FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Jak nigdy dotąd

Się nie zdarzyło jeszcze, aby ostatni rozdział kończącego się roku, był pisany tak stonowanymi zgłoskami, tak miękkimi, leniwymi, spokojnymi. Jest bowiem niezaprzeczalnym faktem, że ostatni tydzień minął mi w atmosferze kompletnego wyciszenia i bezkompromisowego spokoju duszy. Nawet jeśli gdzieś tam na horyzoncie momentami zarechotała rzeczywistość, to i tak nie miała szansy dorwać się do głosu. Rzec by można, że bez przerwy i wciąż jeszcze bujam się w oparach mentalnego rauszu, który jak zasłona dymna przysłania to co kłuje na co dzień.
Jest dobrze.
Święta minęły zupełnie spodziewanie szybko i bez historii. Tutaj niczego nie można się było spodziewać, niczego ekstremalnego zakładać, niczego wielkiego oczekiwać. Mimo, że gdzieś tam przez chwilę błysnęła niecierpliwa myśl o Wigilijnej celebrze, choince, kolędach itd. to przecież z góry założyłem, że Święta szybciej przeminą niż się rozpoczną. Tak też było. 
Prawdziwą wartością minionych dni było oddanie się w ramiona boskiego relaksu. Późno się kłaść, jeszcze później wstać, długo spać - tymi nutami zapisałem pięciolinie mej osobistej kolędy, zapełniłem partyturę chwalebnej pieśni ku czci hedonistycznego, wręcz bałwochwalczego uwielbienia dla czasu wolnego.
Byłbym jednak nie do końca uczciwy, gdybym powiedział, że cały ten czas przeleżałem nie wyskakując z pidżamowych gatek. Gdzieś pomiędzy jedną, a drugą porcją smakowitego snu, przemieszczałem się jednak to tu, to tam, uskuteczniając tym samym i odwiedziny bliźnich, i diabelskie galerie handlowe, które niesmacznym kąskiem w tym torcie doznań były. Sam się sobie dziwiłem, że ... przeżyłem ... to ekstremalne konsumenckie przeżycie. Natomiast przeżyciem niemalże duchowym był niespodziewany wyjazd do M-B - nigdy o tej porze roku góry mnie nie widziały dotąd.
I co ? Co dalej ... ?
Ano celebry ciąg dalszy. Niezrozumiałe jest wręcz dla mnie, że jeszcze tydzień. Po drodze jutrzejsze świętowanie ostatniego i witanie pierwszego, nowego dnia. W towarzystwie, którego z całą pewnością łaknę i oczekuję na tą noc - zabawa nie może się nie udać. A już w Nowym Roku ... no cóż ... jeszcze parę dni przed powrotem do rzeczywistości, która niechybnie już zaciera ręce i ostrzy szpony - ale o tym na razie sza!

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Umenczon Pod Swojskim Kieratem ...

"Umenczon Pod Swojskim Kieratem
Ukrzyżowan, Prawie-umarł Nie-pogrzebion ..."

Ale jestem zryty ...
Nigdy dotąd zbliżający się koniec roku, bliska perspektywa sylwestrowej zabawy (jaka by nie była), święta po drodze ... nie były dla mnie na tyle emocjonujące, aby ich wyczekiwać. No tak, pewnie za bajtla tak było, ale w daleko już dorosłym wieku, stan oczekiwania na zmianę kalendarza, stał się dla mnie obcy. Ba, można by powiedzieć, że nawet fajerwerki za oknem budzą już jedynie grymas i westchnienie, że oto rok kolejny przeleciał między palcami - i tyle.
Latoś jednak jest nieco inaczej. Jakbym miał powrócić do młodzieńczego zwyczaju opisywania wszystkich rzeczy, stanów i historii, jakie wypełniły mój kończący się rok, to byłoby co opisywać. Pewnie skrajne byłyby to emocje i słowa i słodkie i cierpkie ... no bo wiele się działo. Ja powiem tylko jedno - jak nigdy dotąd, i mówię to z pełnym przekonaniem, nie czułem się tak zryty, tak zmęczony, tak wypruty z sił, jak po dogorywającym roku bieżącym. Mam dość. Najzwyczajniej w świecie mam dość. I pierwszy raz z utęsknieniem wyczekują zmiany kalendarza. Jakaś irracjonalna myśl tłucze mi się po głowie, że jak zerwę ostatnią kartkę tegorocznego kalendarza, to wszystko zacznie się od nowa, z zerowym kątem, bez energetycznego debetu, bez bagażu niedokończonych spraw, bez ogona historii niedokończonych, bez nierozliczonych bitew, bez mentalnego kociokwiku i długu w banku płochych nadziei. Miast tego czekam na czysta kartkę, która zapiszę własnymi słowami, które sam przed sobą rozliczę.
Naiwne ? Może tak .. a może nie. Wiedząc, to co wiem, oczekując na to, na co czekam, budując to, co buduje, mam prawo ufać, ba, mocno wierzyć, że kolejny rok będzie nie tylko inny, ale przede wszystkim lepszy. Gdzieś pewnie po drodze będę się potykał, ale koniec końców tryumf jest mi pisany. I tego będę się trzymał.
A teraz odpocznę ... bo jutro dopiero wtorek. 

