego, słodkiego martini z plastrem pomarańczy ... ale mamy już "posprzątane" po tegorocznych Świętach. Całe szczęście, że jutro jeszcze poświąteczna niedziela na osłodę, albo raczej na regenerację.
W sumie to były bardzo ... fajne trzy świąteczne dni. Potrafiłem się przestawić z trybu codziennego na świąteczny, jak rzadko. Może dlatego tak łatwo mi się udało, bo tak hardcorowe były ostatnie powszednie tygodnie i miesiące; nawet w sumie cały rok. Na podsumowanie jeszcze czas, ale tak po prawdzie to wszystko jest jasne, wszystko ma już dawno przypięte metki i wystawione cenzurki. A przyszłość jawi się raczej zrozumiale i bez znaków zapytania, jak na razie. Wiem na czym stoję i margines plusów i minusów mego planu na przyszły rok, jest nadspodziewanie wąski w niedopowiedzenia. Daje to pewien komfort, bo pozwala skupić się na konkretach miast szarpać się, głupio rozczarowywać. Pozostało niewiele dni do końca. Mam zamiar jeszcze odpocząć kilka dni na przełomie starego i nowego roku, jeszcze wyciszyć się, jeszcze trochę bardziej zluzować napięcie - dobrze spędzić czas.
Taka refleksja. Niezwiązana ze świąteczną melancholią ...
Dziesięciolatka, która domaga się przytulania przed snem, a której to tak często odmawiam, bo ... bo mi się nie chce, bo nie mam nastroju, bo jestem wykończony, bo jestem na nią zły, bo jestem zły na siebie, na świat, na czas, na okoliczności, na ... Dotarło do mnie, trochę za pośrednictwem wyrzutu Najlepszej z Żon, że coś mi ucieka, że bezpowrotnie mija czas, że ta mała - wciąż jeszcze dziewczynka - za chwilę, za moment przestanie chcieć się przytulać. Przytulać więc póki czas!
I jeszcze trochę o Świętach. Przystrojone nasze gniazdko. Na choince górna połowa lampek przestała świecić. No to co. Są anioły karnie, jak o roku, rzędem ustawione pod telewizorem; są sanie z Mikołajem, reniferami i innymi na czerwono ubranymi stworami; jest betlejka od bodajże pięciu, sześciu lat ta sama, z której tak dumny jestem, bo sam ją zrobiłem wspinając się na osobiste wyżyny talentu; bożonarodzeniowe kolorowe świece; migająca gwiazda w oknie ... wszystko to jest. Jest i mnie cieszy. A ciszy chyba aż tak, bo wpisuje się, albo raczej jest emanacją mojego świątecznego nastroju. Ha!
Jeszce łyk martini. W TV "Tango & Cash" - co nie ma większego znaczenia. Noce te świąteczne mamy raczej krótkie, bo senność jakoś mało dokuczliwa, bo szkoda godzin na sen. Możemy sobie na to pozwolić w imię odpuszczenia wszystkiego co tak ogranicza, bo zrzuciliśmy świadomie brzemię obowiązku świętowania we "właściwym stylu". Nie tym razem. Teraz odpoczywamy. Amen.
niedziela, 27 grudnia 2015
sobota, 26 grudnia 2015
Boże Narodzenie
W świątecznym nastroju. Jakoś bardzo ...
Kolejne narodziny ...
Msza pasterska. Wśród nocnej ciszy. Z ceremonią i duchem świąt, który wypełniał mury świątyni. Ta jedyna msza w roku, na którą idę z pełną wiary ochotą, niemalże na nią czekam. Jedyna msza podczas której czuję, że ma sens, że w niej uczestniczę. Jedyna msza poruszająca duszę.
Wierzę, że mój Bóg nie jest małostkowy, a przede wszystkim nie jest próżny. Wierzę, że kiedy będzie mnie rozliczał, to nie z częstotliwości padania na kolana w jemu poświęconej świątyni, lecz za to kim byłem. Wierzę, że nie czeka na to aby mu bić pokłony, lecz chce żebym był dobry człowiekiem.
Ubraliśmy Boga w nasze ludzkie przywary, zapominając że jest ponad nie. Jest ludzką jakże przypadłością, że szukamy u drugiego tych samych ułomności, które nas trapią. Dlatego ubraliśmy Boga w najgorsze słabości, jakie nam doskwierają. A to nie tak. Skoro Bóg jest doskonały, to jestem przekonany, że nie oczekuje poklasku, podziwu, czołobitności, a tym bardziej wypełniania rytuałów i nakazów, które wymyślił człowiek. Człowiek, tak słaby i niedoskonały w swym osądzie rzeczy i pojmowaniu istoty Boga.
Jeśli tak jest, a jestem o tym przekonany, to religia w postaci, jaką kultywujemy, jest tylko otoczką, kulturową nakładką na wiarę, która jest ściśle osobistą częścią każdego z nas. Religia i wiara, to zupełnie dwie inne sprawy. Jedna dotyczy ludzkiej istoty, druga boskiej. I jakkolwiek ta kulturowa szata zarzucony na ramiona wiary jest istotna, bo zapewnia ciągłość przekazu prawd, bo zapisuje historię, bo obrazuje często sprawy, których namalować nie można, to jest li tylko dodatkiem do wiary, tej duchowej, tej płynącej z głębi ludzkiej jaźni, tej niepojętej, niedopowiedzianej.
Religia jest instytucją, która od wieków jest narzędziem zawłaszczania ludzkiej wiary w Boga, opisywaniem jej w ziemskich kategoriach, ziemskimi epitetami. Poza tym ludzie, którzy religię tworzyli i tworzą stawiają się w roli sędziów, którzy wiedzą co Bogu jest miłe, i jaką ma to ziemską cenę. To boli. To sprawia, że tak często rodzi się sprzeciw, narasta niechęć.
Nie potrzebuję przebijać się do Boga okrężnymi drogami.
Kolejne narodziny ...
Msza pasterska. Wśród nocnej ciszy. Z ceremonią i duchem świąt, który wypełniał mury świątyni. Ta jedyna msza w roku, na którą idę z pełną wiary ochotą, niemalże na nią czekam. Jedyna msza podczas której czuję, że ma sens, że w niej uczestniczę. Jedyna msza poruszająca duszę.
Wierzę, że mój Bóg nie jest małostkowy, a przede wszystkim nie jest próżny. Wierzę, że kiedy będzie mnie rozliczał, to nie z częstotliwości padania na kolana w jemu poświęconej świątyni, lecz za to kim byłem. Wierzę, że nie czeka na to aby mu bić pokłony, lecz chce żebym był dobry człowiekiem.
Ubraliśmy Boga w nasze ludzkie przywary, zapominając że jest ponad nie. Jest ludzką jakże przypadłością, że szukamy u drugiego tych samych ułomności, które nas trapią. Dlatego ubraliśmy Boga w najgorsze słabości, jakie nam doskwierają. A to nie tak. Skoro Bóg jest doskonały, to jestem przekonany, że nie oczekuje poklasku, podziwu, czołobitności, a tym bardziej wypełniania rytuałów i nakazów, które wymyślił człowiek. Człowiek, tak słaby i niedoskonały w swym osądzie rzeczy i pojmowaniu istoty Boga.
Jeśli tak jest, a jestem o tym przekonany, to religia w postaci, jaką kultywujemy, jest tylko otoczką, kulturową nakładką na wiarę, która jest ściśle osobistą częścią każdego z nas. Religia i wiara, to zupełnie dwie inne sprawy. Jedna dotyczy ludzkiej istoty, druga boskiej. I jakkolwiek ta kulturowa szata zarzucony na ramiona wiary jest istotna, bo zapewnia ciągłość przekazu prawd, bo zapisuje historię, bo obrazuje często sprawy, których namalować nie można, to jest li tylko dodatkiem do wiary, tej duchowej, tej płynącej z głębi ludzkiej jaźni, tej niepojętej, niedopowiedzianej.
Religia jest instytucją, która od wieków jest narzędziem zawłaszczania ludzkiej wiary w Boga, opisywaniem jej w ziemskich kategoriach, ziemskimi epitetami. Poza tym ludzie, którzy religię tworzyli i tworzą stawiają się w roli sędziów, którzy wiedzą co Bogu jest miłe, i jaką ma to ziemską cenę. To boli. To sprawia, że tak często rodzi się sprzeciw, narasta niechęć.
Nie potrzebuję przebijać się do Boga okrężnymi drogami.
niedziela, 13 grudnia 2015
Ostatni.
Rapsod żałobny. Ostatni mój komentarz polityczny w tym roku. Potrzebuję wyciszyć się, złapać dystans, odpocząć od tego. Nigdy dotąd nie zajmowała mnie tak polityka, jak teraz. Jeszcze nigdy tak bardzo nie czułem, że dzieje się w tej materii, aż tak źle. Jeszcze nigdy tak bardzo nie czułem takiej złości i ... bezsilności.
Ale zanim zamilknę, ostatnie wiadro pomyj, ostatni paw rzucony na wszystko to, co się dzieje w ostatnich tygodniach. Ale zanim zamilknę: Krzyk! Bo nie wolno siedzieć cicho i dawać milczącego przyzwolenia na to, co Brunatny Prezes, zwierzchnik pod-Prezesa Rady Ministrów i p.o. Prezydenta RP robi z krajem. Nie można biernie patrzeć, jak w końcu udało mu się podzielić społeczeństwo, postawić na przeciw siebie z siekierami słów, i stalowymi kosami w kieszeniach. Mimo, że dotąd to wojna na słowa, bluzgi, i zgrzyt zębów, ale kto wie, czym się to wszystko skończy.
Pozostaje mówić. Pisać. Zostawić świadectwo tego, że nie ma zgody i przyzwolenia na gnojenie większości przez mniejszość, która dorwała się do władzy. Pamiętajmy, że u władzy znalazła się partia, która reprezentuje zaledwie 1/3 obywateli tego kraju. I na nic wciskanie ciemnoty, że jest inaczej. Smutne jest jednak to, że za obecną sytuację nie trzeba winić tych, którzy taki scenariusz dla Polski wybrali. Prawdziwą winę trzeba przypisać tym, którzy mają na sumieniu grzech zaniechania, którzy olali kraj i własną przyszłość. To ci właśnie powinni się wstydzić, a nie te stado baranów, które przy urnach dało się omamić Brunatnemu Prezesowi i jego świcie.
Nie wolno nam pozostawić bez komentarza tego co się dzieje, bo kto wie w jakiej Polsce przyjdzie żyć naszym dzieciom. Niech wiedzą, że nawet jeśli będzie źle, to będą mieć świadomość kiedy to się zaczęło. Tym razem brunatni nie dadzą rady spalić słów.
W ostatnich dniach przeszły dwa marsze: jeden w obronie Prawa i Demokracji; drugi w obranie Prawa i Sprawiedliwości. Hasła brzmią podobnie, prawda? Ale jakże inny niosą ładunek emocji.
W pierwszym przypadku, mimo że obecna władza poddaje w wątpliwość szczerość intencji ludzi, próbuje dyskredytować tych, którzy stoją pod sztandarami obrony porządku i prawa, mamy oddolny ruch społeczny spontanicznie reagujący na zło, które się szerzy po ostatniej zmianie warty. Nawet jeśli to teraz tylko krzyk, to ufam, że do następnych wyborów - jeśli oczywiście takie będą - doczekamy się nowych elit. Elit, które zastąpią te, które po porażce zapadły się pod ziemię, jakby ich nigdy nie było - wstyd! Gdzie są teraz ci, których dawna pycha wypchnęła na tak głęboki margines?
W drugim przypadku mamy zwarte szeregi szwadronów, karnych wyznawców i płatnych najemników bez zasad, honoru i skrupułów; którzy będą bronić władzy, dla władzy. Władzy, której celem jest konfrontacja i szczucie jednych Polaków na drugich. To stary i wypróbowany sposób na rządzenie, gdy rządzący są słabi i bez autorytetu. Tak rządzą autorytarni kacykowie, którzy potrzebują słabych poddanych, którym podołają.
Zło nęci, jest atrakcyjne, przyciąga o wiele mocniej niż nudna przyzwoitość, o dobru nie wspomnę. Jednak ufam, może naiwnie, że jednak jeśli nie dobro, to przyzwoitość zawsze tryumfuje. Sprawiedliwość może jest nierychliwa, ale w końcu zawsze znajduje swój czas. Pewnie tym razem musimy przeczekać te cztery lata. Nie wierzę, że ludzie się nie opamiętają. Jestem przekonany wręcz, że ci którzy w tym roku zbłądzili przy urnach, przynajmniej wielka ich część, już teraz ze wstydem chodzi opłotkami i w życiu się nie przyzna, na kogo postawiła krzyżyk.
I tak na koniec. Wydarzenia ostatnich tygodni tak zaprzątnęły wszystkimi umysłami, bagno we własnym domu jest tak wciągające, że zupełnie ucichł temat terrorystów ISIS i mniej-lub-bardziej uchodźców potocznie zwanych Syryjczykami. Pewnie do następnej bomby nasza własna polska rzeź będzie na tyle nośna i atrakcyjna, że będziemy się pławić we własnych pomyjach. Smutne.
Ale zanim zamilknę, ostatnie wiadro pomyj, ostatni paw rzucony na wszystko to, co się dzieje w ostatnich tygodniach. Ale zanim zamilknę: Krzyk! Bo nie wolno siedzieć cicho i dawać milczącego przyzwolenia na to, co Brunatny Prezes, zwierzchnik pod-Prezesa Rady Ministrów i p.o. Prezydenta RP robi z krajem. Nie można biernie patrzeć, jak w końcu udało mu się podzielić społeczeństwo, postawić na przeciw siebie z siekierami słów, i stalowymi kosami w kieszeniach. Mimo, że dotąd to wojna na słowa, bluzgi, i zgrzyt zębów, ale kto wie, czym się to wszystko skończy.
Pozostaje mówić. Pisać. Zostawić świadectwo tego, że nie ma zgody i przyzwolenia na gnojenie większości przez mniejszość, która dorwała się do władzy. Pamiętajmy, że u władzy znalazła się partia, która reprezentuje zaledwie 1/3 obywateli tego kraju. I na nic wciskanie ciemnoty, że jest inaczej. Smutne jest jednak to, że za obecną sytuację nie trzeba winić tych, którzy taki scenariusz dla Polski wybrali. Prawdziwą winę trzeba przypisać tym, którzy mają na sumieniu grzech zaniechania, którzy olali kraj i własną przyszłość. To ci właśnie powinni się wstydzić, a nie te stado baranów, które przy urnach dało się omamić Brunatnemu Prezesowi i jego świcie.
Nie wolno nam pozostawić bez komentarza tego co się dzieje, bo kto wie w jakiej Polsce przyjdzie żyć naszym dzieciom. Niech wiedzą, że nawet jeśli będzie źle, to będą mieć świadomość kiedy to się zaczęło. Tym razem brunatni nie dadzą rady spalić słów.
W ostatnich dniach przeszły dwa marsze: jeden w obronie Prawa i Demokracji; drugi w obranie Prawa i Sprawiedliwości. Hasła brzmią podobnie, prawda? Ale jakże inny niosą ładunek emocji.
W pierwszym przypadku, mimo że obecna władza poddaje w wątpliwość szczerość intencji ludzi, próbuje dyskredytować tych, którzy stoją pod sztandarami obrony porządku i prawa, mamy oddolny ruch społeczny spontanicznie reagujący na zło, które się szerzy po ostatniej zmianie warty. Nawet jeśli to teraz tylko krzyk, to ufam, że do następnych wyborów - jeśli oczywiście takie będą - doczekamy się nowych elit. Elit, które zastąpią te, które po porażce zapadły się pod ziemię, jakby ich nigdy nie było - wstyd! Gdzie są teraz ci, których dawna pycha wypchnęła na tak głęboki margines?
W drugim przypadku mamy zwarte szeregi szwadronów, karnych wyznawców i płatnych najemników bez zasad, honoru i skrupułów; którzy będą bronić władzy, dla władzy. Władzy, której celem jest konfrontacja i szczucie jednych Polaków na drugich. To stary i wypróbowany sposób na rządzenie, gdy rządzący są słabi i bez autorytetu. Tak rządzą autorytarni kacykowie, którzy potrzebują słabych poddanych, którym podołają.
Zło nęci, jest atrakcyjne, przyciąga o wiele mocniej niż nudna przyzwoitość, o dobru nie wspomnę. Jednak ufam, może naiwnie, że jednak jeśli nie dobro, to przyzwoitość zawsze tryumfuje. Sprawiedliwość może jest nierychliwa, ale w końcu zawsze znajduje swój czas. Pewnie tym razem musimy przeczekać te cztery lata. Nie wierzę, że ludzie się nie opamiętają. Jestem przekonany wręcz, że ci którzy w tym roku zbłądzili przy urnach, przynajmniej wielka ich część, już teraz ze wstydem chodzi opłotkami i w życiu się nie przyzna, na kogo postawiła krzyżyk.
I tak na koniec. Wydarzenia ostatnich tygodni tak zaprzątnęły wszystkimi umysłami, bagno we własnym domu jest tak wciągające, że zupełnie ucichł temat terrorystów ISIS i mniej-lub-bardziej uchodźców potocznie zwanych Syryjczykami. Pewnie do następnej bomby nasza własna polska rzeź będzie na tyle nośna i atrakcyjna, że będziemy się pławić we własnych pomyjach. Smutne.
środa, 2 grudnia 2015
Płakać się chce ...
Dzieje na scenie politycznej. Prawicowa totalitarna komuna zawłaszcza w imię odwetu kolejne kawałki Polski. Śmiejąc się w twarz robi wszystko, co chce, bez w owijania w bawełnę pokazując, że to na przekór wszystkim i wszystkiemu. Wszystko to pomału staje się nowym obrazem Polski malowanej w szaro-szarych barwach. Wydawałoby się, że żyliśmy w jako-takim kraju, ani dobrym, ani złym. Ani zbytnio się czym chwalić, ani zbyt wiele powodów do wieszania na nim psów, tak na prawdę, nie było. No to teraz mamy. Z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, coraz bardziej się staczamy w odmęty absurdu, czegoś, czego nie wymyśliłby nawet najbardziej czarnomyślący pisarz political fiction. Jeszcze nie tak dawno nie do pomyślenia było, aby przypuszczać, że ktokolwiek jest w stanie podnieść rękę na podwaliny prawne państwa, na konstytucję, na ustalony ład społeczny. Okazało się, że wszystko to było ułudą. Do skuteczności tego zamachu potrzeba było jedynie frustracji i ... zaniechania. Mamy do czynienia z bezprecedensowym upadkiem, z powrotem do najczarniejszych czasów nowożytnej Polski. Chyba już nikt nie jest w stanie stanąć obojętnie wobec tego co się dzieje. To bardzo ciekawe. Dlaczego?
