Jest dobrze.
Święta minęły zupełnie spodziewanie szybko i bez historii. Tutaj niczego nie można się było spodziewać, niczego ekstremalnego zakładać, niczego wielkiego oczekiwać. Mimo, że gdzieś tam przez chwilę błysnęła niecierpliwa myśl o Wigilijnej celebrze, choince, kolędach itd. to przecież z góry założyłem, że Święta szybciej przeminą niż się rozpoczną. Tak też było.
Prawdziwą wartością minionych dni było oddanie się w ramiona boskiego relaksu. Późno się kłaść, jeszcze później wstać, długo spać - tymi nutami zapisałem pięciolinie mej osobistej kolędy, zapełniłem partyturę chwalebnej pieśni ku czci hedonistycznego, wręcz bałwochwalczego uwielbienia dla czasu wolnego.
Byłbym jednak nie do końca uczciwy, gdybym powiedział, że cały ten czas przeleżałem nie wyskakując z pidżamowych gatek. Gdzieś pomiędzy jedną, a drugą porcją smakowitego snu, przemieszczałem się jednak to tu, to tam, uskuteczniając tym samym i odwiedziny bliźnich, i diabelskie galerie handlowe, które niesmacznym kąskiem w tym torcie doznań były. Sam się sobie dziwiłem, że ... przeżyłem ... to ekstremalne konsumenckie przeżycie. Natomiast przeżyciem niemalże duchowym był niespodziewany wyjazd do M-B - nigdy o tej porze roku góry mnie nie widziały dotąd.
I co ? Co dalej ... ?
Ano celebry ciąg dalszy. Niezrozumiałe jest wręcz dla mnie, że jeszcze tydzień. Po drodze jutrzejsze świętowanie ostatniego i witanie pierwszego, nowego dnia. W towarzystwie, którego z całą pewnością łaknę i oczekuję na tą noc - zabawa nie może się nie udać. A już w Nowym Roku ... no cóż ... jeszcze parę dni przed powrotem do rzeczywistości, która niechybnie już zaciera ręce i ostrzy szpony - ale o tym na razie sza!