czwartek, 5 grudnia 2013

Uchylona zasłona

 Za oknem szaleje orkan vel huragan o wdzięcznym imieniu Ksawery. Przyplątał się z zachodu i północy zamieniając świat za oknem w wirujący, świszczący kocioł. Leje deszcz. A jeszcze paręnaście godzin wcześniej dzień leniwie otwierał oczy. Przycupnął cichutko, bez drgnienia w powietrzu, bez zbędnych ruchów i dźwięków. Tak jakby wyczekiwał, przygotowywał się na coś. Na coś co nieuchronnie miało przyjść. 
Nienawidzę wiatru. Doprowadza mnie do szału. Wszystkie nerwy napięte, jak postronki, reagują na każdy kolejny podmuch wiatru, który ze świstem przedziera się przez szpary w oknach, przeciska się pod progiem drzwi, z impetem rzuca po szybach ciężkimi kroplami deszczu.
Jak długo pamiętam, zawsze miałem problem z akceptacją wiatru. Nie działa na mnie nów, ani pełnia księżyca. Zimna nie lubię, ale ścierpię. Gorąca pragnę, jak kania dżdżu. Może być ciemno, może być jasno. Na barometrze nie straszny mi niż, ani wyż. Byle tylko ... nie wiało.

Zasłona nieco uchylona wpuściła nieco światła. Jego promienie punktowo padły tu i ówdzie, ale tak po prawdzie, to wciąż jeszcze panuje mrok. Jeszcze. Ale kotara strzępi się. W końcu opadnie.

Gorąca herbata. Z cytryną. 
Gdzieś znowu się zaplątałem sam w sobie. Nie ogarniam ostatnio. Stan przejściowy, wiem, ale męczący, przynoszący wiele niedobrego. Paradoksalnie czekam na zmiany, za którymi z natury nie przepadam. Wystarczy jakiś znak, zdarzenie, obraz, dźwięk, zjawisko. Może śnieg ? Może gdyby kraina ta zapaćkana psimi gównami naciągnęła na siebie zimową pierzynę, to trochę by mi ulżyło. Ot taki banał. Ale nawet wyszorowanie tej zapyziałej szarości za oknem byłoby krokiem ku lepszemu.
Nie planuję daleko. Życie niejako samo pisze kolejne rozdziały rozświetlając mi drogę. Perspektywa wydaje się w tej chwili prosta, niezawikłana. Obrany kierunek, choć nie bez poślizgów, jest taki, jaki chcę. Dobrze mi z tym. Gdzieś tam pojawiają się oczywiście znaki zapytania, ale to raczej tylko nikłe cienie wcześniejszych niepewności. Już wszystko jasne.
Muszę tylko złapać oddech.
Odpocząć.

niedziela, 24 listopada 2013

Bywało lepiej

Suma wszystkich zdarzeń i okoliczności potrafi nieraz solidnie wpłynąć na z natury nieugiętą postawę i zdystansowane przyjmowanie rzeczywistości.  A gdy szary listopad za oknem, zapowiadany pierwszy śnieg, coraz krótsze dni, to grunt staje się bardzo żyzny i chętny przyjąć ziarno to niechciane i nielubiane. Wydłubywać przyjdzie z pomiędzy zębów plugawe plewy podłego nastroju, a herbata zawsze słodka, tym razem kwasotą cytryny wykrzywia. 
Ostatnie dni zawieszone pomiędzy niby-chorobowym, a niby-pracą - bo nic na sto procent - wykończyły mnie psychicznie. Cały ten tydzień był kompletnie popieprzony, bo pośród spraw w miarę normalnych, których przegryzienie i strawienie nie przysparzało problemów, znalazły się i kęsy trudne do przełknięcia. Nie lubię tematów, których nie można kategorycznie, czarno-biało, definitywnie zakończyć, rozwiązać. To co w zawieszeniu, to mnie męczy. A lista spraw w toku robi się ostatnimi czasy coraz dłuższa. Nie lubię czekać.

sobota, 16 listopada 2013

W mglistą listopadową noc

Częstotliwość i gęstość mgieł w ostatnich kilkudziesięciu godzinach, bardziej pasuje do paskudnej brytyjskiej aury, niźli do naszego miejsca na Ziemi. Zapachy listopada, czyli mieszaniny kominowego dymu, zamierającej przyrody, wilgoci, liści ... i czegoś jeszcze, jesiennego, nieopisanego, wszystko to spowalnia bieg, uwiesza się na wskazówkach zegara. Czas zwalnia ...
Trudno pisać o gorączce sobotniej nocy w taki czas. Nawet n-te mojito w szklance, uskutecznione przy pomocy odszukanego gdzieś w kącie barku shakera, nie sprawi że ten wieczór stanie się pochwałą hedonistycznego brania życia za rogi. Listopad swoje prawa ma. Tudzież w lekko refleksyjnym nastroju połykam czas. 

Sobota. Fajna. Młoda na zajęciach swoich "uniwersyteckich" na WST. Potem basen. Po raz pierwszy w Paniówkach. Powiem szczerze, że wszelkie dobre opinie, jakie słyszałem, przepuszczone przez sito rzeczywistości, okazały się całkiem trafione - fajne miejsce na popluskanie się. Na dwie godzinki zanurzyliśmy się w ciepłe wody.
Po powrocie, a było to już w porze iście obiadowej, ziemniaczane placki z sosem - ba, czego więcej trzeba dla wypłukanego basenem organizmu. Potem chwila przygniatania się i turlania ogólnorodzinnego - taka mała impreza integracyjna wewnątrzrodzinna. Wieczór natomiast pod wezwaniem wizyty tu i ówdzie. Koniec końców, w końcu w domu. 
W TV "Mamma mia" - łyżkami mógłbym jeść. Gdzieś tam w międzyczasie przeszukiwanie Allegro w celu może nie chwalebnym, ale z góry założonym. W szklance lodem zroszonej, nieco limonki z miętą, rumem, aromatyczną limonką i trzcinowym cukrem. Mimo wszystko szkoda sobotniego wieczora by zamienić go zbyt szybko na sen. Co jeszcze ? 