Populistyczne hasła, które porwały 1/3 wyborców do tego aby zagłosować, jak zagłosowali, okazały się pożywną paszą. A to, że można się nią udławić? Kogo to obchodziło, kto się nad tym pochylił ... ? Nieważne, teraz to już nieważne. Mleko się rozlało. Czy ktoś chwyci ścierę, żeby to posprzątać? Nie sądzę. Jeszcze nie teraz. Ale wydaje mi się, że coś się zaczyna dziać. Po pierwsze w skali makro, globalnej, bo ludzie się organizują w swym lęku, oburzeniu, sprzeciwie. Nawet, jeśli na razie, to tylko żyje gdzieś w sieci, to jednak jest jakiś zaczyn z którego może się coś wykluć w realnym świecie. Po drugie, w skali lokalnej. Zauważam bowiem, że ci którzy do tej pory nigdy nie interesowali się polityką, teraz o niej dyskutują. Ci których nie podejrzewałbym o jakiekolwiek zdanie czy poglądy polityczne, teraz artykułują swoje opinie. Tak jakby dojrzali do tego, aby być zwierzęciem politycznym (jak to człowiek), lub przynajmniej obywatelem kraju, w którym żyje, ba, może nawet mu na nim zależy. Musi się na prawdę źle dziać, skoro ludzie się budzą. Tym lepiej - i mówię to bez przekąsu - że pobudka jest taka bolesna. Strach potrafi zdecydowanie bardziej motywować do działania, niż letnio-ciepły stan zadowolenia.
Pozostaje pytanie: jak dużo i jak długo jeszcze? Lista faux pas, kolejnych zbrukanych zasad, kolejnych złamanych praw, kolejnych gwałtów na demokracji robi się coraz dłuższa. Czas pokaże na ile to zaszkodzi obywatelom tego kraju, a na ile okaże się jedynie polityczną zadymą. Obawiam się jednak, że nowi władcy sporo krwi utoczą ze społeczeństwa, które stało się zakładnikiem chorych ambicji podbudowanych ideologią zemsty na znienawidzonych, poprzednikach. Poprzednikach, których największa zbrodnią było zaniechanie, spoczęcie na laurach i pycha. Tej zbrodni i ja nie wybaczę, bo teraz muszę płakać nad dniem dzisiejszym i niepewną przyszłością swoją i mojej rodziny ... i kraju, w którym żyję i mam zamiar, mimo wszystko, żyć.
Populistyczne hasła, które porwały 1/3 wyborców do tego aby zagłosować, jak zagłosowali, okazały się pożywną paszą. A to, że można się nią udławić? Kogo to obchodziło, kto się nad tym pochylił ... ? Nieważne, teraz to już nieważne. Mleko się rozlało. Czy ktoś chwyci ścierę, żeby to posprzątać? Nie sądzę. Jeszcze nie teraz. Ale wydaje mi się, że coś się zaczyna dziać. Po pierwsze w skali makro, globalnej, bo ludzie się organizują w swym lęku, oburzeniu, sprzeciwie. Nawet, jeśli na razie, to tylko żyje gdzieś w sieci, to jednak jest jakiś zaczyn z którego może się coś wykluć w realnym świecie. Po drugie, w skali lokalnej. Zauważam bowiem, że ci którzy do tej pory nigdy nie interesowali się polityką, teraz o niej dyskutują. Ci których nie podejrzewałbym o jakiekolwiek zdanie czy poglądy polityczne, teraz artykułują swoje opinie. Tak jakby dojrzali do tego, aby być zwierzęciem politycznym (jak to człowiek), lub przynajmniej obywatelem kraju, w którym żyje, ba, może nawet mu na nim zależy. Musi się na prawdę źle dziać, skoro ludzie się budzą. Tym lepiej - i mówię to bez przekąsu - że pobudka jest taka bolesna. Strach potrafi zdecydowanie bardziej motywować do działania, niż letnio-ciepły stan zadowolenia.
Pozostaje pytanie: jak dużo i jak długo jeszcze? Lista faux pas, kolejnych zbrukanych zasad, kolejnych złamanych praw, kolejnych gwałtów na demokracji robi się coraz dłuższa. Czas pokaże na ile to zaszkodzi obywatelom tego kraju, a na ile okaże się jedynie polityczną zadymą. Obawiam się jednak, że nowi władcy sporo krwi utoczą ze społeczeństwa, które stało się zakładnikiem chorych ambicji podbudowanych ideologią zemsty na znienawidzonych, poprzednikach. Poprzednikach, których największa zbrodnią było zaniechanie, spoczęcie na laurach i pycha. Tej zbrodni i ja nie wybaczę, bo teraz muszę płakać nad dniem dzisiejszym i niepewną przyszłością swoją i mojej rodziny ... i kraju, w którym żyję i mam zamiar, mimo wszystko, żyć.
poniedziałek, 23 listopada 2015
Mrozem ich! !
Słowniczek na poczet niniejszej publikacji:
Spadł pierwszy listopadowy śnieg. Mimo, że piździ niemożebnie, to jednak szybko biały syfek spłynął do poziomu kałuż. To dobrze. Ale z drugiej strony, tak patrząc na potrzebę chwili - a potrzeba ta WIELKA dla Świata jest - to sroga zima mogłaby przysporzyć więcej pożytku, niż trosk udręczonej Europie.
Tak sobie miarkuję, trochę żartem choć do śmiechu mi nie ma, że srogi mróz, śniegi i zimowa aura po prostu, mogłaby nieco ostudzić werwę plugastwa, które tak ochoczo nawiedza Stary kontynent, by z mordem w oczach, zabijać jej potulne owieczki. Islamiści-terroryści, ci naturalni, z ciepłych stron - nie europejczycy, którzy przeszli na ciemną stronę mocy (tfu!) - zapewne nie za bardzo lubią temperatury zbyt niskie. Może mróz by ochłodził ich zorane nienawiścią dusze, zamroził zapalniki bomb, lodem zapchał lufy kałasznikowów. Jeśli tego robactwa Europejczycy nie mają jaj zatrzymać własnymi karabinami, to wołajmy o pomoc Panią Naturę !
A tak na poważnie. To wydaje mi się, mam taką nadzieję, że nadchodząca zima spowolni tą migracyjną falę z bliskiego wschodu i afrykańskiej północy. Zarówno Uchodźców mniej będzie, jak i w tej masie ukryty odsetek islamistów, też powinien być mniejszy. Taka na matematyczną logikę biorąc. W mniejszym tłumie trudniej się ukryć.
Tak też dzisiaj w długiej, zakorkowanej drodze do domu sobie rozmyślałem. Jakże szybko synonimem "państwa zła" stała się Syria. W jak prosty sposób stała się na wieki skojarzeniem negatywnym sama nazwa tego państwa. Zdaję sobie sprawę z tego, że to nie wszyscy Syryjczycy są sobie winni zrujnowania wizerunku własnego kraju, ale to się już stało i nie odstanie. Ci którzy akurat do tego doprowadzili bez wątpienia mają to w dupie, bo ich czarcim czarnym duszom królestwo ichnie boskie bliższe, choć ziemski rozpiździel uskuteczniają. Szkoda. Naprawdę szkoda kolejnego państwa, które z urokliwego miejsca na ziemi, stała się kolejnym klockiem "osi zła" na mapie tego podłego Świata.
Gdzieś wyczytałem ... albo usłyszałem, nie pamiętam, że problem z islamistami, a szerzej z samym islamem, bierze się stąd, że Europa jest w tym, a nie innym miejscu w rozwoju swojej cywilizacji. Islam jaki jest, taki zawsze był. Trwa w swych średniowiecznych okowach zapalczywej wiary w to, że innych, obcych trzeba zwalczać. Za wszelką cenę. Cywilizacja europejska wieki temu potrafiła się temu przeciwstawiać. Gdy islam walił dzidą w jej drzwi, to wyciągało się szable, miecze, zakładało husarskie skrzydła na lśniące zbroje i ruszało się na wojnę w obronie chrześcijańskiej (w najlepszym tego słowa znaczeniu) Europy, naszego domu, naszego świata, kultury, cywilizacji. Czasami się spuszczało niewiernym łomot, czasami samemu zbierało wpierd**, ale nigdy nie "odstawiało się nogi", że tak piłkarskim żargonem polecę. Po każdym zebranym wpier**lu był czas zemsty i tryumfu. Dlatego trwamy.
Minęły wieki. I co? Poszliśmy tak daleko do przodu, tak wyśrubowaliśmy własną kulturę, tak uwierzyliśmy w wyższość dobra nad złem, że pozwoliliśmy zardzewieć i skruszeć naszym mieczom. Wiara, że nie są nam już potrzebne doprowadziła nas na skraj wojny, której zaranie mamy nieszczęście obserwować. Dzisiaj już islamiści nie tłuką dzidami do naszych drzwi, dzisiaj roztrzaskują je bombami. A my chcemy wojować pękami kwiatów, bo "tylko dobrem zwyciężysz zło". Cóż za naiwność!
Islamista = terrorysta
Uchodźca -> nie-terrorysta
Tak dla jasności, żeby nie było niedomówień ...Spadł pierwszy listopadowy śnieg. Mimo, że piździ niemożebnie, to jednak szybko biały syfek spłynął do poziomu kałuż. To dobrze. Ale z drugiej strony, tak patrząc na potrzebę chwili - a potrzeba ta WIELKA dla Świata jest - to sroga zima mogłaby przysporzyć więcej pożytku, niż trosk udręczonej Europie.
Tak sobie miarkuję, trochę żartem choć do śmiechu mi nie ma, że srogi mróz, śniegi i zimowa aura po prostu, mogłaby nieco ostudzić werwę plugastwa, które tak ochoczo nawiedza Stary kontynent, by z mordem w oczach, zabijać jej potulne owieczki. Islamiści-terroryści, ci naturalni, z ciepłych stron - nie europejczycy, którzy przeszli na ciemną stronę mocy (tfu!) - zapewne nie za bardzo lubią temperatury zbyt niskie. Może mróz by ochłodził ich zorane nienawiścią dusze, zamroził zapalniki bomb, lodem zapchał lufy kałasznikowów. Jeśli tego robactwa Europejczycy nie mają jaj zatrzymać własnymi karabinami, to wołajmy o pomoc Panią Naturę !
A tak na poważnie. To wydaje mi się, mam taką nadzieję, że nadchodząca zima spowolni tą migracyjną falę z bliskiego wschodu i afrykańskiej północy. Zarówno Uchodźców mniej będzie, jak i w tej masie ukryty odsetek islamistów, też powinien być mniejszy. Taka na matematyczną logikę biorąc. W mniejszym tłumie trudniej się ukryć.
Tak też dzisiaj w długiej, zakorkowanej drodze do domu sobie rozmyślałem. Jakże szybko synonimem "państwa zła" stała się Syria. W jak prosty sposób stała się na wieki skojarzeniem negatywnym sama nazwa tego państwa. Zdaję sobie sprawę z tego, że to nie wszyscy Syryjczycy są sobie winni zrujnowania wizerunku własnego kraju, ale to się już stało i nie odstanie. Ci którzy akurat do tego doprowadzili bez wątpienia mają to w dupie, bo ich czarcim czarnym duszom królestwo ichnie boskie bliższe, choć ziemski rozpiździel uskuteczniają. Szkoda. Naprawdę szkoda kolejnego państwa, które z urokliwego miejsca na ziemi, stała się kolejnym klockiem "osi zła" na mapie tego podłego Świata.
Gdzieś wyczytałem ... albo usłyszałem, nie pamiętam, że problem z islamistami, a szerzej z samym islamem, bierze się stąd, że Europa jest w tym, a nie innym miejscu w rozwoju swojej cywilizacji. Islam jaki jest, taki zawsze był. Trwa w swych średniowiecznych okowach zapalczywej wiary w to, że innych, obcych trzeba zwalczać. Za wszelką cenę. Cywilizacja europejska wieki temu potrafiła się temu przeciwstawiać. Gdy islam walił dzidą w jej drzwi, to wyciągało się szable, miecze, zakładało husarskie skrzydła na lśniące zbroje i ruszało się na wojnę w obronie chrześcijańskiej (w najlepszym tego słowa znaczeniu) Europy, naszego domu, naszego świata, kultury, cywilizacji. Czasami się spuszczało niewiernym łomot, czasami samemu zbierało wpierd**, ale nigdy nie "odstawiało się nogi", że tak piłkarskim żargonem polecę. Po każdym zebranym wpier**lu był czas zemsty i tryumfu. Dlatego trwamy.
Minęły wieki. I co? Poszliśmy tak daleko do przodu, tak wyśrubowaliśmy własną kulturę, tak uwierzyliśmy w wyższość dobra nad złem, że pozwoliliśmy zardzewieć i skruszeć naszym mieczom. Wiara, że nie są nam już potrzebne doprowadziła nas na skraj wojny, której zaranie mamy nieszczęście obserwować. Dzisiaj już islamiści nie tłuką dzidami do naszych drzwi, dzisiaj roztrzaskują je bombami. A my chcemy wojować pękami kwiatów, bo "tylko dobrem zwyciężysz zło". Cóż za naiwność!
piątek, 20 listopada 2015
Małe walizeczki, smartfony i olejna orzech
Byłem w stolycy. Wczoraj.
Takie obrazki, spostrzeżenia, myśli w kolorycie anarchistyczno-apokaliptycznym mi towarzyszyły i się ... zaszyły.
Wsiadałem do pociągów, spacerowałem po dworcach, po peronach. Miałem sporo okazji obserwować dziwny "zjawiskowy ruch społeczny" podszyty, jak mniemam, modą chyba, bo nic innego mi do głowy nie przychodzi. Nazwałbym to zjawisko socjologiczne syndromem "walizek na kółkach". Ja wiem, że teraz kółka w walizkach to absolutny must have dzisiejszych czasów. Nawet jeśli walizka ma rozmiary kosmetyczki, do której trudno upchać butelkę szamponu, to jednak kółka i długą wyciąganą rękojeść posiadać powinna. I tak turkoczą w tę i nazad po kamiennych holach dworców, obijają się po schodach, szurają po peronach tworząc nową muzykę przedpodróżną zagłuszającą nawet panią Krysię z megafonu. I niech tak będzie, skoro tak jest, tak ma być, niech jest. Ciągnięta za sobą walizka w ręku starszej pani, lub chuderlawej dzierlatki, jakoś nie dziwi. Natomiast jak wytłumaczyć to zjawisko saszetki na kółkach, gdy ciągnie ją dobrze wyrośnięty facet, taki co któremu podskoczyć byłoby samobójstwem, hę? Raz się uśmiechnąłem. Drugi raz też. Ale gdy jeden za drugim wielki jegomość ciągnie takie maleństwo na kółkach, to już zaczynam się zastanawiać: WTF? A już, jak zobaczyłem, że dwa metry po peronie, potem złożenie z trzaskiem rączki, do łapy; dwa stopnie do wagonu, trzask! - rączka rozłożona; trzy i pół metra od wejścia do wagonu do drzwi przedziału znowu na kółkach; trzask! - złożona rączka ... I w drugą stronę: chudziutkim korytarzem wagonu jechana, trzask!; po peronie pięć metrów do schodów na kółkach, trzask! ; u dołu schodów - znowu na kółka, a pamiętajmy że to to tylko saszetka na kółkach, nie podróżna waliza. I mężczyźnie na spółkę z niewiastami jadą tymi maleństwami, i jadą, i jadą. Czepiam się ?
Smartfony. Na dworcach, ma peronach, a już najbardziej w pociągach. W wagonach i przedziałach są najbardziej zaraźliwe. Wystarczy, że jedna osoba wyciągnie telefon, a już wszyscy współpodróżnicy sięgają do kieszeni, torebek. I już mamy obraz tak komiczny i tragiczny zarazem. Wszystkie łby pochylone, oczy wbite w ekrany, palce suwające w lewo, prawo, do góry i na dół. Kiedyś tego nie zauważałem, a tym razem tak mnie dziabnęło w oczy, że sam z niesmakiem wpakowałem swojego fona do kieszeni. Jedna dziewczyna ekstrawagancko czyta książkę. Zawstydziłem się. Dlaczego ?
Skład pociągu z Katowic, do Gliwic. Takie jeszcze się zdarzają, że bardziej wiekowe ode mnie. Niesamowity rupieć. Toczący się po torach z takim łomotem, że wszystkie wnętrzności aż drżą. W środku nieustanny stroboskopowy taniec migających świetlówek, które przygasają, jak tylko pilot tego pojazdu mocniej przygazuje. Wnętrze odnowione w sposób tak ordynarny, że aż trudno nie zauważyć laminatu przykręcanego zardzewiałymi wkrętami, a bordowy skaj na siedzeniach przyprawia o mdłości. Nic jednak nie przebije renowacji metalowych elementów, półek, ram okien, uchwytów i rurek, które wprawną ręką jakiegoś pana Henia, zostały muśnięte pędzlem olejną w kolorze orzech - ręczna robota, rzemiosło niemalże. I zawartość w postaci masy podróżnej, która doskonale wkomponowała się w ten krajobraz nędzy i rozpaczy. Podróżni jacyś tacy ... zje****, do cna zdołowani. Nagrać jeno obraz i gotowy klip do najbardziej smutnej pieśni, jaką można napisać. Z radością wysiadłem z tego pociągu.
Takie obrazki, spostrzeżenia, myśli w kolorycie anarchistyczno-apokaliptycznym mi towarzyszyły i się ... zaszyły.