Kolejna porcja rozczarowań. Dzisiejszych, wczorajszych. Za sobą jakiś rajd, a potem powrót. Konsekwencje dziwne, niezrozumiałe. Refleksje. Nie warto. Wszystko sprowadza się do tego , że chciałoby się znowu pieprznąć pięścią w stół. Trochę ze złości, trochę z bezsilności, trochę żeby dać upust złej energii. Pytanie - czy warto ?
Głupota ludzka ma wiele twarzy. W pierwszej odsłonie wywołuje jedynie śmiech, nawet taki, aż to wytarzania się w kurzu ulicy. W drugiej fazie powoduje zdumienie i złość. W trzeciej fazie to już tylko "opadania rąk". Czy może być jeszcze inaczej ? Jest jeszcze faza taka, kiedy nie tyle się dziwimy, nie rozkładamy rąk w bezsilności, tylko tracimy wiarę w jakikolwiek porządek rzeczy. To totalny upadek wiary w racjonalne prawidła życia, w człowieka. Upadek. Tak. Tyle razy już mówiłem, że nic mnie nie zdziwi. I tyleż się przeliczyłem. Głupota prowadząca do destrukcji jest czasem silniejsza od mojej wiary w dobrą naturę bliźniego. Niestety. 

środa, 13 listopada 2013

Do piwnicy można wejść ? Fakt.

Niejako uskuteczniając wczoraj spalanie emocji niechybnie zmierzających do nastroju upadłego, wraz z Najlepszą z Żon udaliśmy się o całe piętro w dół, ku piwnicy. Miejsce to ciemne i tajemne, zaledwie dwóch metrów wysokości sięgające, za drewnianymi szczeblami drzwiczek kryjące składowisko wszelakich gratów, od dłuższego czasu nie zaznało ręki sprzątacza. Mówiąc od dłuższego czasu mam na myśli czas naprawdę baaaaaardzo długi. Tym bardziej więc, tajemnicą zaginioną w ludzkiej pamięci, zionęło to pomieszczenie wypchane po sam próg. Czegóż tam nie było, ha ... ! Ale o tym sza! Powiem tylko tyle, że niektóre skarby odkryte przy wywracaniu wszystkiego do góry dnem, okazały się wielką niespodzianką. Tak czy siak i tak gros znalezionych śmieci wylądowało na śmietniku. Mam tylko nadzieję, że przy okazji wdychanych tumanach kurzu, nie wciągnąłem jakiejś klątwy Tutenchamona, czy innego świństwa. Koniec końców okazało się, że do naszej piwnicy można teraz wejść. Naprawdę! I to nawet dwiema nogami na raz :)))

Teraz nieco z innej beczki. Otóż w słonecznym TV POLSAT, na dodatek HD, wyhaczyłem w przebieżce po stu kanałach, transmisję z koncertu na cześć jakiejś okrągłej rocznicy (jak myślę) istnienia na polskim rynku prasowym szmatławca nad szmatławcami, czyli dziennika "Fakt". I wszystko by było OK, bo na każde nawet największe gówno znajdzie się amator i nie mi oceniać czyjeś gusty (swojego obrzydzenia zaś się nie wstydzę), gdyby nie oprawa. I rozmach imprezy, i artyści wszelakiej maści, i prowadzący z wysokiej półki, i światła sceny itd - wsio gra i profesjonalnie podane. Ale wystarczyło spojrzeć okiem kamer na widownię. I tu niemałe zdziwienie. Cała śmietanka towarzyskiego światka (a może i pół-światka). Od gwiazd sportu i estrady, aż do szemranej delegacji próżniaczej elity politycznej (np niejaki Ziobro). Wszyscy ci opluwani i oblewani gnojowicą, ci którzy w pęczki mogą wiązać wytoczone "Faktowi" sprawy sądowe, wszyscy ci karnie zjawili się świętować wraz ze swym oprawcą. Dziwne ? Śmieszne ? Nie, po prostu żałosne ... Widocznie nawet najgorsze plugawe ciepełko i światło reflektorów, jest warte aby się przy nim ogrzać. Błyski fleszy zdecydowanie oślepiają nie tylko oczy, ale i poczucie godności. No rzygać się po prostu chce ... Honor najwidoczniej nie jest w cenie, bo liczony jest w niewymienialnej walucie. I ciśnie się jeszcze jedno pytanie, a właściwie jego ciąg: Kto tu dla kogo jest ? Kto co komu zawdzięcza ? Kto dzięki komu istnieje ? Kto bez kogo by nie istniał ? I odpowiedź wcale nie jest taka oczywista ... :))