Wsiadałem do pociągów, spacerowałem po dworcach, po peronach. Miałem sporo okazji obserwować dziwny "zjawiskowy ruch społeczny" podszyty, jak mniemam, modą chyba, bo nic innego mi do głowy nie przychodzi. Nazwałbym to zjawisko socjologiczne syndromem "walizek na kółkach". Ja wiem, że teraz kółka w walizkach to absolutny must have dzisiejszych czasów. Nawet jeśli walizka ma rozmiary kosmetyczki, do której trudno upchać butelkę szamponu, to jednak kółka i długą wyciąganą rękojeść posiadać powinna. I tak turkoczą w tę i nazad po kamiennych holach dworców, obijają się po schodach, szurają po peronach tworząc nową muzykę przedpodróżną zagłuszającą nawet panią Krysię z megafonu. I niech tak będzie, skoro tak jest, tak ma być, niech jest. Ciągnięta za sobą walizka w ręku starszej pani, lub chuderlawej dzierlatki, jakoś nie dziwi. Natomiast jak wytłumaczyć to zjawisko saszetki na kółkach, gdy ciągnie ją dobrze wyrośnięty facet, taki co któremu podskoczyć byłoby samobójstwem, hę? Raz się uśmiechnąłem. Drugi raz też. Ale gdy jeden za drugim wielki jegomość ciągnie takie maleństwo na kółkach, to już zaczynam się zastanawiać: WTF? A już, jak zobaczyłem, że dwa metry po peronie, potem złożenie z trzaskiem rączki, do łapy; dwa stopnie do wagonu, trzask! - rączka rozłożona; trzy i pół metra od wejścia do wagonu do drzwi przedziału znowu na kółkach; trzask! - złożona rączka ... I w drugą stronę: chudziutkim korytarzem wagonu jechana, trzask!; po peronie pięć metrów do schodów na kółkach, trzask! ; u dołu schodów - znowu na kółka, a pamiętajmy że to to tylko saszetka na kółkach, nie podróżna waliza. I mężczyźnie na spółkę z niewiastami jadą tymi maleństwami, i jadą, i jadą. Czepiam się ?
Smartfony. Na dworcach, ma peronach, a już najbardziej w pociągach. W wagonach i przedziałach są najbardziej zaraźliwe. Wystarczy, że jedna osoba wyciągnie telefon, a już wszyscy współpodróżnicy sięgają do kieszeni, torebek. I już mamy obraz tak komiczny i tragiczny zarazem. Wszystkie łby pochylone, oczy wbite w ekrany, palce suwające w lewo, prawo, do góry i na dół. Kiedyś tego nie zauważałem, a tym razem tak mnie dziabnęło w oczy, że sam z niesmakiem wpakowałem swojego fona do kieszeni. Jedna dziewczyna ekstrawagancko czyta książkę. Zawstydziłem się. Dlaczego ?
Skład pociągu z Katowic, do Gliwic. Takie jeszcze się zdarzają, że bardziej wiekowe ode mnie. Niesamowity rupieć. Toczący się po torach z takim łomotem, że wszystkie wnętrzności aż drżą. W środku nieustanny stroboskopowy taniec migających świetlówek, które przygasają, jak tylko pilot tego pojazdu mocniej przygazuje. Wnętrze odnowione w sposób tak ordynarny, że aż trudno nie zauważyć laminatu przykręcanego zardzewiałymi wkrętami, a bordowy skaj na siedzeniach przyprawia o mdłości. Nic jednak nie przebije renowacji metalowych elementów, półek, ram okien, uchwytów i rurek, które wprawną ręką jakiegoś pana Henia, zostały muśnięte pędzlem olejną w kolorze orzech - ręczna robota, rzemiosło niemalże. I zawartość w postaci masy podróżnej, która doskonale wkomponowała się w ten krajobraz nędzy i rozpaczy. Podróżni jacyś tacy ... zje****, do cna zdołowani. Nagrać jeno obraz i gotowy klip do najbardziej smutnej pieśni, jaką można napisać. Z radością wysiadłem z tego pociągu.
poniedziałek, 16 listopada 2015
Osobisty nieponiedziałek
Dobiega końca. Dzień, który na przekór kalendarzowi nie był poniedziałkiem. Bo poniedziałek, to nie dzień w kalendarzu. To stan duszy.
Chodzi o to, że rozpocząłem tydzień zupełnie nietypowo. Miast przemierzać szlaki Mordoru, ja wybrałem towarzyszenie Pierworodnej w jej zmaganiach ze słowem mówionym. Ni mniej ni więcej, dzisiaj w Domu Kultury Nr 2, a konkretyzując bardziej, w klimatycznej "Piwnicy Rysia", Pierworodna brała udział w kolejnej odsłonie Ligi Recytatorów. Było nieźle, ba, było dobrze. Powiem szczerze, niby tylko szkolniaki w wieku różnym recytują wiersze wszelakiej proweniencji, ale fajnie jest tak zejść z ulicy, wyjść z codziennej szamotaniny, i posłuchać, posiedzieć, wyciszyć się (nawet). Naprawdę fajnie spędzony czas.
Nie było więc dzisiaj poniedziałku. Za to jutro ... No tak. Ci wszyscy, którzy dzisiaj tradycyjnie odpokutowali początek tygodnia, przełknęli gorzką poniedziałkową pigułkę, mają to już za sobą. A ja jutro w dwójnasób doświadczę odwleczoną egzekucją weekendu. Już szykuję się na ból istnienia. Szczególnie, że czasy teraz takie, że wódka jest niezdrowa ... bardzo.
P.S.
Reagując na bogactwo kilogramów nadmierne, jestem dzisiaj bez kolacji. To znaczy, że nastrój mam nienajlepszy. Gryzę !!!
A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- Listopad w pełni. Klasyczny. Dzień nurzający się "w tym wietrze syfu z listopada". Brrr ....
Chodzi o to, że rozpocząłem tydzień zupełnie nietypowo. Miast przemierzać szlaki Mordoru, ja wybrałem towarzyszenie Pierworodnej w jej zmaganiach ze słowem mówionym. Ni mniej ni więcej, dzisiaj w Domu Kultury Nr 2, a konkretyzując bardziej, w klimatycznej "Piwnicy Rysia", Pierworodna brała udział w kolejnej odsłonie Ligi Recytatorów. Było nieźle, ba, było dobrze. Powiem szczerze, niby tylko szkolniaki w wieku różnym recytują wiersze wszelakiej proweniencji, ale fajnie jest tak zejść z ulicy, wyjść z codziennej szamotaniny, i posłuchać, posiedzieć, wyciszyć się (nawet). Naprawdę fajnie spędzony czas.
Nie było więc dzisiaj poniedziałku. Za to jutro ... No tak. Ci wszyscy, którzy dzisiaj tradycyjnie odpokutowali początek tygodnia, przełknęli gorzką poniedziałkową pigułkę, mają to już za sobą. A ja jutro w dwójnasób doświadczę odwleczoną egzekucją weekendu. Już szykuję się na ból istnienia. Szczególnie, że czasy teraz takie, że wódka jest niezdrowa ... bardzo.
P.S.
Reagując na bogactwo kilogramów nadmierne, jestem dzisiaj bez kolacji. To znaczy, że nastrój mam nienajlepszy. Gryzę !!!
A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- Listopad w pełni. Klasyczny. Dzień nurzający się "w tym wietrze syfu z listopada". Brrr ....
niedziela, 15 listopada 2015
Against the ciasto
Się stało.
Wlazłem na wagę.
Status o 2,5 kg bardziej wagowy, niż to miało kiedykolwiek dotąd miejsce. Poważna sprawa. Trochę mnie to przygnębiło. To, że ostatnimi czasy nie wchodziłem regularnie na wagę jeszcze nie znaczy, że na taką oto zasłużyłem sobie niespodziankę. Tak się nie godzi traktować ... samego siebie.
Pytanie: co dalej?
Hmm ... No raczej nie można zamieść tego pod dywan. Tylko jak do tego podejść, z której strony przywalić, żeby znokautować problem? Jeszcze nie wiem. Ale jedno jest pewne. Ostatnimi czasy, a trwa to już tygodnie, maraton ciast i słodyczy w którego to sidła dałem się wciągnąć, z całą pewnością miał wpływ na przekroczenie granicy, której dotąd nigdy nie naruszyłem. Pierwsze więc co muszę zrobić, to wypowiedzieć wojnę ... słodyczom. A więc do boju!
Od jutra ...
Ale do północy jeszcze pół godziny, więc ostatnia szklaneczka coli przed snem nie będzie chyba oznaką słabości, heh! :)
Wlazłem na wagę.
Status o 2,5 kg bardziej wagowy, niż to miało kiedykolwiek dotąd miejsce. Poważna sprawa. Trochę mnie to przygnębiło. To, że ostatnimi czasy nie wchodziłem regularnie na wagę jeszcze nie znaczy, że na taką oto zasłużyłem sobie niespodziankę. Tak się nie godzi traktować ... samego siebie.
Pytanie: co dalej?
Hmm ... No raczej nie można zamieść tego pod dywan. Tylko jak do tego podejść, z której strony przywalić, żeby znokautować problem? Jeszcze nie wiem. Ale jedno jest pewne. Ostatnimi czasy, a trwa to już tygodnie, maraton ciast i słodyczy w którego to sidła dałem się wciągnąć, z całą pewnością miał wpływ na przekroczenie granicy, której dotąd nigdy nie naruszyłem. Pierwsze więc co muszę zrobić, to wypowiedzieć wojnę ... słodyczom. A więc do boju!
Od jutra ...
Ale do północy jeszcze pół godziny, więc ostatnia szklaneczka coli przed snem nie będzie chyba oznaką słabości, heh! :)
sobota, 14 listopada 2015
Boski Jarosław
Wszyscy drą łacha z Jarka, że niby tak wszyscy mu w dupę włażą, wszyscy wiadomej proweniencji oczywiście, co bym uczciwych Rodaków nie uraził uogólniając zbytnio. Nawet ten najważniejszy, przez Naród wybrany - o zgrozo! - Andrzej, który osobą swą parszywą, piękny nasz kraj splugawił. Swoją drogą, to jeszcze takiej czołobitności nie widziałem w całej historii naszej polskiej demokracji, co stawia Andrzeja na pozycji lekko-pół-poważnej.
I tak hołubią Jarka i świeccy wszelkich stanów (z właściwą oczywiście spinką w klapie), i mężowie i żony, a także duchowni czy też uduchowieni przez jedną jedyną prawdę, że "nikt ich nie przekona, że biała jest białe, a czarne jest czarne".
Jarek nabiera cech niemalże boskich. I wcale nie przesadzam. W trzech osobach się objawia maluczkim. Raz, jako Prezes. Drugi raz, jako Prezydent Jarosław pod postacią Andrzeja, który jak widać zapomniał, że jest bezpartyjny (!) i swoje jestestwo i urząd pełniony oddał uniżenie Jarosławowi, jako hołd lenny i poddańczy. Trzeci raz, jako Premier Jarosław pod postacią Beaty, która nawet nie stara się ukryć, że cielesność swą i tak mało atrakcyjną, oddaje panu swemu jedynemu.
I tak nam się Jarek w trzech osobach jawi i z miną kpiąco-nienawidzącą spogląda zza pleców niby wyższych od siebie, a jednak do pięt mu niedorastających. Zawżdy to prawda nie od dziś znana, że sterować z tylnego siedzenia jest znacznie fajniej, niż oficjalnie kręcić ciężką kierownicą małymi rączkami i deptać oporne pedały (nie mylić z pederastami, ... chociaż ...).
Ehh, tak to się porobiło, że jedynie wzdychać się chce i rozglądać się już warto za kremami na cerę naczynkową, bo czerwienić się nam będzie nie raz, i nie dwa, a czym dalej w las, tym więcej drzew.
A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- W nocy z piątku na dzisiaj we Francji terroryści z Państwa Islamskiego przeprowadzili serię zamachów, w którym zginęło 128 osób, a 99 kolejnych jest w stanie krytycznym ...
I tak hołubią Jarka i świeccy wszelkich stanów (z właściwą oczywiście spinką w klapie), i mężowie i żony, a także duchowni czy też uduchowieni przez jedną jedyną prawdę, że "nikt ich nie przekona, że biała jest białe, a czarne jest czarne".
Jarek nabiera cech niemalże boskich. I wcale nie przesadzam. W trzech osobach się objawia maluczkim. Raz, jako Prezes. Drugi raz, jako Prezydent Jarosław pod postacią Andrzeja, który jak widać zapomniał, że jest bezpartyjny (!) i swoje jestestwo i urząd pełniony oddał uniżenie Jarosławowi, jako hołd lenny i poddańczy. Trzeci raz, jako Premier Jarosław pod postacią Beaty, która nawet nie stara się ukryć, że cielesność swą i tak mało atrakcyjną, oddaje panu swemu jedynemu.
I tak nam się Jarek w trzech osobach jawi i z miną kpiąco-nienawidzącą spogląda zza pleców niby wyższych od siebie, a jednak do pięt mu niedorastających. Zawżdy to prawda nie od dziś znana, że sterować z tylnego siedzenia jest znacznie fajniej, niż oficjalnie kręcić ciężką kierownicą małymi rączkami i deptać oporne pedały (nie mylić z pederastami, ... chociaż ...).
Ehh, tak to się porobiło, że jedynie wzdychać się chce i rozglądać się już warto za kremami na cerę naczynkową, bo czerwienić się nam będzie nie raz, i nie dwa, a czym dalej w las, tym więcej drzew.
A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- W nocy z piątku na dzisiaj we Francji terroryści z Państwa Islamskiego przeprowadzili serię zamachów, w którym zginęło 128 osób, a 99 kolejnych jest w stanie krytycznym ...
wtorek, 3 listopada 2015
Bitter-Sweet
Śmiem wątpić, że ADHD jednak przestał istnieć. Szczególnie po takim dniu, gdy chce się jedynie wpełznąć pod jakiś kamień i zniknąć. Na ukojenie może tylko odrobina słodyczy darowanej domowej wiśniowej nalewki, której mocy można domniemywać jedynie po tym, jak długo przełyk rozgrzewa. Teraz już jest nieźle, bo młodsze "ADHD" śpi, a starsze chyba wreszcie zasypia. Najlepsza z Żon zażywa kąpieli, a ja próbuję ogarnąć się z materiałem na jutrzejszą lekcję języka Szekspira.
A co poza tym ?
Zadumany początek miesiąca. Świeczki zapalone, paciorki zmówione. Piękna pogoda nam się trafiła, słoneczna i ciepła, mimo wiatru, który nieco rozczochrał włos na głowie. Zresztą od paru dni pogoda bardziej wrześniowa, niż listopadowa. I tak ma być jeszcze przynajmniej do końca tygodnia.
Refleksja bardziej nad żywymi, niż nad tymi w zaświatach. Ci co odeszli w niebie mają i tak dobrze, a ci którzy trafili do piekła, to wierzę, że nie za niezbyt żarliwe świętowania dni świętych, czy zjedzenie parówki w piątek, więc ... Natomiast o żywych, to jak najbardziej myśleć się chce, i warto. Szczególnie, jak własnymi oczami obserwuję, jak coś nierozerwalnego (takie się wydawało) dogorywa, a właściwie już sczezło. Niby bezpośrednio mnie nie dotyczy, a jednak niesamowicie dotyka, do samego wnętrza. Burzy to moją wizję na to, że pewne rzeczy zdarzają się tylko "komuś" tak abstrakcyjnemu, że bardziej z krainy filmu i książki, niż z realnego życia. Czym starszy jestem, tym bardziej mam (miewam? miałem? ...) przekonanie, że nic mnie już nie zaskoczy - nic bardziej mylnego.
W pracy jako-tako. Nowe twarze. Pytanie ku czemu to wszystko zmierza. Koniec roku już bardzo wyczuwalny, z całym bagażem niemiłych doznań z tym związanych. Będzie ciężko, pewnie ciężej niż zwykle. Składa się na to cały splot zdarzeń z mijającego roku, który darmo by próbować streścić w kilku zdaniach. Jest, jak jest, trzeba się z tym jakoś zmierzyć. Czasami mam na to siłę, czasami mniej ... zwłaszcza w poniedziałki, choć tym razem to ten wtorek był "bardziej".
A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- Górnik, po 14 kolejkach jest na ostatnim miejscu w tabeli ekstraklasy
A co poza tym ?
Zadumany początek miesiąca. Świeczki zapalone, paciorki zmówione. Piękna pogoda nam się trafiła, słoneczna i ciepła, mimo wiatru, który nieco rozczochrał włos na głowie. Zresztą od paru dni pogoda bardziej wrześniowa, niż listopadowa. I tak ma być jeszcze przynajmniej do końca tygodnia.
Refleksja bardziej nad żywymi, niż nad tymi w zaświatach. Ci co odeszli w niebie mają i tak dobrze, a ci którzy trafili do piekła, to wierzę, że nie za niezbyt żarliwe świętowania dni świętych, czy zjedzenie parówki w piątek, więc ... Natomiast o żywych, to jak najbardziej myśleć się chce, i warto. Szczególnie, jak własnymi oczami obserwuję, jak coś nierozerwalnego (takie się wydawało) dogorywa, a właściwie już sczezło. Niby bezpośrednio mnie nie dotyczy, a jednak niesamowicie dotyka, do samego wnętrza. Burzy to moją wizję na to, że pewne rzeczy zdarzają się tylko "komuś" tak abstrakcyjnemu, że bardziej z krainy filmu i książki, niż z realnego życia. Czym starszy jestem, tym bardziej mam (miewam? miałem? ...) przekonanie, że nic mnie już nie zaskoczy - nic bardziej mylnego.
W pracy jako-tako. Nowe twarze. Pytanie ku czemu to wszystko zmierza. Koniec roku już bardzo wyczuwalny, z całym bagażem niemiłych doznań z tym związanych. Będzie ciężko, pewnie ciężej niż zwykle. Składa się na to cały splot zdarzeń z mijającego roku, który darmo by próbować streścić w kilku zdaniach. Jest, jak jest, trzeba się z tym jakoś zmierzyć. Czasami mam na to siłę, czasami mniej ... zwłaszcza w poniedziałki, choć tym razem to ten wtorek był "bardziej".
A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- Górnik, po 14 kolejkach jest na ostatnim miejscu w tabeli ekstraklasy
niedziela, 25 października 2015
Wyborczy handicap
Opuściwszy flagę do połowy masztu na znak żałoby ...
Już wiemy, że jest źle. Zresztą od dawna wiadomo, czym to się miało skończyć. To tak jakby w naszą stronę mknął wielki meteoryt, z którym nic nie można zrobić - pierdyknie w nas i koniec. Tak też stało się tym razem. Zamiast cieszyć się demokracją i w poszanowaniu rodaków wyboru radośnie odkorkować szampana, przyjdzie wychylić wytrawną szklankę ciepłej gorzały ... ku pokrzepieniu serc. No ale ...
Tak mnie dzisiaj naszło kiedy wkroczyłem do obwodowej komisji wyborczej. Wokół tłumek osobistości, które całym sobą krzyczą, którą opcje wesprą swym głosem. Wobec nich żadnej siły, która wyglądałaby na przeciwwagę.Ciarki po plecach przelatują, jakby za kołnierz, ktoś wrzucił kostkę lodu. Oddałem głos i czmychnąłem rozgoryczony. Ale co tu się dziwić, to pora kiedy ONI wracają z niedzielnej mszy.
No właśnie. Czy aby przypadkiem komuś nie jest łatwiej o głosy we wszelakich polskich wyborach? Czy nie jest wielkim instytucjonalnym, proceduralnym przeoczeniem, że wybieramy zawsze w niedzielę ? No bo taka pora wyborów faworyzuje populistyczne ugrupowania, które indoktrynują i skupiają elektorat jednoznacznie identyfikowalny z kościołem katolickim, idąc dalej - w niedzielę gromadzący się w kościołach, idąc dalej - w prosty sposób "do wyciągnięcia", zmobilizowania, i zagnania do urn. Natomiast druga, trzecia, czwarta i każda następna strona sceny politycznej, wprost przeciwnie. Ich wyborcy często niezwiązani z kościołem niedzielę spędzają w domu, na łonie rodziny, wypoczywając, zmywając trudy tygodnia pracy. Ich zmotywować do wyjścia do urn o wiele trudniej, niż tych spod znaku przykazań bożych. Mam wrażenie, obawiam się, że nastały takie czasy, że walka o wyborców będzie równoznaczna z walką o ich dusze. Takie czasy.
Co by było gdyby wybory były dwudniowe? Niedziela-poniedziałek. To nie jest domniemanie, to pewność, że w poniedziałek byłoby przy urnach wielu tych, którzy w niedzielę zostali w domowych pieleszach. Ja sam wolałbym zajechać do komisji wyborczej w drodze z pracy do domu, niż wychodzić nierzadko w deszcz i słotę, w niedzielny poranek. Jakby nie było niedziela rządzi się swoimi prawami, które predysponują te ugrupowania, które korzystają z jej takiego a nie innego oblicza.
Można by głosować także przez internet. Można by. Też by to poprawiło popularność wyborów i zdecydowanie podbiło frekwencję, której to nikły rozmiar zdecydowanie przesuwa szanse znowu w stronę radykalnych, twardogłowych ugrupowań ... i wyborców. Wyborców, którzy nie czują potrzeby refleksji, a raczej pragną zadymy i wodza, który zrobi jazdę ... a przynajmniej ją obieca. Tyle, że trochę strach po sieci prowadzić głosowanie. Już widzę ten handel głosami i inne szwindle mniej lub bardziej pod egidą prawa.
I tak na koniec jeszcze tych na gorąco po wynikach wyrzuconych z siebie myśli, bo o głębszą refleksję trudno, gdy człowiekowi wódka w kieliszku stygnie, a zapić smutki trzeba. Nigdy nie będzie politycznego ugrupowania bardziej skutecznego niż te, które zawładnie wyborcami tymi najmłodszymi i najstarszymi. Tak, jak to zrobił Ten Co Ukradł Księżyc. Ci młodzi jeszcze nieskłonni do głębszego myślenia, ci starzy już niechętni chłodnej refleksji. Taka jest natura młodości i wieku podeszłego - i nie chodzi aby to negować. Niektórzy potrafią to wykorzystać, inni nie. I stąd wynik taki, a nie inny.
Tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- PiS wygrał wybory parlamentarne 2015. W dodatku z wynikiem pozwalającym na samodzielne sprawowanie władzy. Panie miej nas w opiece ...
Już wiemy, że jest źle. Zresztą od dawna wiadomo, czym to się miało skończyć. To tak jakby w naszą stronę mknął wielki meteoryt, z którym nic nie można zrobić - pierdyknie w nas i koniec. Tak też stało się tym razem. Zamiast cieszyć się demokracją i w poszanowaniu rodaków wyboru radośnie odkorkować szampana, przyjdzie wychylić wytrawną szklankę ciepłej gorzały ... ku pokrzepieniu serc. No ale ...
Tak mnie dzisiaj naszło kiedy wkroczyłem do obwodowej komisji wyborczej. Wokół tłumek osobistości, które całym sobą krzyczą, którą opcje wesprą swym głosem. Wobec nich żadnej siły, która wyglądałaby na przeciwwagę.Ciarki po plecach przelatują, jakby za kołnierz, ktoś wrzucił kostkę lodu. Oddałem głos i czmychnąłem rozgoryczony. Ale co tu się dziwić, to pora kiedy ONI wracają z niedzielnej mszy.
No właśnie. Czy aby przypadkiem komuś nie jest łatwiej o głosy we wszelakich polskich wyborach? Czy nie jest wielkim instytucjonalnym, proceduralnym przeoczeniem, że wybieramy zawsze w niedzielę ? No bo taka pora wyborów faworyzuje populistyczne ugrupowania, które indoktrynują i skupiają elektorat jednoznacznie identyfikowalny z kościołem katolickim, idąc dalej - w niedzielę gromadzący się w kościołach, idąc dalej - w prosty sposób "do wyciągnięcia", zmobilizowania, i zagnania do urn. Natomiast druga, trzecia, czwarta i każda następna strona sceny politycznej, wprost przeciwnie. Ich wyborcy często niezwiązani z kościołem niedzielę spędzają w domu, na łonie rodziny, wypoczywając, zmywając trudy tygodnia pracy. Ich zmotywować do wyjścia do urn o wiele trudniej, niż tych spod znaku przykazań bożych. Mam wrażenie, obawiam się, że nastały takie czasy, że walka o wyborców będzie równoznaczna z walką o ich dusze. Takie czasy.
Co by było gdyby wybory były dwudniowe? Niedziela-poniedziałek. To nie jest domniemanie, to pewność, że w poniedziałek byłoby przy urnach wielu tych, którzy w niedzielę zostali w domowych pieleszach. Ja sam wolałbym zajechać do komisji wyborczej w drodze z pracy do domu, niż wychodzić nierzadko w deszcz i słotę, w niedzielny poranek. Jakby nie było niedziela rządzi się swoimi prawami, które predysponują te ugrupowania, które korzystają z jej takiego a nie innego oblicza.
Można by głosować także przez internet. Można by. Też by to poprawiło popularność wyborów i zdecydowanie podbiło frekwencję, której to nikły rozmiar zdecydowanie przesuwa szanse znowu w stronę radykalnych, twardogłowych ugrupowań ... i wyborców. Wyborców, którzy nie czują potrzeby refleksji, a raczej pragną zadymy i wodza, który zrobi jazdę ... a przynajmniej ją obieca. Tyle, że trochę strach po sieci prowadzić głosowanie. Już widzę ten handel głosami i inne szwindle mniej lub bardziej pod egidą prawa.
I tak na koniec jeszcze tych na gorąco po wynikach wyrzuconych z siebie myśli, bo o głębszą refleksję trudno, gdy człowiekowi wódka w kieliszku stygnie, a zapić smutki trzeba. Nigdy nie będzie politycznego ugrupowania bardziej skutecznego niż te, które zawładnie wyborcami tymi najmłodszymi i najstarszymi. Tak, jak to zrobił Ten Co Ukradł Księżyc. Ci młodzi jeszcze nieskłonni do głębszego myślenia, ci starzy już niechętni chłodnej refleksji. Taka jest natura młodości i wieku podeszłego - i nie chodzi aby to negować. Niektórzy potrafią to wykorzystać, inni nie. I stąd wynik taki, a nie inny.
Tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- PiS wygrał wybory parlamentarne 2015. W dodatku z wynikiem pozwalającym na samodzielne sprawowanie władzy. Panie miej nas w opiece ...
czwartek, 22 października 2015
Przegląd okresowy
Byłem na przeglądzie. Po dwóch latach beztroskiego hasania po zielonych łąkach, znowu przyszło mi zmierzyć się z bezduszną maszyną, którą dosyć przewrotnie (taki czarny dżołk) powszechnie zwie się "służbą zdrowia". Brrr, zestawienie tych dwóch słów brzmi, jak zgrzytanie zębami, jak chrzęst styropianu, jak drapanie pazurami po tablicy. Już sama myśl o tym dniu, a właściwie dwu-dniu, przyprawiał mnie o niestrawność duszy. Ale przywdziawszy zbroję cierpliwości i hełm na łeb, udałem się gdzie potrzeba.
Poniedziałek.
Na pierwsze starcie godzinna kolejka do gabinetu USG. Badanie. Wynik: stwierdzono narządy wewnętrzne, mniej więcej we właściwym miejscu i w stanie wskazującym na przeciętne zużycie.
Na drugi strzał upuszczenie posoki i oddanie mniej przyzwoitych wydzielin przemiany materii do badania laboratoryjnego. I na tym miał być koniec na pierwszy dzień. Ale, jak już i tak dzień napoczęty stratą czasu, więc ciągniemy dalej, próbujemy załatwić jak najwięcej przed drugim dniem przeglądu. No więc kartorteki w zęby i jadziem z tym koksem.
Badanie EKG - serce, owszem jest, i bije. Badanie słuchu w tym samym gabinecie. Z tym to śmieszna anegdota. Kiedy milion lat temu pierwszy raz miałem okazję takiego badania dostąpić, to w końcu siedząc w kabinie ze słuchawkami na uszach usłyszałem: "czy pan w ogóle coś słyszy ???". Heh! A ja głupi na muzykę czekałem :)) Teraz już oczywiście wiem w czym rzecz, więc problemu nie ma.
Ciąg dalszy. Okulista. Też ciekawe miejsce. Jakby ktoś przyjmował zakłady, jaki zestaw badań okulistycznych jest w tym sezonie obowiązujący, to zrobiłby pewnie niemałą kasę. Nie zgadniesz, nie ma szans wytypować co cię czeka. I tym razem odbyło się to na zasadzie "co by tu jeszcze ...?". No ale zdałem wszystkie testy.
Dalej laryngolog. Ha! To się nazywa wydajność. Średni czas poświęcony pacjentowi, to jakieś 97 sekund chyba :)). Niesamowite! Facet nawet nie przysiadł, żeby podpisać zdolność do słyszenia i stawania stopa za stopą z wyciągniętymi przed siebie rękami.
Czwartek. Dzień drugi.
Jako że byłem taki dzielny i pracowity w poniedziałek, to zmarnowane wtedy godziny pozwoliły mi założyć, że teraz to szybciutko, rachu-ciachu i po strachu, i sprawa będzie załatwiona. No to się zawiodłem. Jedyne dwie godziny do jednych jedynych drzwi, które mi do kompletu brakowały. W końcu w środku. Wku****ny czekaniem tak, że mierzenie ciśnienia trzeba było powtórzyć, bo zbyt wolno stygła we mnie wzburzona krew. Osłuchanie, opukanie, pogniecenie, spuszczenie spodni co by brakiem żylaków się pochwalić (pod kolanami! Bez wrednych skojarzeń proszę ...), głośne "Aaaaa" z patykiem w gardle. Na koniec sprawdzenie czy psychotesty jeszcze aktualne i analiza kartki z wynikami z laboratorium. Wyniki pani doktor bardzo się podobają - nie wiem co w nich takiego fajnego. Może nie idealne, ale jak na przebieg na liczniku, to całkiem niezłe.
Dup! Pieczątka. Przegląd podbity. Można przez następne dwa lata czuć się zdolnym. Amen.
Poniedziałek.
Na pierwsze starcie godzinna kolejka do gabinetu USG. Badanie. Wynik: stwierdzono narządy wewnętrzne, mniej więcej we właściwym miejscu i w stanie wskazującym na przeciętne zużycie.
Na drugi strzał upuszczenie posoki i oddanie mniej przyzwoitych wydzielin przemiany materii do badania laboratoryjnego. I na tym miał być koniec na pierwszy dzień. Ale, jak już i tak dzień napoczęty stratą czasu, więc ciągniemy dalej, próbujemy załatwić jak najwięcej przed drugim dniem przeglądu. No więc kartorteki w zęby i jadziem z tym koksem.
Badanie EKG - serce, owszem jest, i bije. Badanie słuchu w tym samym gabinecie. Z tym to śmieszna anegdota. Kiedy milion lat temu pierwszy raz miałem okazję takiego badania dostąpić, to w końcu siedząc w kabinie ze słuchawkami na uszach usłyszałem: "czy pan w ogóle coś słyszy ???". Heh! A ja głupi na muzykę czekałem :)) Teraz już oczywiście wiem w czym rzecz, więc problemu nie ma.
Ciąg dalszy. Okulista. Też ciekawe miejsce. Jakby ktoś przyjmował zakłady, jaki zestaw badań okulistycznych jest w tym sezonie obowiązujący, to zrobiłby pewnie niemałą kasę. Nie zgadniesz, nie ma szans wytypować co cię czeka. I tym razem odbyło się to na zasadzie "co by tu jeszcze ...?". No ale zdałem wszystkie testy.
Dalej laryngolog. Ha! To się nazywa wydajność. Średni czas poświęcony pacjentowi, to jakieś 97 sekund chyba :)). Niesamowite! Facet nawet nie przysiadł, żeby podpisać zdolność do słyszenia i stawania stopa za stopą z wyciągniętymi przed siebie rękami.
Czwartek. Dzień drugi.
Jako że byłem taki dzielny i pracowity w poniedziałek, to zmarnowane wtedy godziny pozwoliły mi założyć, że teraz to szybciutko, rachu-ciachu i po strachu, i sprawa będzie załatwiona. No to się zawiodłem. Jedyne dwie godziny do jednych jedynych drzwi, które mi do kompletu brakowały. W końcu w środku. Wku****ny czekaniem tak, że mierzenie ciśnienia trzeba było powtórzyć, bo zbyt wolno stygła we mnie wzburzona krew. Osłuchanie, opukanie, pogniecenie, spuszczenie spodni co by brakiem żylaków się pochwalić (pod kolanami! Bez wrednych skojarzeń proszę ...), głośne "Aaaaa" z patykiem w gardle. Na koniec sprawdzenie czy psychotesty jeszcze aktualne i analiza kartki z wynikami z laboratorium. Wyniki pani doktor bardzo się podobają - nie wiem co w nich takiego fajnego. Może nie idealne, ale jak na przebieg na liczniku, to całkiem niezłe.
Dup! Pieczątka. Przegląd podbity. Można przez następne dwa lata czuć się zdolnym. Amen.
wtorek, 13 października 2015
Tata Kazika
Zbyt wiele lat minęło bez spożywania "Taty Kazika" na co dzień, żebym dobrze pamiętał teksty. Swoje lata mam. Ale coś tam jednak, raz zacniejsze kawałki, raz mniejsze, pozostały w głowie. Najważniejsze, że reczital złożony z tych fragmentów jest wystarczający, aby stać się kołysanką dla mojego syna. I to kołysanką skuteczną. Carlito łyka ten repertuar i odpada. Nie trzeba wiele czasu, aby przy szeptanych tato-kazikowych piosnkach, przeniósł się do kumpla Morfeusza na nocne imprezowe marzenia.
Cieszy mnie to.
Z kołysankami w moim wydaniu jest tak, że nie za bardzo jestem świadom ich istnienia w klasycznym wydaniu. Dlatego korzystam z dostępnych dzieł melodyjnych innych niż "Uśnij oczka swe zmruż..." itp. chcąc przekonać Carlita do snu. Na ten przykład korzystałem już z zestawu kolęd, niezależnie od pory roku, co mogło się wydawać nieco dziwne postronnemu słuchaczowi. Dziwne jak dziwne, ważne że skuteczne.
Ciekawe o czym śni Carlito po tym, jak urywa mu się film z tato-kazikowymi bardowskimi nutami w uszach? Wiem, trochę fantazja mnie ponosi, ale tak sobie wyobrażam, że mogłyby mu się stawiać za zamkniętymi powiekami wyobrażenia takie, jak moje dla zobrazowania tej czy innej pieśni. No bo przecież tak jest, że słuchając muzyki gdzieś tam w głowie malujemy tło dla dźwięków. Szczególnie gdy tekst jest silnie przemawiający do wyobraźni, świdrujący duszę, przeszywający zakamarki w głowie.
poniedziałek, 12 października 2015
Chlewik pogodowy
No to się zaczęło ...
Od samego świtu, aż po noc, pizgało dzisiaj pierwszym śniegiem, deszczem ze śniegiem, a na osłodę ... samym deszczem. Temperatura max do 2 st.C, szaro, buro, i wiało. Jeszcze dzień wcześniej Złota Polska, a dzisiaj jakby zza węgła jakiś Listopad odlał się w sam środek Października. No fatalnie po prostu. Brrr ...
Za mną bardzo intensywne zakończenie poprzedniego tygodnia. Jeszcze w piątek pomykałem expresem IC do Warszawy, żeby spędzić tam dosłownie chwilę i wracać, a już w sobotę szykowałem się do wielkiej celebry. W blisko dwudziestoosobowym składzie czterdziestolatków świętowaliśmy bowiem nasze wspólne święto. Niesamowite, że aż tyle osób z 5B zebrało się w ten sobotni wieczór, aby się spotkać, pogadać, zjeść, wypić co nieco i po prostu spędzić ze sobą czas. Całość odbyła się w prywatnym klubie motocyklowym Fire Birds. Było extra. Co tu dużo mówić, nic dodać, nic ująć - impreza stuprocentowa. Chwała i cześć za organizację i ogarnięcie tematu - takie zasłużone peany ze wszystkich stron spłynęły na Stefana.
Niedziela. W innym stylu, ale jednak kontynuacja świętowania, którego tak się nie domagałem przecież. Chciałem jakoś przemknąć nad tym dniem, a tu z każdej strony wyłazi PESEL. Niedziela rodzinnie, w stałym składzie, nawet z tortem, choć bez czterdziestu świeczek.