niedziela, 3 listopada 2013

Płomyki próżności

Jak co roku, i jak co roku z ambiwalentnymi wrażeniami, Wszystkich Świętych świętowanie. 
Nie tylko z tej okazji, bo dotyczy to świętowania wszelakich świąt, zwłaszcza religijnych, z mieszanymi odczuciami przystępuję do celebry i wypełniania zwyczajów nieodwołalnych, bez których zaduma nad istotą rzeczy, pewnie nie mogłaby się w ludzkich sercach zalęgnąć.
Co roku uzbrajając się w zestaw zniczy, czy też innych niezbędnych akcesoriów, zastanawiam się, czy aby wystarczy, czy aby nie za mało, czy nie zbyt licho ... ? Zawsze podchodzę do tego tak, że przecież chodzi, jak już, to o gest, o symbol. Ale może tak nie powinienem, może jestem cholernym skąpcem, któremu żal paru (no może parudziesięciu, paruset) złotych więcej wydać, aby do wystroju nagrobków przyczynić się, jak inni, "normalni" ludzie, hę ... ?
Tylko po co? Czy żeby pomodlić się za duszę bliźnich w miarę dobrze, to potrzeba do tego właściwej ilości płomyków w kolorowych szklankach ? Czy jak postawię na kamieniu pięć zniczy, to moje modły będą bardziej skuteczne, niż w przypadku jednego płomyka ?
Miast tego na każdym cmentarzu płoną steki tysięcy złotych. Walają się odpustowej urody sztuczne bukiety i świerkowe gałązki z hektarów wyciętych młodników. W skali kraju to miliony i miliardy złotych. A może zamiast tego blichtru i puszczania z dymem napuszonego ego, tą kasę przeznaczyć na pomoc naprawdę potrzebującym ? Nie tym w niebie, ale tym na ziemi. Może wtedy te dzieciaki, kwestujące z puszkami przy wejściu na każdy większy cmentarz, nie pobrzękiwały by smutnie skarbonkami z paroma miedziakami "dla biednych". Ale nie! Przecież trzeba, taka tradycja, nie godzi się inaczej. Na 1-go listopada trza wyciągną pachnące naftaliną pelcmantle, wypucować na glanc auto i z pełnymi taszami zniczy pomykać na cmentarzyska. Potem gorzała, śledź i "akcja znicz". 
Nie chce mi się tego.
Za dwa miesiące znowu święta. Żeby nie było - kocham ten czas. Ale, jak sobie pomyślę o powtórce z rozrywki, o tym szale zakupów, o całym tym zamieszaniu, to ... to mi się już teraz odechciewa.

Gówniana sprawa

Leje. I to jak! Po wielu dniach ładnej jesiennej pogody, listopad od początku pokazuje właściwe oblicze. Jest paskudnie. Ale może i dobrze, że ten prysznic z nieba tak solidnie uskutecznia niedzielną chandrę, bo poza tym, że na zewnątrz ciemno i smutno, to przynajmniej nieco chodniki się opłuczą z wszechogarniającego syfu pod nogami.
Po przedłużonym świątecznym weekendzie trudno będzie pozbierać się do kupy. Zawsze tak jest. Finisz takiego przydługiego weekendowania jest bolesny. Dlatego niech nie dziwi temat, który po niespotykanie, jak dotąd, długiej absencji przygnał mnie z powrotem w to miejsce, przed klawiaturę. Tematem tym będzie ... da-da! ... Gówno.
Właściwie, to jeszcze nie przypisuję sobie prawa do mówienia: "kiedyś tak nie było". Nie czas tez jeszcze na "dojdziesz do moich lot, to ..." itd. Jakkolwiek moralizowanie czasem mnie napada i popycha do wyrażenia tej, czy innej opinii o świecie, to z natury mam jednak głęboki szacunek dla trzymania języka za zębami, w imię "mowa-srebro, milczenie-złoto". 
Tym razem jednak powiem: "dawniej tak nie było ..." I śmiało rzucę rękawicę temu, który zmierzy się z tezą, że liczba psich gówien na każdy metr kwadratowy chodników, że już nie wspomnę parkowych alejek, skwerów i przyosiedlowych trawników (zwłaszcza ich!), w czasach nam współczesnych w zastraszający sposób urosła do postaci megalitycznej wręcz. Gdy tak sobie sięgnę w pamięci czeluście odległe, lat trzydzieści do tyłu, to nie potrafię sobie przypomnieć problemu z psimi odchodami, które śmierdziały, brudziły i obrzydzały spacery i zabawę dzieci na placach zabaw, na trawnikach, boiskach i osiedlowych uliczkach. Wiem co mówię, bo należę do pokolenia które wychowały się na podwórkach, a nie przed TV i monitorach. Całe szczenięce życie odbywało się na penetrowaniu wszelkich użytków i nieużytków otaczających mój mały osiedlowy świat. I chyba nikt nie zakładał, że nie warto tego robić, nie warto ryzykować, bo grozi to ...
No właśnie. Puśćcie teraz dzieci na osiedlowe przeddomowe trawniki ! Proszę bardzo, spróbujcie ... Nie ma takiej możliwości, aby takie beztroskie hasanie nie skończyło się wygrzebywaniem psiego gówna z podeszw dziecięcych szczewików. Urasta to niemal do jakiejś fobii (być może), że gdy przekraczam z moją latoroślą próg naszego domostwa i udajemy się na spacer, to pierwsze co robię wkraczając na chodniki i alejki, to ostrzegam Małą, żeby "nie wlazła w kupę". To jest chore. Zamiast kazać jej podziwiać piękny świat nad głowami, wypatrywać ptaków na drzewach i samolotów na niebie, ja mówię jej, żeby uważnie patrzyła pod nogi, bo zaraz, za chwileczkę będzie miała na swej drodze pierwsze psie gówno do ominięcia. Piesze poruszanie staje się niemalże walką o przetrwanie bez gównianej wklejki na podeszwie. 
Co jest ?! Psów aż tyle ? No chyba ... Ale czy mam nienawidzić to czworonożne sierściuchowe plemię ? Czy może jednak to bliźni moi, ci na dwóch łapach łażący, odpowiadają za ten gówniany stan rzeczy, hę ? Myślę, a myśl to retoryczna, że bidne czworonogi są jedynie nieszczęśliwym adresatem odłamków mojej szczerej nienawiści, do ich posiadaczy. Sorry, ale gardzę tymi wszystkimi przyjaciółmi zwierząt, którzy w imię posiadania kolejnej zabawki, nie są w stanie, ba, nawet nie zamierzają wziąć odpowiedzialności za to co ich pupile zostawiają na chodnikach i trawnikach. 
Niech więc deszcz leje i choć trochę zmyje te gówna do ulicznych rynsztoków. Aż strach pomyśleć, co to znowu będzie na wiosnę, gdy po roztopach cały ten zmagazynowany w zimowy czas syf wylezie na wierzch. Ehh ... 
Czasami, w przypływie szału spowodowanego koniecznością wygrzebywania patykiem kolejnego psiego gówna z podeszwy, chciałbym wytruć, utopić, powiesić i ekspediować w kosmos te biedne sierściuchy. Ale gdy emocje nieco już opadną, to już na zimno, całkiem racjonalnie zrobiłbym to ... z ich posiadaczami.