P.S.:
Wciąż jestem w szoku, że coś co wydawało się tak oczywiste, wieczne, niezmienne, może się rozpaść ... tak po prostu. Nie dociera ... Choć wiedziałem, sobotnie potwierdzenie spadło jak grom z jasnego nieba. Jakoś nie mogę się z tym pogodzić. Zresztą nie tylko ja.
A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- awansowaliśmy do EURO 2016 !!! Wczoraj pokonaliśmy Irlandię 2:1
Od samego świtu, aż po noc, pizgało dzisiaj pierwszym śniegiem, deszczem ze śniegiem, a na osłodę ... samym deszczem. Temperatura max do 2 st.C, szaro, buro, i wiało. Jeszcze dzień wcześniej Złota Polska, a dzisiaj jakby zza węgła jakiś Listopad odlał się w sam środek Października. No fatalnie po prostu. Brrr ...
Za mną bardzo intensywne zakończenie poprzedniego tygodnia. Jeszcze w piątek pomykałem expresem IC do Warszawy, żeby spędzić tam dosłownie chwilę i wracać, a już w sobotę szykowałem się do wielkiej celebry. W blisko dwudziestoosobowym składzie czterdziestolatków świętowaliśmy bowiem nasze wspólne święto. Niesamowite, że aż tyle osób z 5B zebrało się w ten sobotni wieczór, aby się spotkać, pogadać, zjeść, wypić co nieco i po prostu spędzić ze sobą czas. Całość odbyła się w prywatnym klubie motocyklowym Fire Birds. Było extra. Co tu dużo mówić, nic dodać, nic ująć - impreza stuprocentowa. Chwała i cześć za organizację i ogarnięcie tematu - takie zasłużone peany ze wszystkich stron spłynęły na Stefana.
Niedziela. W innym stylu, ale jednak kontynuacja świętowania, którego tak się nie domagałem przecież. Chciałem jakoś przemknąć nad tym dniem, a tu z każdej strony wyłazi PESEL. Niedziela rodzinnie, w stałym składzie, nawet z tortem, choć bez czterdziestu świeczek.
P.S.:
Wciąż jestem w szoku, że coś co wydawało się tak oczywiste, wieczne, niezmienne, może się rozpaść ... tak po prostu. Nie dociera ... Choć wiedziałem, sobotnie potwierdzenie spadło jak grom z jasnego nieba. Jakoś nie mogę się z tym pogodzić. Zresztą nie tylko ja.
A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- awansowaliśmy do EURO 2016 !!! Wczoraj pokonaliśmy Irlandię 2:1
sobota, 10 października 2015
Pizło
Trzy dni się zbierałem, żeby dokonać mojego osobistego coming out'u. W końcu to z siebie wyrzucę, wydalę, wykrzyczę. Zrzucę ten ciężar nieludzki. Otóż trzy dni temu ... pizło mi 40. Uff... ulżyło. Teraz już świat niech o mnie wie.
I co ? I ... i ... i chyba nic. Jest gorzej ? Jest inaczej ? ... Chyba nie. A przynajmniej nie jest gorzej niż w ostatnim dniu 39-ego roku. Pierwszy dzień 40-ego jest zupełnie taki sam. Podobnie drugi i trzeci ... Inna sprawa, że do tego momentu byłem w sumie przygotowany, a przynajmniej tak mi się wydaje (wydawało ?). A jeśli nie przygotowany, to świadomy tego faktu, że oto zbliża się ten dzień. Trochę nawet się tym przejmowałem (nadal przejmuję ?). Dobra, powiem wprost, nie cieszy mnie to. Ani trochę. Cóż, jest jak jest. I chyba zrezygnuję z rozpisywania się na ten temat, choć miałem w zamiarze nieco egzystencjalnie "pojechać" po temacie. Chyba nie czas na to, jeszcze nie mam tego w głowie poukładanego. Może kiedyś ...
A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- wczoraj Polska zremisowała ze Szkotami 2:2 ... I nadal mamy szansę na awans do przyszłorocznych Mistrzostw Europy w piłkę kopaną
- pogoda rześka, ale przyjemna. Słonecznie, temperatura ok 12-13 st.C. Wciąż sucho. Kiedy to ostatnio padało ...?
- zdechła kolejna rybka w akwarium - pozostało żywych 8.
- podczas dzisiejszej kąpieli moja mądrość została skrócona o jakieś 10 cm (bo końcówki jakieś takie... )
I co ? I ... i ... i chyba nic. Jest gorzej ? Jest inaczej ? ... Chyba nie. A przynajmniej nie jest gorzej niż w ostatnim dniu 39-ego roku. Pierwszy dzień 40-ego jest zupełnie taki sam. Podobnie drugi i trzeci ... Inna sprawa, że do tego momentu byłem w sumie przygotowany, a przynajmniej tak mi się wydaje (wydawało ?). A jeśli nie przygotowany, to świadomy tego faktu, że oto zbliża się ten dzień. Trochę nawet się tym przejmowałem (nadal przejmuję ?). Dobra, powiem wprost, nie cieszy mnie to. Ani trochę. Cóż, jest jak jest. I chyba zrezygnuję z rozpisywania się na ten temat, choć miałem w zamiarze nieco egzystencjalnie "pojechać" po temacie. Chyba nie czas na to, jeszcze nie mam tego w głowie poukładanego. Może kiedyś ...
A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- wczoraj Polska zremisowała ze Szkotami 2:2 ... I nadal mamy szansę na awans do przyszłorocznych Mistrzostw Europy w piłkę kopaną
- pogoda rześka, ale przyjemna. Słonecznie, temperatura ok 12-13 st.C. Wciąż sucho. Kiedy to ostatnio padało ...?
- zdechła kolejna rybka w akwarium - pozostało żywych 8.
- podczas dzisiejszej kąpieli moja mądrość została skrócona o jakieś 10 cm (bo końcówki jakieś takie... )
niedziela, 4 października 2015
Wedle północy rozważania o muzyce
Przy dźwiękach muzyki na uszach ...
... to ważne, bo bardzo rzadko dochodzi do tego, że zasysam muzykę bezpośrednio do siebie za pośrednictwem słuchawek. Sam na sam z muzyką.
Dzisiaj to trochę wywołane radiowym impulsem, który jak sztyletem wbił się we mnie utworem "Still loving you". A to był tylko krok do całej płyty i nieplanowanego zachwytu. Dobrze jest czasem coś na nowo odkryć. Smakuje nie gorzej niż za pierwszym razem. A może lepiej ?
No to się rozpływam w zachwycie. Porzuciłem nawet w TV "Grindhouse: Death Proof". Obraz zamieniłem na dźwięki. I to jakie dźwięki! Czy ktoś tak w dzisiejszych czasach jeszcze gra? Aż tak bardzo...? Bo płyta brzmi cudownie niedzisiejszą nutą; wręcz śmierdzi starocią. Zarodniki wzbijane wibrującymi strunami prosto ze spróchniałego drewna gitar. Ależ aromat! Uwielbiam takie brzmienie, które ma się nijak do dzisiejszej muzyki ery syntetycznego makijażu. No ale ta płyta kręci się od trzydziestu lat, więc czego więcej chcieć, prócz tego aby nie kończyła się i karmiła ostrymi, jak żyletki dźwiękami ułożonymi w wysmakowane melodyjne kompozycje. No i wokal. Tak niepowtarzalny. Scorpions mają to szczęście i przekleństwo, że Klaus Meine jest tak cholernie charakterystyczny i doskonały. Grupa należy do tych wielkich, które istnieją z piętnem niezastępowalności swojego wokalisty. Jak dalej nie mogło być Queen bez Mercury'ego, tak i Scorpions nie istnieje bez Meine'go.
Mógłbym teraz sięgnąć po inną płytę, kogoś innego, i znowu rozpłynąć się w zachwycie. To wcale nie jest takie trudne. Nieprzebrane są skarby muzyki. Może następny krążek byłby sto razy bardziej doskonały, pochodził z zupełnie innej krainy dźwięków, ale pewnie wywołałby nie mniejsze emocje. Bo jeśli już sięgać po muzykę, to świadomie po oszlifowane diamenty - te są nieśmiertelne, nigdy nie zawodzą i zawsze są cenne i piękne. Już tak mam, że to co poznałem przed laty, to jest, to trwa, to gra na najlepiej dostrojonej strunie. Już nie jestem w stanie, ale też szczerze mówiąc wcale się o to nie staram, popaść w zachwyt nad tym co nowe, współczesne, świeże w muzyce.Tak jest od lat. Gdzieś tam utknąłem w swym poznaniu w latach '90, które ostatecznie dopełniły moją muzykę. Może i stetryczałym, zramolałym starcem jestem, skoro tak tkwię w tych latach '90 i '80 i '70, ale dobrze mi z tym, że nie muszę dostrajać się do aktualnej fali w eterze.
No to jeszcze się pozachwycam ... Już nie Scorpions, bo odpłynęli w międzyczasie. Kolejne dźwięki stoją u bram i czekają na godne przyjęcie. Tłumy ich.
Zamknę tylko oczy.
... to ważne, bo bardzo rzadko dochodzi do tego, że zasysam muzykę bezpośrednio do siebie za pośrednictwem słuchawek. Sam na sam z muzyką.
Dzisiaj to trochę wywołane radiowym impulsem, który jak sztyletem wbił się we mnie utworem "Still loving you". A to był tylko krok do całej płyty i nieplanowanego zachwytu. Dobrze jest czasem coś na nowo odkryć. Smakuje nie gorzej niż za pierwszym razem. A może lepiej ?
No to się rozpływam w zachwycie. Porzuciłem nawet w TV "Grindhouse: Death Proof". Obraz zamieniłem na dźwięki. I to jakie dźwięki! Czy ktoś tak w dzisiejszych czasach jeszcze gra? Aż tak bardzo...? Bo płyta brzmi cudownie niedzisiejszą nutą; wręcz śmierdzi starocią. Zarodniki wzbijane wibrującymi strunami prosto ze spróchniałego drewna gitar. Ależ aromat! Uwielbiam takie brzmienie, które ma się nijak do dzisiejszej muzyki ery syntetycznego makijażu. No ale ta płyta kręci się od trzydziestu lat, więc czego więcej chcieć, prócz tego aby nie kończyła się i karmiła ostrymi, jak żyletki dźwiękami ułożonymi w wysmakowane melodyjne kompozycje. No i wokal. Tak niepowtarzalny. Scorpions mają to szczęście i przekleństwo, że Klaus Meine jest tak cholernie charakterystyczny i doskonały. Grupa należy do tych wielkich, które istnieją z piętnem niezastępowalności swojego wokalisty. Jak dalej nie mogło być Queen bez Mercury'ego, tak i Scorpions nie istnieje bez Meine'go.
Mógłbym teraz sięgnąć po inną płytę, kogoś innego, i znowu rozpłynąć się w zachwycie. To wcale nie jest takie trudne. Nieprzebrane są skarby muzyki. Może następny krążek byłby sto razy bardziej doskonały, pochodził z zupełnie innej krainy dźwięków, ale pewnie wywołałby nie mniejsze emocje. Bo jeśli już sięgać po muzykę, to świadomie po oszlifowane diamenty - te są nieśmiertelne, nigdy nie zawodzą i zawsze są cenne i piękne. Już tak mam, że to co poznałem przed laty, to jest, to trwa, to gra na najlepiej dostrojonej strunie. Już nie jestem w stanie, ale też szczerze mówiąc wcale się o to nie staram, popaść w zachwyt nad tym co nowe, współczesne, świeże w muzyce.Tak jest od lat. Gdzieś tam utknąłem w swym poznaniu w latach '90, które ostatecznie dopełniły moją muzykę. Może i stetryczałym, zramolałym starcem jestem, skoro tak tkwię w tych latach '90 i '80 i '70, ale dobrze mi z tym, że nie muszę dostrajać się do aktualnej fali w eterze.
No to jeszcze się pozachwycam ... Już nie Scorpions, bo odpłynęli w międzyczasie. Kolejne dźwięki stoją u bram i czekają na godne przyjęcie. Tłumy ich.
Zamknę tylko oczy.
czwartek, 1 października 2015
Chorszy
Fajnie sobie urządziłem "finisz mej młodości" ... Miast przejść, jak burza z hukiem i trzaskiem nad "tą" datą, na razie zdycham pogrążony w paskudnym przeziębieniu ("Aleś się pan urządził ..." - słowa lekarki) I wygląda na to, że doczłapię do mety w takim właśnie rozpierniczonym stanie. Dawno już nie czułem się aż tak fizycznie rozbity. Już tam pal licho całe spektrum objawów, które mnie nawiedziły; ja po prostu czuję się ... źle. Optymistycznie jednak podchodząc do sprawy kategorycznie odmówiłem L4 i wziąłem dwa dni urlopu, które w komitywie ze zbliżającym się weekendem, mają mnie postawić na nogi. Pakuję w siebie chemię. Zresztą łyknąłbym wszystko co gwarantowałoby postawienie na nogi.
Trochę już czuję się, jakby to był nie czwartek, a weekend. I wcale mi z tym nie jest dobrze. Byłoby może nieco mniej narzekania, mniej smucenia, ale Carlito też zachorzał. A gdy dzieci chorują, wtedy ja popadam w autentyczna deprechę. Takie sytuacje, nad którymi nie mam kontroli, rozwalają mnie totalnie.
Trochę już czuję się, jakby to był nie czwartek, a weekend. I wcale mi z tym nie jest dobrze. Byłoby może nieco mniej narzekania, mniej smucenia, ale Carlito też zachorzał. A gdy dzieci chorują, wtedy ja popadam w autentyczna deprechę. Takie sytuacje, nad którymi nie mam kontroli, rozwalają mnie totalnie.
wtorek, 29 września 2015
Co ja powiem dzieciom ...?
No co ja powiem moim dzieciom?
Taka mnie naszła myśl, gdy w minioną sobotę szedłem wraz z tłumem ulicami centrum miasta świętując Skarbnikowe Gody.
Jak mam im tłumaczyć to, że tam wszędzie gdzie teraz są banki, para-banki, lombardy i apteki, kiedyś, dawno-dawno temu, były normalne sklepy dla ludzi ? Sklepy z kapeluszami, z papciami, z instrumentami muzycznymi, z zabawkami, z artykułami szkolnymi, księgarnie, sklepy z lampami, szewce, zegarmistrze, legendarna Centrala Rybna z legendarnymi kolejkami i aromatem rybackiego portu, a nawet mini piekarenka z najdłuższymi i najlepszymi na świecie bagietkami. Tego już nie ma.
Niektórzy upchali się w centrach handlowych i innych galeriach. Resztę pokrył kurz zapomnienia. Pozostały może małe sentymenty wśród ludzi, którzy pamiętali, że kiedyż na zakupy jechało się do miasta, a nie poza nie. Że kiedyś "na mieście" robiło się te "ważniejsze" sprawunki i z dumą wracało się do domu po takiej wyprawie. A teraz ... ? Szkoda gadać ...
Chyba mam sentymentalny wieczór ... ;)
Taka mnie naszła myśl, gdy w minioną sobotę szedłem wraz z tłumem ulicami centrum miasta świętując Skarbnikowe Gody.
Jak mam im tłumaczyć to, że tam wszędzie gdzie teraz są banki, para-banki, lombardy i apteki, kiedyś, dawno-dawno temu, były normalne sklepy dla ludzi ? Sklepy z kapeluszami, z papciami, z instrumentami muzycznymi, z zabawkami, z artykułami szkolnymi, księgarnie, sklepy z lampami, szewce, zegarmistrze, legendarna Centrala Rybna z legendarnymi kolejkami i aromatem rybackiego portu, a nawet mini piekarenka z najdłuższymi i najlepszymi na świecie bagietkami. Tego już nie ma.
Niektórzy upchali się w centrach handlowych i innych galeriach. Resztę pokrył kurz zapomnienia. Pozostały może małe sentymenty wśród ludzi, którzy pamiętali, że kiedyż na zakupy jechało się do miasta, a nie poza nie. Że kiedyś "na mieście" robiło się te "ważniejsze" sprawunki i z dumą wracało się do domu po takiej wyprawie. A teraz ... ? Szkoda gadać ...
Chyba mam sentymentalny wieczór ... ;)
Fejs zdechł ...
Był wieczór. Już parę ładnych chwil temu zrobiło się ciemno. Jechałem właśnie samochodem. Odwoziłem teściową do domu po nadspodziewanej wizycie, która przeciągnęła się do dojrzałego wieczora. Słuchałem radia. I właśnie gruchnęła wieść. Nie, że emigranci, nie że Kaczor pokazał ludzką twarz, nie że trzęsienie ziemi w Meksyku, nawet nie to, że prezydent RP stał się twarzą PiS na jesienne wybory. Otóż rzeczywistość okazała się jeszcze czarniejsza. Fejs padł !
Prowadzący audycję wciąż tylko cytował spływające mejle od przerażonych słuchaczy, że Fejs: się wysypał; wyp*****; wyj***; padł; nie działa; nie ma go; zdechł ...itd - jednym słowem jest sytuacja kryzysowa. Dzwoniły telefony, że "co teraz będzie", "że jak żyć ...", "jak to?!" Padały mniej lub bardziej naładowane emocjami stwierdzenia, obawy, nadzieje. I jedno wieeeeelkie pytanie: co by było gdyby Fejs na zawsze popadł w niebyt ?
Niestety po paru godzinach kryzys został zażegnany i Fejs zmartwychwstał.
Ale zastanówmy się nad tym trochę.
Sam jestem w tej mainstreamowej masie użytkowników FB, która trwoni niejedną minutę każdego dnia na śledzeniu co "znajomi" - ci prawdziwi, ci nieco mniej, ci którzy są znajomymi przez znajomych, a także ci dla których warto by wymyślić kategorię "ludzie o których istnieniu wiem", albo "ci których miałem okazję widzieć i/lub słyszeć" - jedzą, robią, gdzie są, co myślą, co oglądają i co najgorsze, jakie fajne memy w sieci znaleźli i się nimi pragną podzielić. Ja nie pozostaje im dłużny i katuję ich swoimi przemyśleniami, fotkami dzieci, czy wynikami biegania z fonem w kieszeni. I tak trwonimy sobie wzajemnie czas miast poświęcić go rzeczom naprawdę ważnym.