poniedziałek, 21 października 2013

Sezon ogórkowo-grzybowy w TV

Jestem w nastroju znacząco kontestacyjnym. Tak ogólnie. Jakoś nadszedł taki czas, że kolejne czarki goryczy z pluskiem przelewają się plamiąc mi koszule. Przyszedł czas na szeroko pojęty medialny świat, który coraz trudniej mi trawić. Będzie może nieelegancko, acz dosadnie - dostaję sraczki po pulpie, którą karmi mnie TV i internet. 
Media są tak przeżarte wszystkim, tak napompowane i zagazowane, że pierdzą coraz to bardziej smrodliwymi wyziewami. I czasami już nie wystarcza wstrzymać oddech w obronnym geście. Miast tego, trza zamaszyście rzygnąć toksyczną zawartością, która nieopatrznie znalazła się w trzewiach. Dopiero tak drastyczny odruch plus ostentacyjne wciśnięcie OFF na pilocie, pozwala odetchnąć z ulgą.
Kurde, zawsze się miałem za nieczułego na chłam, bo trochę więcej jednak trzeba, aby wyprowadzić mnie z równowagi. Dlatego, jak woda po kaczce, spływało po mnie sporo galaretowej tv-mazi, bez uczynienia szkody memu jestestwu, bez poruszenia stoickich podwalin i zdroworozsądkowego podejścia do mediów. 
Zawsze pałałem niechęcią do serialowych papierów toaletowych produkcji TVN, które  to stały się synonimem upychania "beztreści" w cukierkowe opakowanie i jawne - bo na pewno nie kryte - pakowanie reklam, reklam i jeszcze raz reklam, tak bez żenady, bez wstydu, bez minimum samokrytyki. Dlatego kontestuję wszelakie kolorowe gwiazdorskie produkcje z pod TVN-owskiego loga. Żeby nie było, że tak jednostronnie, uczepiłem się akurat tylko tej "masońsko-żydowskiej" - że tak w PiSuarową nutę uderzę ;) - stacji, to powiem tylko, że akurat najczęściej właśnie to gra cienkie pudło stojące na naszej komodzie. Pewnie na innych kanałach nie jest lepiej, ba, jestem o tym przekonany. Ale, jak już sobie jadę po TVN, to powiem tylko, że wczoraj to już padłem na pysk, kiedy w pilotowym rajdzie natknąłem się na serial o lekarzach - nie pamiętam nazwy, ale gra tam Różdżka i Małaszyński - i z treści dialogu wyłowiłem, że oto bohaterowie mają ciężki przypadek z zatruciem grzybami. A jakże ! To już nawet w serialu telewizyjnym "mega temat jesieni", czyli zatrucia grzybami ??? Sezon ogórkowy, czy grzybowy ? Kurde, kto im pisze te scenariusze !?
Jak już wspomniałem, mam wielką ochotę kontestować ten chłam. I czerpię z tego niemałą radość. W minionych dniach nie tylko w TV się nie gapię, chyba że do snu, bo usypia znamienicie, ale i wieści z sieci zupełnie mnie nie ciągną. I niech tak będzie. Dzisiaj  zamiast TV, czy neta będzie książka do wanny. Tak dla zdrowia duszy.

sobota, 19 października 2013

Lidl, a jesień

Co ma Lidl do jesieni ? Ano coś ma.
Wiele jest oznak jesieni. Robi się ciulato zimno, mokro, wietrzenie; dni są coraz krótsze, a słońca coraz mniej. Czasami znaki na niebie i ziemi są ciut bardziej wesołe, bo liście na drzewach kolorowe, złote i czerwone, bo przyroda pachnie znamienicie, bo słońce cieszy tym, że świeci tak ... jesiennie. Niewątpliwie też oznaką jesieni jest ta wredna chandra, która napada bez ostrzeżenia i czasami potrafi przygiąć karki do ziemi i wtłoczyć w najgłębszy kąt. Ale wśród znaków, są też te bardziej oryginalne, stroniące od malowniczych banałów i bezlitosne w swej wymowie. Nawet kolejne gazetki z Lidla cichcem wtłaczają we łby to, że coś się skończyło. Najpierw coraz rzadziej i ciszej krzyczą reklamą żarcia na grilla, aż w końcu milkną odbierając wszelki złudzenia. Za chwilę wciskają kit o potrzebie zaopatrzenia się w kolorowe znicze, by z czasem uznać, że będziesz skończonym osłem, jeśli nie skorzystasz z fenomenalnej oferty kupna bożonarodzeniowych maszketów. Hej !