A co by było gdyby rzeczywiście Fejs zdechł ???
Czy okazałoby się, że mamy wreszcie czas na wszystko? Ba, że mamy za dużo czasu ?
A może okazałoby się, że nagle straciliśmy wiedzę co się u kogo dzieje, że straciliśmy pseudo kontrolę nad tym, jak wygląda życie "znajomych". Może ten brak wiedzy wpędziłby nas najpierw w rozdrażnienie, a potem w troskę o los bliźniego?
A może cofnęlibyśmy się o całe lata świetle do momentu, gdy może nie osobiście, ale przez telefon trzeba by porozmawiać z drugą osobą? Ha! To by było! Używać telefonu do czegoś innego niż obsługi FB i nawigowania codziennej drogi do pracy :)) Taki powrót do przeszłości, kiedy życie dopiero przestawało być normalne.
Prowadzący audycję wciąż tylko cytował spływające mejle od przerażonych słuchaczy, że Fejs: się wysypał; wyp*****; wyj***; padł; nie działa; nie ma go; zdechł ...itd - jednym słowem jest sytuacja kryzysowa. Dzwoniły telefony, że "co teraz będzie", "że jak żyć ...", "jak to?!" Padały mniej lub bardziej naładowane emocjami stwierdzenia, obawy, nadzieje. I jedno wieeeeelkie pytanie: co by było gdyby Fejs na zawsze popadł w niebyt ?
Niestety po paru godzinach kryzys został zażegnany i Fejs zmartwychwstał.
Ale zastanówmy się nad tym trochę.
Sam jestem w tej mainstreamowej masie użytkowników FB, która trwoni niejedną minutę każdego dnia na śledzeniu co "znajomi" - ci prawdziwi, ci nieco mniej, ci którzy są znajomymi przez znajomych, a także ci dla których warto by wymyślić kategorię "ludzie o których istnieniu wiem", albo "ci których miałem okazję widzieć i/lub słyszeć" - jedzą, robią, gdzie są, co myślą, co oglądają i co najgorsze, jakie fajne memy w sieci znaleźli i się nimi pragną podzielić. Ja nie pozostaje im dłużny i katuję ich swoimi przemyśleniami, fotkami dzieci, czy wynikami biegania z fonem w kieszeni. I tak trwonimy sobie wzajemnie czas miast poświęcić go rzeczom naprawdę ważnym.
A co by było gdyby rzeczywiście Fejs zdechł ???
Czy okazałoby się, że mamy wreszcie czas na wszystko? Ba, że mamy za dużo czasu ?
A może okazałoby się, że nagle straciliśmy wiedzę co się u kogo dzieje, że straciliśmy pseudo kontrolę nad tym, jak wygląda życie "znajomych". Może ten brak wiedzy wpędziłby nas najpierw w rozdrażnienie, a potem w troskę o los bliźniego?
A może cofnęlibyśmy się o całe lata świetle do momentu, gdy może nie osobiście, ale przez telefon trzeba by porozmawiać z drugą osobą? Ha! To by było! Używać telefonu do czegoś innego niż obsługi FB i nawigowania codziennej drogi do pracy :)) Taki powrót do przeszłości, kiedy życie dopiero przestawało być normalne.
niedziela, 27 września 2015
Grzybobranie
Po raz pierwszy od dwóch lat.
W zeszłym roku nie było jak, bo Młody był bardzo młody. Dzisiaj został z babcią. Z sukcesem. Mimo, że chory, z gorączką, to dał radę, sprostał wyzwaniu, nie dał plamy. Ba, jak się później okazało "baba" została kumpelą, jak się patrzy. Zuch Młody! Bardzo mnie to cieszy, że tak się dogadali - najwyższy czas.
Las przywitał nas miłą pogodą. Z początku chłodno, potem ciepło. Cały czas słonecznie. Nie byliśmy długo, bo zaledwie trzy godziny. Ale nie ma czego żałować, bo okazało się, że to nie czas na grzyby. Zebraliśmy we dwoje, z Najlepszą z Żon, jakieś 2 kg podgrzybków. Ładnych, dużych, zdrowych, ale bardzo osamotnionych w tym wielkim lesie. Jest sucho, ciepło, ale jednak zbyt sucho aby grzyby wylazły spod ziemi na świat. Nie ma co jednak marudzić. To był wielce udany spacer, a i kolacja wyborna z tego się narodziła. Ba, coś jeszcze nawet na sznurkach się suszy. A sam spacer po tym suchym i aromatycznym, bo rozgrzanym słońcem lesie, był wielce mile spędzonym czasem. Nawet kanapki z serem i salami, oraz grapefruitowa herbata z termosu smakuje w takich okolicznościach ze sto razy lepiej. Tego nie mogło zepsuć nawet moje przeziębienie i samopoczucie mniej więcej... do dupy. Fizycznie niedomagałem, za to psychicznie jak najbardziej. Było miło, bardzo.
Jak już tak słodko dzisiaj o życiu, to dodam jeszcze, że wczoraj nastawiliśmy tegoroczne wino. Z winogron, a jakże, tak jak być powinno. Dzisiaj dokupiłem i dodałem szlachetnych drożdży, aby przypadkiem coś nie poszło w złą stronę. To wino, z krajowych aromatycznych gron jest skazane na sukces. I takie być powinno. Szczególnie że zeszłoroczne mimo różnych perturbacji wyszło znamienite. Tym razem nie może być gorzej.
W zeszłym roku nie było jak, bo Młody był bardzo młody. Dzisiaj został z babcią. Z sukcesem. Mimo, że chory, z gorączką, to dał radę, sprostał wyzwaniu, nie dał plamy. Ba, jak się później okazało "baba" została kumpelą, jak się patrzy. Zuch Młody! Bardzo mnie to cieszy, że tak się dogadali - najwyższy czas.
Las przywitał nas miłą pogodą. Z początku chłodno, potem ciepło. Cały czas słonecznie. Nie byliśmy długo, bo zaledwie trzy godziny. Ale nie ma czego żałować, bo okazało się, że to nie czas na grzyby. Zebraliśmy we dwoje, z Najlepszą z Żon, jakieś 2 kg podgrzybków. Ładnych, dużych, zdrowych, ale bardzo osamotnionych w tym wielkim lesie. Jest sucho, ciepło, ale jednak zbyt sucho aby grzyby wylazły spod ziemi na świat. Nie ma co jednak marudzić. To był wielce udany spacer, a i kolacja wyborna z tego się narodziła. Ba, coś jeszcze nawet na sznurkach się suszy. A sam spacer po tym suchym i aromatycznym, bo rozgrzanym słońcem lesie, był wielce mile spędzonym czasem. Nawet kanapki z serem i salami, oraz grapefruitowa herbata z termosu smakuje w takich okolicznościach ze sto razy lepiej. Tego nie mogło zepsuć nawet moje przeziębienie i samopoczucie mniej więcej... do dupy. Fizycznie niedomagałem, za to psychicznie jak najbardziej. Było miło, bardzo.
Jak już tak słodko dzisiaj o życiu, to dodam jeszcze, że wczoraj nastawiliśmy tegoroczne wino. Z winogron, a jakże, tak jak być powinno. Dzisiaj dokupiłem i dodałem szlachetnych drożdży, aby przypadkiem coś nie poszło w złą stronę. To wino, z krajowych aromatycznych gron jest skazane na sukces. I takie być powinno. Szczególnie że zeszłoroczne mimo różnych perturbacji wyszło znamienite. Tym razem nie może być gorzej.
piątek, 25 września 2015
Ja vs Ja : [part 12, piątek]. A tymczasem we wszechświecie i okolicach
Piątek.
Popołudniowa rozgrzewka - 3,5 kilometrowy spacerek. Zaraz po nim wieczorna bieganina. Chciało mi się baaaaaardzo. Efekt to ponad 11 km. Jestem zadowolony, mimo że kolana obolałe. Dobrze, równo mi się biegło. Tylko ósmy kilometr był porąbany, bo zdecydowałem się na stromy podbieg, który nieco odebrał mi tchu i rozdymał płuca. Niepotrzebnie, ale kto mnie miał powstrzymać :))
Zaczynający się weekend zapełnił się sam. I sobota, i niedziela ma już zarysowany scenariusz zdarzeń. Najciekawszym punktem będzie niedzielna wycieczka na grzyby. Może nie "po grzyby", bo nie nastawiam się na szalony sukces, ale "na grzyby", czyli bez napinki, ot na łono natury. Wiąże się z tym potrzeba zapewnienia Młodemu opieki. Babcia na wagę złota, przyjedzie. Mam nadzieję, że Carlito też stanie na wysokości zadania i przeżyje te kilkugodzinne rozstanie z mamą.
Sobota też się zapowiada ciekawie. Rano "Skarbnikowe gody" - coroczne święto Zabrza, które zawsze zadziwia mnie rozmachem. Jedziemy z Tuśką. Nie byliśmy rok wcześniej, tym ciekawszy jestem jak będzie wyglądać wielka parada w naszym city.
Tak sobie dzisiaj wymyśliłem, że warto by oprócz osobistych, subiektywnych spojrzeń na to co mnie dotyka najbardziej, zamieszczać tutaj rubrykę pod tytułem: "A tymczasem we wszechświecie i okolicach". Widziałbym to jako hasłowe, krótkie newsy o tym co się dzieje w dalekim i bliskim świecie. Może będzie fajne kiedyś, za parę lat przeczytać, jak to było wtedy. Tak ku pamięci. Dzisiaj pierwsza próbka.
A tymczasem we wszechświecie i okolicach
- Europa coraz bardzie nurza się w problemie migracji ludów z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Już coraz mniej się słyszy, że to uchodźcy, coraz mniej politycznie poprawnych, wyważonych głosów na ten temat.
- Olej napędowy na stacji Shell'a po 4,29 PLN
- Pogoda do przyjęcie, około 18 st.C i nie pada.
- FIFA podała informację, że przyszłoroczny mundial w Katarze odbędzie się ... w grudniu (!). Widocznie pieniądze szejków są wystarczające aby zszargać największe święto futbolu.
- Media cały czas żyją wyczynem Roberta Lewandowskiego, który strzelił dla Bayernu 5 bramek w 9 minut.
- Bezsilność wobec zbliżającej się wygranej PiS w wyborach parlamentarnych. Kolejne niepokojące sondaże.
- Wiktoria dostała dzisiaj dwie "szóstki". Brawo!
Popołudniowa rozgrzewka - 3,5 kilometrowy spacerek. Zaraz po nim wieczorna bieganina. Chciało mi się baaaaaardzo. Efekt to ponad 11 km. Jestem zadowolony, mimo że kolana obolałe. Dobrze, równo mi się biegło. Tylko ósmy kilometr był porąbany, bo zdecydowałem się na stromy podbieg, który nieco odebrał mi tchu i rozdymał płuca. Niepotrzebnie, ale kto mnie miał powstrzymać :))
Zaczynający się weekend zapełnił się sam. I sobota, i niedziela ma już zarysowany scenariusz zdarzeń. Najciekawszym punktem będzie niedzielna wycieczka na grzyby. Może nie "po grzyby", bo nie nastawiam się na szalony sukces, ale "na grzyby", czyli bez napinki, ot na łono natury. Wiąże się z tym potrzeba zapewnienia Młodemu opieki. Babcia na wagę złota, przyjedzie. Mam nadzieję, że Carlito też stanie na wysokości zadania i przeżyje te kilkugodzinne rozstanie z mamą.
Sobota też się zapowiada ciekawie. Rano "Skarbnikowe gody" - coroczne święto Zabrza, które zawsze zadziwia mnie rozmachem. Jedziemy z Tuśką. Nie byliśmy rok wcześniej, tym ciekawszy jestem jak będzie wyglądać wielka parada w naszym city.
Tak sobie dzisiaj wymyśliłem, że warto by oprócz osobistych, subiektywnych spojrzeń na to co mnie dotyka najbardziej, zamieszczać tutaj rubrykę pod tytułem: "A tymczasem we wszechświecie i okolicach". Widziałbym to jako hasłowe, krótkie newsy o tym co się dzieje w dalekim i bliskim świecie. Może będzie fajne kiedyś, za parę lat przeczytać, jak to było wtedy. Tak ku pamięci. Dzisiaj pierwsza próbka.
A tymczasem we wszechświecie i okolicach
- Europa coraz bardzie nurza się w problemie migracji ludów z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Już coraz mniej się słyszy, że to uchodźcy, coraz mniej politycznie poprawnych, wyważonych głosów na ten temat.
- Olej napędowy na stacji Shell'a po 4,29 PLN
- Pogoda do przyjęcie, około 18 st.C i nie pada.
- FIFA podała informację, że przyszłoroczny mundial w Katarze odbędzie się ... w grudniu (!). Widocznie pieniądze szejków są wystarczające aby zszargać największe święto futbolu.
- Media cały czas żyją wyczynem Roberta Lewandowskiego, który strzelił dla Bayernu 5 bramek w 9 minut.
- Bezsilność wobec zbliżającej się wygranej PiS w wyborach parlamentarnych. Kolejne niepokojące sondaże.
- Wiktoria dostała dzisiaj dwie "szóstki". Brawo!
czwartek, 24 września 2015
No to jesień ...
No dobra, mamy jesień. Jeszcze w miarę miłą, i cały czas z nadzieją na fajne jeszcze dni, ale jednak. Napadła nas wraz z kalendarzem i zagościła już na dobre. To widać, słychać i czuć.
Codziennie wracam do domu tą samą trasą. Nie mam większego wyboru od kiedy nasza wioska została odcięta od świata. Teraz jest jeszcze gorzej, bo ostatnia logiczna droga, mimo że od dawna już okaleczona, została jeszcze bardziej skrzywdzona przez pomarańczowe kamizelki. Toteż stoję każdego popołudnia w korku, który żółwim tempem zbliża się do wahadłowych świateł. Mam więc sporo czasu na obserwowanie, jak szybko brzydną z dnia na dzień drzewa, jak schnie i kurzy się kukurydza na polach, jak rowy wzdłuż drogi wypełniają się coraz bardziej zeschłymi liśćmi. A wszystko to wskazuje tylko na jedno - że czas nie stoi w miejscu. Nie tylko nie stoi, a wręcz zapie****a. I tak tydzień za tygodniem. Dni mijają tak szybko, że życie od weekendu do weekendu nie jest już wyczekiwaniem, a tylko zamaszystym zrywaniem kartek z kalendarza. W całym tym wariactwie nie tak przecież odległy urlop wydaje się być średniowieczną legendą, której zamierzchłość jest równie niepojęta co oczywista. Wspomnienia nie wystudziły się jakoś normalnie, a zostały wywiane wiatrem rozpędzonych tygodni.
Już jesień. Dnie coraz krótsze. Poranki jeszcze nie zimne, ale już samochody codziennie zroszone, nieprzyjemnie. Rano kurtka na grzbiecie, po południu powrót do optymistycznej temperatury. Jeszcze nie napadły nas na szczęście deszcze, toteż na twarzach wokół jeszcze uśmiechy podgrzewane słońcem.
Jutro piątek, piąteczek, piątunio. I fajnie. Jakieś plany? Może ... Choć bez zadęcia. Jedyne co chciałbym uskutecznić, to cotygodniowa przebieżka po okolicy. Bardzo mi się chce. Jutro może też basen z Tuśką. Już bardzo dawno nie byliśmy. Całe lato bez ani jednego zamoczenia dupska w basenowej wodzie. Poza tym nie wiem co jeszcze. Chyba nic, ale chętnie bym przyjął jakąś miłą niespodziankę na weekend.
Codziennie wracam do domu tą samą trasą. Nie mam większego wyboru od kiedy nasza wioska została odcięta od świata. Teraz jest jeszcze gorzej, bo ostatnia logiczna droga, mimo że od dawna już okaleczona, została jeszcze bardziej skrzywdzona przez pomarańczowe kamizelki. Toteż stoję każdego popołudnia w korku, który żółwim tempem zbliża się do wahadłowych świateł. Mam więc sporo czasu na obserwowanie, jak szybko brzydną z dnia na dzień drzewa, jak schnie i kurzy się kukurydza na polach, jak rowy wzdłuż drogi wypełniają się coraz bardziej zeschłymi liśćmi. A wszystko to wskazuje tylko na jedno - że czas nie stoi w miejscu. Nie tylko nie stoi, a wręcz zapie****a. I tak tydzień za tygodniem. Dni mijają tak szybko, że życie od weekendu do weekendu nie jest już wyczekiwaniem, a tylko zamaszystym zrywaniem kartek z kalendarza. W całym tym wariactwie nie tak przecież odległy urlop wydaje się być średniowieczną legendą, której zamierzchłość jest równie niepojęta co oczywista. Wspomnienia nie wystudziły się jakoś normalnie, a zostały wywiane wiatrem rozpędzonych tygodni.
Już jesień. Dnie coraz krótsze. Poranki jeszcze nie zimne, ale już samochody codziennie zroszone, nieprzyjemnie. Rano kurtka na grzbiecie, po południu powrót do optymistycznej temperatury. Jeszcze nie napadły nas na szczęście deszcze, toteż na twarzach wokół jeszcze uśmiechy podgrzewane słońcem.
Jutro piątek, piąteczek, piątunio. I fajnie. Jakieś plany? Może ... Choć bez zadęcia. Jedyne co chciałbym uskutecznić, to cotygodniowa przebieżka po okolicy. Bardzo mi się chce. Jutro może też basen z Tuśką. Już bardzo dawno nie byliśmy. Całe lato bez ani jednego zamoczenia dupska w basenowej wodzie. Poza tym nie wiem co jeszcze. Chyba nic, ale chętnie bym przyjął jakąś miłą niespodziankę na weekend.
czwartek, 17 września 2015
Dycha!
Nie liśćmi doprawionymi aromatem wilgotnych mgieł, ani nie babim latem utkanym na złotej polskiej, ale latem kurna!, latem pachnie !!!
To nam się w przyrodzie miło zrobiło! Wczoraj 26, a dzisiaj aż 32 st.C w cienistym cieniu, o termometrze w aucie nie wspomnę. Fantastycznie miło się porobiło. Aż żyć się (znowu) chce. Na niebie słońce, full błękit, a nieliczne strzępki białej waty jedynie dodają malowniczości okolicznościom przyrody. Taki wrzesień, to ja rozumiem!