Znowu weekend. Nie wiem jak to się stało, ale znowu jest. Czas zapierdala bez opamiętania. Już nawet nie zauważam kartek w kalendarzu. Gdyby nie to, że trzeba sięgać po coraz grubsze ciuchy z szafy, to bym się nie zdziwił, gdyby zima mnie zastała wielce zaskoczonego jej przybyciem. Stałbym z rozdziawioną gębą i z niemym zapytaniem na ustach: "Jak to ?!". 
Ale nim zima, to na całe szczęście są jeszcze takie dni, jak dzisiaj. Za oknem słońce elegancko kładzie niskie już swe promienie, które rozświetlają ostatnie zielenie pośród wszechogarniającego melanżu złota i czerwieni. Można by się nawet nabrać na ten teatr i wyskoczyć w plener w kusym odzieniu - ale jest termometr, który bezlitośnie grozi paluchem. Mimo słońca, jest raczej rześko, bo 12 st.C. 
Tuśka na imprezie, Najlepsza z Żon w objęciach Morfeusza, a ja siedzę i klepię w kalwiaturę ... i się po brzuchu. Jak nic ostatnio słodycze za mną łażą, a tu bombonierka pokazała dno. Może to i dobrze, bo w poniedziałek badania okresowe i cholesterol pewnie nie wymaga już dopieszczenia. Za to ja - jak najbardziej :) 
Więc co, może coś słodkiego jeszcze się w barku znajdzie ? :))

niedziela, 13 października 2013

Tresik na opy

Piękna niedziela ! Za oknem słońce, 18,5 st.C, błękitne niebo i jedyny deszcz, jaki pada, to deszcz złotych liści. W ostatnich dniach jesień, jakby nabrała tępa i ochoczo plecie swój złoty dywan. Jeśli mamy mówić o Złotej Polskiej Jesieni, to właśnie teraz jest. 
Po sobotnim wieczorku towarzyskim. Trochę pod wezwaniem minionych urodzin, trochę pod sukces niemały bliźniego, w całości jednak w duchu właściwym weekendowi i przy akompaniamencie brzęku szkła i muzyki z TV. Od nasiadówka miła. 
Na piecu pyrka rosół z kaczki. Gdzieś jeszcze na prędko rozmraża się kurczak. Obiad dzisiaj nieco spóźniony będzie, wpisując się znamienicie w rozleniwioną niedzielę. Ale mimo, że w pidżamach jeszcze cały skład, to bezwzględnie pielesze domowe dzisiaj opuścimy. Byłoby grzechem śmiertelnym nie wykorzystać tak pięknej pogody. Trzeba wyjść i zachłysnąć się zapachem jesieni, aromatem rozgrzanych słońcem opadłych liści, wystawić twarze do być może jednych z ostatnich już ciepłych promieni.

Jak to jest ? Wygląda na to, że wsio co nas otacza ma swoistą osobowość, ba, może ducha jakiegoś. My sobie pomykamy przez życie z przekonaniem, że rządzimy bezwzględnie całą resztą ożywionego i nie, świata. Ale gdy tak sobie pomyśleć, to ileż jest sytuacji, gdy zaczynamy wierzyć w to, że nawet ten przykładowy tresik, który zawsze wywleczony jest na niewłaściwą stronę, nieprzypadkowo taki jest. Czy tresik może być złośliwy ? Hmm, no cóż ... Ale jak to wytłumaczyć, że zawsze, ale to zawsze (!), gdy po niego sięgam trzeba go wywlec na prawą stronę. Czy to, że będąc na opy dumnie prezentuje swe szwy, to już nie daje do myślenia ? No bo niby dlaczego złośliwie pręży swą lewą stronę, zamiast pokornie być gotowym do wrzucenia na grzbiet, hę ? ;))))
Osobowość garderoby i innej nieożywionej materii, jej inteligencja i wola, wpisuje się w pradawne wierzenia naszych odległych przodków. Kiedyś dla ludzi czymś oczywistym było to, że rozmawia się ze zwierzętami i wierzy w cudowne właściwości kamienia, czy drzewa. To, że zarzuciliśmy to na przestrzeni wieków, wcale nie znaczy, że dobrze zrobiliśmy. A może trzeba by się zastanowić nad rzeczami, o których nie śniło się filozofom ? :)))))) 

wtorek, 8 października 2013

Różne oblicza sukcesu

Sukces różne ma oblicza. Ten osobisty i ten społeczny. Bliższa ciału koszula, gdy dotyczy nas samych i naszych bliskich. Rodzi się jednak pytanie o cenę sukcesu, o to ile trzeba zapłacić, co poświęcić, aby odhaczyć kolejny wielki sukces, lub nawet ten mały sukcesik.
Sukces może cieszyć, ba, powinien. Przynajmniej ten osobisty, bo już sukces bliźniego często jest powodem do złości i płaczu - ale to już objaw chorobowy, więc pomińmy ten przypadek milczeniem. A wracając do tego pozytywnego odbioru sukcesu, to stan ducha, który towarzyszyć mu powinien, bliski winien być ekstazy i odrywania się od ziemi. Słońce wtedy świeci, niebo jest błękitne, a nad łąkami świergoczą skowronki. 
Co jednak gdy sukces cieszy nie tego, kogo powinien ? Co jeśli twórca odniesionego sukcesu nie jest tożsamy z powszechnie widzianym jego twórcą ? Taki rozstrój ducha kłóci się z samą ideą sukcesu, jako takiego. No bo po co mi sukces, skoro mnie nie cieszy ? No bo po co komuś sukces, skoro cieszy tylko mnie ? Ba, a co jeśli sukces krzywdzi ... ? Też tak może być. Nie można wykluczyć i takiego przypadku.
Różne są drogi i oblicza spełniania się. Nie zawsze to, co na pierwszy rzut oka wydaje się wartością dodaną, w istocie rzeczy nią jest. Jeśli sukces gdzieś tam błyśnie i zgaśnie - to ok, było minęło. Jeśli na dłużej zapłonie i będzie się można przy nim ogrzać - to fajnie. Jeśli rozpali się mocnym ogniem i napełni siłą i energią - to jeszcze lepiej. Byleby nie spalił, byleby nie poparzył, byleby nie pozostały po nim zgliszcza.
Jest coś takiego, jak przegrzanie. Sukces bezrefleksyjny, zbyt łatwy, oczywisty, rodzi zobojętnienie i nie przykładanie wagi do tego co się osiąga. Nie jest wartością to, co przynosi, a sam fakt jego osiągania jest pustym zapisem w statystyce. Ale najgorsze, że tworzy bezpieczny kokon, ochronne pole siłowe, które daję ułudę niezmiennego stanu rzeczy, kiedy sukces jest mi pisany, jest mi dany na własność, na zawsze. To bardzo niebezpieczne. Kiedyś przychodzi chwila, kiedy w miejsce sukcesu pojawia się porażka. Ten pierwszy upadek boli bardzo. A z czym wyższego konia się spada, tym boli bardziej.
Może warto zawczasu połknąć gorzką pigułkę, może warto się sparzyć, aby spokojnie zaleczyć rany, zahartować się i być gotowym na to co przynosi życie ? Może warto zawczasu poznać kolory różne od różowego ? Może warto poznać całą paletę doznań od tych cudownych, do zupełnie wrednych ? Myślę, że warto być przygotowanym.

sobota, 5 października 2013

Co tam Panie w ... życiu ?

Co by nie powiedzieć, to jednak tydzień minął w przyjaznej atmosferze tu i tam. To co się działo, to co się okazało, to co weekend przynosi - wsio należy zaznaczyć po dodatniej stronie osi. Plusy te małe i te gigantyczne tworzą aurę lekko rozedrganą. Poziom może daleki od niesamowitości, jednakże w jakimś sensie się o nią ocierający. Jakem wielbiciel statusu qou, tak tym razem biorę za dobrą monetę to, co mnie czeka.

Weekend rozpoczął się mega sympatycznie jeśli chodzi o pogodową aurę. Poza tym, że jestem od tygodnia przeziębiony i nie mam, jak się w pełni cieszyć słońcem i pomału nabierająca ogłady jesienią, to nie ma co narzekać na to, co za oknem - zimno, to fakt ... ale jakże słonecznie ! Zresztą słońce tak zawzięcie pracuje dzisiaj, że temperatura z pewnością wskoczy na dwucyfrowy poziom. W tym tygodniu był z tym problem. Wystarczy wspomnieć poranne drapania szyb samochodu - a kysz!

Sobota pod znakiem Uniwersytetu Dziecięcego, które studentem Tuśka dzisiaj się stanie. Uroczyste rozpoczęcie, odbiór indeksu, ślubowanie, przedstawienie teatralne i warsztaty - wszystko to w dzisiejszym planie dnia. A ja myślałem, że obskoczymy to dzisiaj w godzinkę :) Miast tego całe popołudnie - miejmy nadzieję - wrażeń. Biorę aparat -  a jakże! Może uda mi się uwiecznić na przykład wręczenie indeksu Tuśce. To będzie druga okazja na sprawdzenie co tak na prawdę jest wart mój nowy nabytek w postaci Tamrona 18-270. Chrzest przeszedł na zeszłotygodniowych Skarbnikowych Godach. Teraz czas na sprawdzenie się we wnętrzach.

Niedziela zapowiada się rodzinnie, w wydaniu poszerzonym. Tak się bowiem składa, że jutro skreślam na kalendarzu kolejny mój rok. Preludium do świętowania będzie więc dzisiejsze odchamianie domostwa, aby godnie przyjąć gości w nasze skromne progi. Poza tym dzisiejszego wieczora będzie z pewnością unosić się aromat pieczonych ciast, których zabraknąć nie może. 