Tak mnie dzisiaj te słońce naładowało, że wzułem trampki na nogi (no może nie dosłownie trampki...) i poleciałem (no może nie dosłownie poleciałem...) w długą. A że mi się tak poprzednim razem fajnie biegło, to dzisiaj sobie postanowiłem zrobić prezencik. Pomalutku, nieśpiesznie, w tempie iście rekreacyjnym wykręciłem wymarzoną dychę. Licznik przekroczył 10 km. Może nie do końca tak to miało wyglądać, gdy wiosną założyłem sobie plan iż do końca roku będę biegał "dwucyfrówki", ale i tak się cieszę z tego mojego małego sukcesu. I pal licho, że w tempie lekko-pół-śmiesznym - za stary jestem na sprintera :))
Jeśli pogoda się w miarę utrzyma, bo trudno zakładać że ten nadspodziewany upalik na dłużej u nas zagościł, to zapowiada się ciekawy weekend. Po pierwsze mamy u nas, w parafialnym ogrodzie, Festyn Średniowieczny. Po drugie, w powiązaniu z pierwszym, być może będziemy mieli miłych gości, a to oznaczałoby towarzysko udany wieczór. Tak więc prognozy są niezłe. Jeszcze tylko godnie przeżyć piętek, piąteczek, piątunio i mamy weekend. A'propos weekendu, weekendów, to taka mnie refleksja naszła, że ... ale to już temat na inny wpis.
To nam się w przyrodzie miło zrobiło! Wczoraj 26, a dzisiaj aż 32 st.C w cienistym cieniu, o termometrze w aucie nie wspomnę. Fantastycznie miło się porobiło. Aż żyć się (znowu) chce. Na niebie słońce, full błękit, a nieliczne strzępki białej waty jedynie dodają malowniczości okolicznościom przyrody. Taki wrzesień, to ja rozumiem!
Tak mnie dzisiaj te słońce naładowało, że wzułem trampki na nogi (no może nie dosłownie trampki...) i poleciałem (no może nie dosłownie poleciałem...) w długą. A że mi się tak poprzednim razem fajnie biegło, to dzisiaj sobie postanowiłem zrobić prezencik. Pomalutku, nieśpiesznie, w tempie iście rekreacyjnym wykręciłem wymarzoną dychę. Licznik przekroczył 10 km. Może nie do końca tak to miało wyglądać, gdy wiosną założyłem sobie plan iż do końca roku będę biegał "dwucyfrówki", ale i tak się cieszę z tego mojego małego sukcesu. I pal licho, że w tempie lekko-pół-śmiesznym - za stary jestem na sprintera :))
Jeśli pogoda się w miarę utrzyma, bo trudno zakładać że ten nadspodziewany upalik na dłużej u nas zagościł, to zapowiada się ciekawy weekend. Po pierwsze mamy u nas, w parafialnym ogrodzie, Festyn Średniowieczny. Po drugie, w powiązaniu z pierwszym, być może będziemy mieli miłych gości, a to oznaczałoby towarzysko udany wieczór. Tak więc prognozy są niezłe. Jeszcze tylko godnie przeżyć piętek, piąteczek, piątunio i mamy weekend. A'propos weekendu, weekendów, to taka mnie refleksja naszła, że ... ale to już temat na inny wpis.
wtorek, 15 września 2015
Śmierdzi serem, pachnie miętą
Dopóki z lodówki śmierdzi ołomunieckim serem, dopóki w schowku czeskie gumy, dopóty lato jeszcze jakoś trwa. Cienka to nitka co prawda, ale jednak dynda na niej trochę wakacji. Ostatnie dni ciepłe (wczoraj nawet 26 st.C), przyjemne, godne szortów bez gęsiej skórki na nogach, są bardzo miłą niespodzianką po minionych dniach chłodu i słoty, do której nie nawykłem i nigdy nie nawyknę.
W zeszłą sobotę, zamiast dokazywać imprezowo, bez planu wyskoczyłem pobiegać wieczorową porą. Miałem nastrój dołująco-nieciekawy, naładowany emocjami niezbyt miłymi, gdzieś tam rozzłoszczony egzystencjalnym rozmyślaniem, więc w ramach wypocenia tego jadu poszedłem pobiegać. I pobiegłem, jak dla mnie ... bardzo. No muszę się pochwalić - nigdy nie biegałem takich dystansów. Nie, że nie chciałem, nie że nie mogłem, ale jakoś nie dorosłem mentalnie do biegania więcej niż magiczne 8 km. W sobotę też nie zakładałem ile przebiegnę, trasę miałem bardziej pokręconą niż loki Carlita, a biegło się świetnie i ... wyszło 8,5 km. To taki mój mały sukcesik. O tyle więcej warty, że teraz mam ochotę na więcej :))) Wie, wiem, nie ma się czym ekscytować, ale ja sam siebie zaskoczyłem, że mimo sflaczałego i tłustego jestestwa, tak fajnie pobiegłem i ... przeżyłem. Co więcej, moje mięśnie nie ucierpiały (!) - stawy owszem. Ale już jest ok. Pod koniec tego tygodnia znowu pobiegnę. Tym razem będę musiał się hamować, żeby nie przegiąć. Nie zrobić sobie krzywdy! - to podstawa.
W zeszłą sobotę, zamiast dokazywać imprezowo, bez planu wyskoczyłem pobiegać wieczorową porą. Miałem nastrój dołująco-nieciekawy, naładowany emocjami niezbyt miłymi, gdzieś tam rozzłoszczony egzystencjalnym rozmyślaniem, więc w ramach wypocenia tego jadu poszedłem pobiegać. I pobiegłem, jak dla mnie ... bardzo. No muszę się pochwalić - nigdy nie biegałem takich dystansów. Nie, że nie chciałem, nie że nie mogłem, ale jakoś nie dorosłem mentalnie do biegania więcej niż magiczne 8 km. W sobotę też nie zakładałem ile przebiegnę, trasę miałem bardziej pokręconą niż loki Carlita, a biegło się świetnie i ... wyszło 8,5 km. To taki mój mały sukcesik. O tyle więcej warty, że teraz mam ochotę na więcej :))) Wie, wiem, nie ma się czym ekscytować, ale ja sam siebie zaskoczyłem, że mimo sflaczałego i tłustego jestestwa, tak fajnie pobiegłem i ... przeżyłem. Co więcej, moje mięśnie nie ucierpiały (!) - stawy owszem. Ale już jest ok. Pod koniec tego tygodnia znowu pobiegnę. Tym razem będę musiał się hamować, żeby nie przegiąć. Nie zrobić sobie krzywdy! - to podstawa.
sobota, 12 września 2015
Zmęczony
Już mi tęskno ...
Za nami tydzień jesiennej pogody. Zandale wylądowały już chyba na dobre w szafce z butami. Chłodne poranki, nie wiele lepsze dnie; co nieco deszczu uprzykrzającego i tak nienajlepsze nastroje pogodowe. Do tego tydzień w pracy obfitujący w zdarzenia o tyle nieprzyjemne, że mimo że nie zwalające z nóg, to jednak na finiszu wystawiający srogi rachunek. Czuję się zmęczony Tak za całokształt.
Pierwsze ciągnięcie nosem przez dzieciaki; jedno i drugie zaliczyło pierwsze śpiki. Nie jestem jeszcze na to mentalnie gotowy. Z drugiej strony - nigdy nie byłem. To stan rzeczy, który zawsze przywala mi tak, że czuję się jak po lewym sierpowym Joe'go Freziera.
Podobno ma być jeszcze cieplej, lepiej ... No to ja bardzo poproszę.
Opalenizna, tak z trudem zdobyta, blednie. Ciepło z ciała też jakby ucieka. Trochę odzwyczaiłem się od dreszczy wstrząsających ciałem, jak po zanurzeniu się w wodach Bałtyku. Bardzo tego nie lubię.
Piwo też już jakby straciło smak. Właściwie z dnia na dzień popadło w niełaskę. Nawet te z wakacyjnym paszportem, które stoi pokornie w dalekim kącie kuchennej szafki.
Szkoła. Zaczęła się. Ze swoimi problemami, może banalnymi, ale modyfikującymi znacznie czasoprzestrzeń dnia.
Goście. Z daleka. Jutro wyjeżdżają.
Rozmyślanie o najbliższej przyszłości ... Trudne.
Czuję się zmęczony ...
Za nami tydzień jesiennej pogody. Zandale wylądowały już chyba na dobre w szafce z butami. Chłodne poranki, nie wiele lepsze dnie; co nieco deszczu uprzykrzającego i tak nienajlepsze nastroje pogodowe. Do tego tydzień w pracy obfitujący w zdarzenia o tyle nieprzyjemne, że mimo że nie zwalające z nóg, to jednak na finiszu wystawiający srogi rachunek. Czuję się zmęczony Tak za całokształt.
Pierwsze ciągnięcie nosem przez dzieciaki; jedno i drugie zaliczyło pierwsze śpiki. Nie jestem jeszcze na to mentalnie gotowy. Z drugiej strony - nigdy nie byłem. To stan rzeczy, który zawsze przywala mi tak, że czuję się jak po lewym sierpowym Joe'go Freziera.
Podobno ma być jeszcze cieplej, lepiej ... No to ja bardzo poproszę.
Opalenizna, tak z trudem zdobyta, blednie. Ciepło z ciała też jakby ucieka. Trochę odzwyczaiłem się od dreszczy wstrząsających ciałem, jak po zanurzeniu się w wodach Bałtyku. Bardzo tego nie lubię.
Piwo też już jakby straciło smak. Właściwie z dnia na dzień popadło w niełaskę. Nawet te z wakacyjnym paszportem, które stoi pokornie w dalekim kącie kuchennej szafki.
Szkoła. Zaczęła się. Ze swoimi problemami, może banalnymi, ale modyfikującymi znacznie czasoprzestrzeń dnia.
Goście. Z daleka. Jutro wyjeżdżają.
Rozmyślanie o najbliższej przyszłości ... Trudne.
Czuję się zmęczony ...
piątek, 11 września 2015
Obóz świętych
Miałem nie komentować. Od tygodni przewala się ten temat, nie cichnie, rozrasta się. Nie chciałem się odzywać, bo powiedziano chyba już wszystko. Natomiast jednak spiszę tych kilka myśli, tak dla siebie, tak dla pamięci, tak żeby sprawdzić za czas nieokreślenie dłuższy, czy to o czym myślę się ziściło, czy miałem rację, czy nie błądziłem, czy ... świat nie zbłądził.
To co się dzieje, jako żywo przypomina mi "Obóz świętych" Jean'a Raspail'a. Szczerze polecam wizję sprzed 40 lat, która ziszcza się na naszych oczach. Europa zalewana falami uchodźców z Syrii i pogranicza Afryki i Arabii, jest jak ponura ekranizacja powieści Raspail'a. Nie sposób przejść obojętnym wobec tego problemu. Kto bowiem nie widzi problemu, ten ... ma problem. Krótkowzroczność niektórych środowisk w Europie staje się pomału irytująca. Witanie kwiatami i brawami tzw. uchodźców (jakich uchodźców??? - ale o tym za chwilę) wygląda mi na szczeniackie "odmrażanie sobie uszu, mamie na złość". Daleki jestem od ekstremistycznych postaw, czułbym się źle gdybym sam siebie przyłapał na tym, że traktuję problem na poziomie stawiania muru przed "obcymi", bo są obcy. Natomiast całkowicie rozumiem ludzi, którzy się boją. Sam się boję. Boję się, bo jestem myślący. Nie trzeba mi stawiać kolejnych tez i dowodów przed oczy, żebym odczytał rzeczywistość. Mamy do czynienia z ekspansją obcej kultury, a właściwie cywilizacji, która zalewa Europę, jaką znamy. A strach przed obcym jest naturalny ... i usprawiedliwiony. Szczególnie gdy ów obcy nie kryje nienawiści do tego, u którego schronienia szuka. Europa natomiast w imię wartości, jakie wyznaje otwiera swe drzwi przed gościem, który nie uszanuje oferowanej mu gościny.
Zapytałem wcześniej: "jacy uchodźcy???". Dlaczego uchodźcami są młodzi mężczyźni? Dlaczego w tłumach w pociągach i na dworcach ze świecą szukać kobiet z wtulonymi w nie płaczącymi dzieciakami? Dlaczego Ci uchodźcy z hardą miną i bez jakiegokolwiek szacunku dla gospodarzy wkraczają niemalże siłą w nasze progi? Dlaczego nikogo nie zastanawia fakt, że na uchodźctwo trzeba być odpowiednio bogatym, aby nie musieć uchodzić z własnego kraju? Czyż nie jest tak, że niewielkiemu odsetkowi ludzi, którzy uciekają przed głodem i wojną, towarzyszy cała masa szukających łatwego życia (na socjalu Europy) lub co gorsza - i tego należy się bać - zadymy w sercu znienawidzonego "Zachodu"? Zbyt wiele pytań, które by można mnożyć, i które co gorsza ... często są retoryczne.
Ta współczesna hidżra, którą obserwujemy jest zdobywaniem nowej przestrzeni życiowej dla obcej nam cywilizacji. Można by przejść do porządku dziennego nad tym zjawiskiem, bo przecież Europa nie od dziś boryka się z wymieraniem własnej populacji i bez napływu obcych nie ma szans na utrzymanie się przy życiu. Problemem jest jednak skala i natężenie zjawiska napływania tzw "uchodźców", którzy w żaden sposób nie zamierzają się asymilować z europejczykami. Więcej, przybysze jawnie okazują niechęć swoim nowy sąsiadom, a idąc ze literami swych świętych ksiąg, mają więc obowiązek nienawidzić i zwalczać "niewiernych". Europa nie powinna mieć złudzeń. Hidżra, którą obserwujemy ma na celu nie ucieczkę przed własną złą ziemią, tylko zdobycie nowej i wyeliminowanie konkurencji.
Czy islam jest zły? Podobno nie ... Osobiście nie trafia mi swoiste rozumienie islamu, jako religii miłości i złotych wartości. Być może są i święci po stronie islamu, ale nie potrafię żadnego wymienić. Wszyscy widzimy czym jest na prawdę. To prawda, że w wiekach średnich chrześcijanie też z imieniem swego boga na ustach zaprowadzali krwawy ład na świecie. Tyle, że teraz, we współczesnych nam czasach mamy do czynienia z cywilizacją rodem ze średniowiecza, która wykorzystuje dzisiejsze, współczesne narzędzia do siania terroru i rozkładu ładu społecznego w krajach, które podbija. Europa nie chce, nie może, nie powinna, bo to niemoralne i złe, przyjąć kultury przybyszy. Ale nikt się temu nie przeciwstawia. Nieliczni jedynie podnoszą głos sprzeciwu i pomijając polityczną poprawność nie boją się mówić, co myślą.
Tony jadu, które wylewają się z netu, to w większej mierze strach i bezradność targające ludźmi. To takie kozaczenie, które ma przestraszyć przeciwnika. Nic to jednak nie daje. Nie trzeba być faszysta i ekstremistą, żeby przyklasnąć sprzeciwowi wobec tego, co się dzieje.
Dlatego wcale mnie nie dziwi to, co codziennie czytam i oglądam. Sam pełen jestem obaw.
Jeszcze nie złości, ale już irytacji mi nie brak. Irytacji, że rządy europejskich krajów nie są w stanie podjąć żadnych działań, aby problem zdusić z zarodku. Za przykład niech będą im kraje bogatej Arabii, które zamknęły granice dla w końcu bratnich im rzeszom uchodźców. Coś w tym być musi, że nie są skłonni wpuścić do siebie tych tysięcy ludzi ... Ale Europa, ze swym zgnuśniałym umysłem, już dawno zatraciła zdrowy rozsądek ...
poniedziałek, 7 września 2015
Zapach jesieni
To czemu nie podołał sierpniowy skwar, temu dało rade kilka chłodniejszych (bo przecież nie zimnych) dni i parę rześkich nocy. Drzewa nagle straciły żywą zieleń liści, jakby ktoś pociągną suwakiem photoshopa odbierając im nasycenie i radość. Gdzieniegdzie ktoś nałożył bardzo ciepły filtr foto, a weekendowa wietrzna zawierucha i deszcze zrzuciły do stóp tumany liści. I poza tym, że śmierdzi dzisiaj niemożebnie gnojowicą rozlaną po polach, to ... pachnie jesienią. Rześko, trochę wilgotno, przeszywająco ... po prostu jesiennie.
Zrobiło się chłodno. Rano było 11 st.C, a po południu niewiele więcej, bo zaledwie 14. Dojmującym przeżyciem jest potrzeba założenia kurtki na grzbiet. Nawet jeśli to zwalnia kieszenie spodni od noszenia telefonu. Trochę skropiło dzisiaj ziemię, choć nie tak, jak w weekend. Natomiast poza przelotnym deszczem nadspodziewana porcja słonecznych promieni i czystego błękitu na niebie. To miłe. I przyjemne. I fajne. Chociaż "fajne" niezbyt jest na miejscu, bo jak się dzisiaj dowiedziałem, pani od języka polskiego nie pozwala używać tego słowa, bo "niemieckie".
A jak już o szkole, to miła niespodzianką jest to, że w IV klasie podstawówki ni stąd ni zowąd mają aż (!) cztery lekcje WF-u tygodniowo. Budujące. Natomiast zupełnie inną niespodzianką jest to, że w tym samym tygodniu mają też dwie lekcje religii. Jak to?! Ano tak to. Nie rozumiem ... Coś tu nie gra. Dlaczego ta godzina nie jest wykorzystana np na dodatkową lekcję języka (trzy lekcje tygodniowo języka angielskiego) ? Nie wiem kto już, zanim na nowo nas jesienią napadnie "IV RP", układa taki zestaw zajęć w szkole. Jestem ciut zniesmaczony tym faktem. Na razie zniesmaczony, bo jeśli się głębiej zastanowić, to może się okazać, że mamy głęboko i daleko w przyszłość sięgający problem. Już na samym początku nauczania okazało się, że katechetka jest świadkiem "prawdziwego cudu", o którym opowiedziała uczniom. Trochę cierpnie skóra. Jeśli tak zaczyna, to co będzie dalej ...?
Zrobiło się chłodno. Rano było 11 st.C, a po południu niewiele więcej, bo zaledwie 14. Dojmującym przeżyciem jest potrzeba założenia kurtki na grzbiet. Nawet jeśli to zwalnia kieszenie spodni od noszenia telefonu. Trochę skropiło dzisiaj ziemię, choć nie tak, jak w weekend. Natomiast poza przelotnym deszczem nadspodziewana porcja słonecznych promieni i czystego błękitu na niebie. To miłe. I przyjemne. I fajne. Chociaż "fajne" niezbyt jest na miejscu, bo jak się dzisiaj dowiedziałem, pani od języka polskiego nie pozwala używać tego słowa, bo "niemieckie".
A jak już o szkole, to miła niespodzianką jest to, że w IV klasie podstawówki ni stąd ni zowąd mają aż (!) cztery lekcje WF-u tygodniowo. Budujące. Natomiast zupełnie inną niespodzianką jest to, że w tym samym tygodniu mają też dwie lekcje religii. Jak to?! Ano tak to. Nie rozumiem ... Coś tu nie gra. Dlaczego ta godzina nie jest wykorzystana np na dodatkową lekcję języka (trzy lekcje tygodniowo języka angielskiego) ? Nie wiem kto już, zanim na nowo nas jesienią napadnie "IV RP", układa taki zestaw zajęć w szkole. Jestem ciut zniesmaczony tym faktem. Na razie zniesmaczony, bo jeśli się głębiej zastanowić, to może się okazać, że mamy głęboko i daleko w przyszłość sięgający problem. Już na samym początku nauczania okazało się, że katechetka jest świadkiem "prawdziwego cudu", o którym opowiedziała uczniom. Trochę cierpnie skóra. Jeśli tak zaczyna, to co będzie dalej ...?
niedziela, 6 września 2015
... a jutro poniedziałek
Jakoś doskwiera mi ta tytułowa myśl. Znacznie bardziej, niż zwykle ostatnimi czasy, gdy to jakoś-jakoś było. Ale już znalazłem sobie wytłumaczenie co się za tym kryje. To własnie ta leniwa niedziela tak mnie "podtruła" poniedziałkowym jadem. Za dużo miałem wolnego czasu, za dużo aby rozmyślać "o życiu". Kiedy minione niedziele wypełnione były zdarzeniami, dobrymi emocjami, ekscytującymi widokami, dźwiękami, zapachami, to nie było zbytnio czasu na zastanawianie się nad poniedziałkiem. Dzisiejsza pusta niedziela napchała mi do głowy poniedziałku. Niesmaczne to uczucie. Odbija się niezdrowo i wierci w trzewiach dziury, jak nieświeże żarcie.
Zapowiada się tydzień bez fajerwerków, ale jaki będzie naprawdę, tego nie wie nikt. Tak to już jest, że mój zawodowy tydzień, a nawet dzień, pozbawiony jest jakiegokolwiek przemyślanego planowania - wszystko idzie na żywioł, cały czas się coś goni, gasi pożary, walczy z głupotą i bezmyślnością, tłumaczy sprawy oczywiste, i w zdumieniu ogromnym klaruje dogmatyczne prawdy, które ktoś poddaje w wątpliwość. Nie ma to nic wspólnego z normalnością, z rozsądkiem, z sensem. Absurdy dnia codziennego czasami zwalają z nóg. Już dawno zarzuciłem myśli typu: "przecież to niemożliwe żeby ...". Życie uczy, że nawet najbardziej absurdalne scenariusze są możliwe, kiedy ma się wokół odpowiednich "partnerów". Cholernie to męczące; nierzadko frustrujące ... Ale cóż, każde takie doświadczenie utwardza dupę. Przez to człowiek robi się gotowy na każdą nawet najgorszą niespodziankę. I choć czasami brak gotowej odpowiedzi, to do czego wyobraźnia, która kreuje najdziwniejsze, ale co ważne, skuteczne reakcje. Survival dnia codziennego, którego Bear Grylls by się nie powstydził.
Zapowiada się tydzień bez fajerwerków, ale jaki będzie naprawdę, tego nie wie nikt. Tak to już jest, że mój zawodowy tydzień, a nawet dzień, pozbawiony jest jakiegokolwiek przemyślanego planowania - wszystko idzie na żywioł, cały czas się coś goni, gasi pożary, walczy z głupotą i bezmyślnością, tłumaczy sprawy oczywiste, i w zdumieniu ogromnym klaruje dogmatyczne prawdy, które ktoś poddaje w wątpliwość. Nie ma to nic wspólnego z normalnością, z rozsądkiem, z sensem. Absurdy dnia codziennego czasami zwalają z nóg. Już dawno zarzuciłem myśli typu: "przecież to niemożliwe żeby ...". Życie uczy, że nawet najbardziej absurdalne scenariusze są możliwe, kiedy ma się wokół odpowiednich "partnerów". Cholernie to męczące; nierzadko frustrujące ... Ale cóż, każde takie doświadczenie utwardza dupę. Przez to człowiek robi się gotowy na każdą nawet najgorszą niespodziankę. I choć czasami brak gotowej odpowiedzi, to do czego wyobraźnia, która kreuje najdziwniejsze, ale co ważne, skuteczne reakcje. Survival dnia codziennego, którego Bear Grylls by się nie powstydził.
Lazy sunday ...
Kiedy to ostatni raz spędzaliśmy niedzielę w domu ...? Spoglądając w kalendarz trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Musiałbym naprawdę głęboko sięgnąć pamięcią, żeby odszukać taki dzień. Całe lato, mimo że było takie rwane i na pozór bezbarwne, okazuje się być spędzonym nad wyraz aktywnie. Sam jestem zaskoczony tym odkryciem. Wygląda bowiem to tak, że lato było nie tylko gorące (ach ten sierpień!), ale i bardzo udane ... wakacyjnie. Mimo, że urlop mieliśmy taki ... jaki mieliśmy.
Dzisiaj się lenimy. Każdy na swój wypróbowany sposób. Ja to przechodzę właściwie małą rekonwalescencję po sobotnim wieczorze. Siedzę przed kompem - może to mało wyszukane zajęcie, ale w lenistwo wpisuje się elegancko. Pozostała część stada też nie grzeszy zaangażowaniem w życie rodzinne, czy już nawet nie wspomnę o zadbanie o domowy porządek vel sprzątanie po imprezie. Ale tak jest dobrze. Ta niedziela taka jest i inna być nie powinna.
Szkoda, że w TV nie ma akurat jakiegoś filmu wartego obejrzenia, bo akurat miałbym ochotę. Wyłożyłbym się wygodnie przed ekranem i może ... bym nie usnął. Ale jak robię z pilotem w dłoni przebieżkę po programach, to jeno marszczę brew nad lewym okiem - kompletnie nic wartego uwagi, szmira z nieporozumieniem.
Zgłodniałem nieco. Naprędce skonsumowany niedzielny rosół postawił mnie co prawda na nogi, ale reaktywując mnie do życia obudził też cielesne pragnienie spożycia czegoś bardziej konkretnego. To znak, że niemiłe skutki związane z metabolizmem alkoholu już minęły. Toteż sznupię sobie po lodówce i strzepuję niniejszym okruchy chleba z klawiatury. Właściwie nie chleba, a podsuszonej bagietki, która została po wieczornym zakąszaniu.
Za oknem paskudna dzisiaj pogoda. Teraz na termometrze 14,9 st.C a od samego rana duje wiatr. Okna pozamykane. To o czymś świadczy. W sumie dobrze. Bo jeszcze przyszłaby mi ochota zakończyć ten dzień zrzucając pidżamę w imię wieczornego spaceru. A tak mogę sobie bez wyrzutów sumienia dokończyć te niedzielne leniuchowanie.
Dzisiaj się lenimy. Każdy na swój wypróbowany sposób. Ja to przechodzę właściwie małą rekonwalescencję po sobotnim wieczorze. Siedzę przed kompem - może to mało wyszukane zajęcie, ale w lenistwo wpisuje się elegancko. Pozostała część stada też nie grzeszy zaangażowaniem w życie rodzinne, czy już nawet nie wspomnę o zadbanie o domowy porządek vel sprzątanie po imprezie. Ale tak jest dobrze. Ta niedziela taka jest i inna być nie powinna.
Szkoda, że w TV nie ma akurat jakiegoś filmu wartego obejrzenia, bo akurat miałbym ochotę. Wyłożyłbym się wygodnie przed ekranem i może ... bym nie usnął. Ale jak robię z pilotem w dłoni przebieżkę po programach, to jeno marszczę brew nad lewym okiem - kompletnie nic wartego uwagi, szmira z nieporozumieniem.
Zgłodniałem nieco. Naprędce skonsumowany niedzielny rosół postawił mnie co prawda na nogi, ale reaktywując mnie do życia obudził też cielesne pragnienie spożycia czegoś bardziej konkretnego. To znak, że niemiłe skutki związane z metabolizmem alkoholu już minęły. Toteż sznupię sobie po lodówce i strzepuję niniejszym okruchy chleba z klawiatury. Właściwie nie chleba, a podsuszonej bagietki, która została po wieczornym zakąszaniu.
Za oknem paskudna dzisiaj pogoda. Teraz na termometrze 14,9 st.C a od samego rana duje wiatr. Okna pozamykane. To o czymś świadczy. W sumie dobrze. Bo jeszcze przyszłaby mi ochota zakończyć ten dzień zrzucając pidżamę w imię wieczornego spaceru. A tak mogę sobie bez wyrzutów sumienia dokończyć te niedzielne leniuchowanie.
Czeski wieczór
To był zdecydowanie udany wieczór.
Po każdym względem.
Po pierwsze - towarzysto. Bez dobrego towarzystwa żadna impreza się nie ma prawa udać.
Po drugie - kulinaria. Tematem przewodnim było odwołanie do czeskiej kuchni i napitku. I choć po danie główne właściwie jeszcze dalej trzeba by sięgać, bo do Węgier, to jednak u naszych sąsiadów jest ono bardzo popularne. Natomiast za zimne zakąski w postaci nakladanego hermelina i utopców , to już Czesi na pewno odpowiadają. Wszystko syte, tłuste, treściwe i dobrze przyprawione. Czego więcej chcieć pod trunki wymagające oparcia w jedzeniu.

Po trzecie - trunki. Bez czeskiego piwo obejść się nie mogło. I słusznie, bo ciężkie jedzenie, jak najbardziej się z nim komponuje. Natomiast gwiazdą wieczoru był absynt. W dodatku podany - i tu ukłony w stronę Najlepszej z Żon - na różne sposoby. Z początku kolorowo, w drinkach. Raz, jako Traffic Lights, raz jako Green Clouds. Jeden słodki, drugi bardzo wytrawny. W drugiej odsłonie z nutą tajemniczości i zabawy w rytuały. Kiedyś mieliśmy okazję (zresztą w tym samym gronie) smakować absynt w rytuale ognia. Tym razem inaczej, na sposób Janisa, postawiliśmy na rytuał powietrza. Niby niewielka zmiana, ale efekt zdumiewająco inny. Słodki smak magii zaklętej w ogniu, skarmelizowanym cukrze, i zahartowanym płomieniem absyntem. Całość, jako ciepły shot spływający cukrem i gorącem mocy alkoholu, po podniebieniu. Ciekawe doznanie, oj ciekawe.
Acha, no i jeszcze o jednym bym zapomniał, bo na otwarcie imprezy, za całe to spotkanie, toast ku niemu wznosiliśmy kieliszkiem czegoś zupełnie nie czeskiego, a miejscowego. Otóż z pewną dozą niepewności wyciągnąłem z piwnicy butelkę zeszłorocznego wina domowej roboty, z którym to związana jest wybuchowa historią rozrywanych przez zawartość flaszek. Ostrożnie, w piwnicy, otworzyłem jedną z butelek. I zawartość o pięknym głębokim kolorze i z bąbelkami łechcącymi podniebienie okazała się wyśmienitym musującym winem. Nieskromnie powiem, że chyba jednym z najlepszych jakie kiedykolwiek zrobiłem


Po każdym względem.
Po pierwsze - towarzysto. Bez dobrego towarzystwa żadna impreza się nie ma prawa udać.
Po drugie - kulinaria. Tematem przewodnim było odwołanie do czeskiej kuchni i napitku. I choć po danie główne właściwie jeszcze dalej trzeba by sięgać, bo do Węgier, to jednak u naszych sąsiadów jest ono bardzo popularne. Natomiast za zimne zakąski w postaci nakladanego hermelina i utopców , to już Czesi na pewno odpowiadają. Wszystko syte, tłuste, treściwe i dobrze przyprawione. Czego więcej chcieć pod trunki wymagające oparcia w jedzeniu.








środa, 2 września 2015
Ja vs Ja : [part 9, środa] ... Jeszcze raz spróbujemy ...
Taaaaak, jestem po wieczorne przebieżce. Zaledwie 3 km, w tempie truchtającym, ledwie nogi od asfaltu podrywając. Z obawą o to czy zaboli za którymś tam krokiem. Ostrożnie, bardzo ostrożnie, wręcz zachowawczo. Ale jeszcze mam w pamięci wielotygodniowy ból i ostatnie czego bym pragnął to wrócić do tego stanu. No co zrobić gdy jednak tak ciągnie do biegania, hę ? Szczególnie, że widzę, jak ten czy tamten znajomy przenosi się na coraz wyższe poziomy jakości dreptania. Ciągnie i mnie. No i poza czysto sportowo-fizyczną stroną biegania jest jeszcze ta metafizyczna - nic tak nie relaksuje, jak godzinka do utraty tchu ... biegania lub seksu :))
Bieganie bieganiem, a tu nagle, z zaskoczenia niemalże, lato nam spier*****o sprzed nosa. Jakże nieprzyjemny to stan kiedy z rana ciarki na rękach i siąpi coś na głowę. A tak dzisiaj było. Już nawet nie wspomnę, że ochłodzenie o 15 stopni z dnia na dzień, to nieprzyzwoitość nieziemska.
Tak się pięknie w tym sierpniu układało, że nie było dnia w cywilu (bo w pracy, to wiadomo, że ...) z innym obuciem na nogach, jak zandale. A dzisiaj ? No cóż, wytargałem z szafki sportowe, bo sportowe, ale jednak całe buty. O tyle dobrze, że buty te natchnęły mnie do wieczornej bieganiny. Moje stopy niezbyt przychylnie przyjęły tą zmianę. To tak, jakby założyć im kaganiec, odebrać wolność, przydusić do ziemi. Całe szczęście, że szorty bezpiecznie jeszcze można ponosić ...
Bieganie bieganiem, a tu nagle, z zaskoczenia niemalże, lato nam spier*****o sprzed nosa. Jakże nieprzyjemny to stan kiedy z rana ciarki na rękach i siąpi coś na głowę. A tak dzisiaj było. Już nawet nie wspomnę, że ochłodzenie o 15 stopni z dnia na dzień, to nieprzyzwoitość nieziemska.
Tak się pięknie w tym sierpniu układało, że nie było dnia w cywilu (bo w pracy, to wiadomo, że ...) z innym obuciem na nogach, jak zandale. A dzisiaj ? No cóż, wytargałem z szafki sportowe, bo sportowe, ale jednak całe buty. O tyle dobrze, że buty te natchnęły mnie do wieczornej bieganiny. Moje stopy niezbyt przychylnie przyjęły tą zmianę. To tak, jakby założyć im kaganiec, odebrać wolność, przydusić do ziemi. Całe szczęście, że szorty bezpiecznie jeszcze można ponosić ...
wtorek, 1 września 2015
Cisza leczy duszę
Taki obrazek. Z netu. Górnolotny banał. Właściwie po co, skoro to oczywiste ... Ale ...
Czasami potrzebuje ciszy. No dobra, nie czasami, raczej często. I rzeczywiście potrzebuje jej dla zdrowia psychicznego. I co za tym idzie dla fizycznego też. Kiedy głowa napchana zwielokrotnionym echem dnia pracy, wtedy niczego bardziej mi nie trzeba, jak czasu na wypróżnienie się z tego hałasu, na wypompowanie szamba, na spuszczenie stęchłego powietrza z balonu.To ważne. A jednak reglamentowane, jak gorzała w stanie wojennym. Najczęściej dopiero noc przynosi ukojenie. Albo zmiana otoczenia. Dlatego tak cenię weekendowe wyjazdy z domu. Poza domem, bliżej natury, łatwiej o rozproszenie skondensowanego hałasu. Wiatr wywiewa z głowy brudy, a gra świerszczy w trawie koi odmianą dźwiękowych doznań.
Symboliczne wyłączenie telefonu jest manifestacją pragnienia ciszy, odcięcia się. Nie muszę tego robić, ale ciszy i tak mi brak. Wyłapanie jej skrawków z codziennego szumu jest, jak wędkowanie w mętnej wodzie. Mimo to zarzucam wędkę i z zapartym tchem gapię się w spławik. Może tym razem się uda ...?
Czasami potrzebuje ciszy. No dobra, nie czasami, raczej często. I rzeczywiście potrzebuje jej dla zdrowia psychicznego. I co za tym idzie dla fizycznego też. Kiedy głowa napchana zwielokrotnionym echem dnia pracy, wtedy niczego bardziej mi nie trzeba, jak czasu na wypróżnienie się z tego hałasu, na wypompowanie szamba, na spuszczenie stęchłego powietrza z balonu.To ważne. A jednak reglamentowane, jak gorzała w stanie wojennym. Najczęściej dopiero noc przynosi ukojenie. Albo zmiana otoczenia. Dlatego tak cenię weekendowe wyjazdy z domu. Poza domem, bliżej natury, łatwiej o rozproszenie skondensowanego hałasu. Wiatr wywiewa z głowy brudy, a gra świerszczy w trawie koi odmianą dźwiękowych doznań.
Symboliczne wyłączenie telefonu jest manifestacją pragnienia ciszy, odcięcia się. Nie muszę tego robić, ale ciszy i tak mi brak. Wyłapanie jej skrawków z codziennego szumu jest, jak wędkowanie w mętnej wodzie. Mimo to zarzucam wędkę i z zapartym tchem gapię się w spławik. Może tym razem się uda ...?
Subskrybuj:
Posty (Atom)