wtorek, 1 października 2013

Krótkie spódniczki

Październik napadł na świat. Już ostatni wrześniowy weekend pokazał, że z jesienią nie ma żartów. Noce poniżej kreski, dnie ledwo parę stopni na plusie ... Kurde, tak się nie godzi postępować z nami maluczkimi !
Opatulony w pluszowy, miękki, żonowy szlafrok, chrząkam i kręcę nosem - czekam aż się woda zagotuje na rozgrzewający roztwór na bazie paracetamolu. Przeziębiony jestem. Zawdzięczam ten stan ostatniej przebieżce po lesie. Już w niedzielny wieczór coś mnie zaczęło brać, a po dwóch kolejnych dniach postanowiłem z tym powalczyć. Baaaardzo nie lubię tego mierzącego stanu ciała ... i ducha. Tak, ducha też, bo wytrąca mnie to z psychicznej równowagi, tak mi drogiej.
Jak już wspomniałem - a przynajmniej między wierszami ukryłem ten fakt - jesienne wyziębienie otaczającego świata, nie cieszy mnie ani na jotę. Ba, jestem wręcz wrogo nastawiony do tego stanu rzeczy. Jak sobie pomyślę, że oto następne pół roku trzeba czekać na schludną porę roku, to ... eh ... szkoda gadać. Wsio pierdyknęło z rozmachem godnym kuźniczego młota. Całe letnie błogosławieństwo ulotniło się, jak mgła. Z drugiej strony to właśnie mgieł coraz więcej i widać i czuć, rankami i wieczorami. 
Z ulic zniknęły krótkie spódniczki i nagie ramiona. To co rodzi się z pierwszymi ciepłymi wiosennymi dniami, a rozkwita i dojrzewa w letnich miesiącach, usycha i marnieje wraz z zimnem, które wtłacza jesienny czas. Serca już nie radują. Znowu szaro i w długich płaszczach.

niedziela, 29 września 2013

Koniec tygodnia przez spore "T"

Zacznę od końca, niejako nawiązując do dzisiejszego leśnego zwieńczenia tygodnia. Słów jeszcze tylko kilka o grzybobraniu. Otóż czym się różni "zbieranie grzybów" od "szukania grzybów", hę ? Niby to to samo, ale nie do końca. Ba, powiedziałbym, że różnica jest diametralna. 
Otóż wtedy gdy na grzybobraniu "zbieramy grzyby", faktowi temu towarzyszy nastrój niemalże sielski, nastroje są rewelacyjne, uśmiechy na twarzach, kupa radości i szczęścia z obcowania z przyrodą i bliźnimy. 
Natomiast wtedy gdy "szukamy grzybów", to ten kolorowy obrazek blaknie; nadciągają szare chmury. No bo pojawia się zniecierpliwienie, powątpiewanie, a chęci na dalsze łażenie po lesie gdzieś wyparowują. Towarzysze milkną, nogi jakoś dziwnie bolą, a pajęczyny rozpięte pomiędzy drzewami złośliwie czepiają się twarzy. Robi się niefajnie. I nawet słońce przebijające się gdzieś z góry, poprzez świerkowe gałązki, tak nie cieszy.
Życzę więc wszystkim amatorom grzybów tylko i wyłącznie "zbierania" ... bez "szukania" :)

Ale my tu gadu gadu bez końca o grzybach, a tu pozostałe dni tygodnia czekają w kolejce. Zachowując porządek opowieści, najpierw o sobocie. Ładna, pogodna, choć chłodna. A jej motywem przewodnim była parada z okazji urodzin Zabrza, która mianem Skarbnikowych Godów od paru lat jest zwana. Tym razem to 91-wsze urodziny naszego miasta. Korowód kolorowy i wesoły przeszedł główna ulicą miasta, żeby zakończyć swój żywot w parku, gdzie imprezy urodzinowe do końca dnia trwały. W korowodzie, między innymi, szły szkoły, więc i Tuśka godnie reprezentując swoją SP, zawzięcie wymachiwała pomponami ku chwale swego miasta. A po wszystkim pomknęliśmy do kina, na "Turbo" w 3D. 
Pierwsze pięć dni minionego tygodnia, te robocze, tym się różniły od niezliczonych swych poprzedników, że dały mi do myślenia co do spraw, które dotychczas uważałem za może nie błahe, ale na pewno poukładane w należytym porządku. Okazało się jednak, że nie jest tak do końca, co w pewien sposób poszerzyło moje horyzonty. Dużo by mówić, dużo by pisać, ale poprzestanę na stwierdzeniu, że otworzyłem kolejną szufladę do wysprzątania i ... porządkowanie trwa. Ale tak poza tym, to tydzień ten był całkiem OK, bez jakichś trzęsień ziemi i  niebezpiecznych tornad siejących spustoszenie  wokół mnie. To dobrze, bo nic tak nie psuje klimatu, jak nawet odległe wybuchy i latające nad głowami rykoszety.
A jutro poniedziałek ... I na tym poprzestanę na ten raz. 

63=1,5 ... na zmrożonej tarczy

Się zrobiło zimno ...
Kto by pomyślał, że jadąc na grzyby będziemy przecierać oczy, bynajmniej nie z niewyspania, a z powodu tego co pokazuje termometr. Czy to aby wrzesień jeszcze ? No bo jak wytłumaczyć to że jest -1,5 st C. Tak, tak - minus, poniżej zera ! Się wybraliśmy, cholera ! ;) Ale nie my jedni - jak się później okazało. Co tu dużo mówić: ochota była wielka, a rzeczywistość ją przytępiła, ba, właściwie, to zmroziła. W lesie zimno. Ale sucho - no bo ten mróz ;) I w miarę pusto, bo byliśmy zaraz, jak sie tylko mrok ulotnił. No to dawaj wiadra w dłoń i ...
Minęło półtorej godziny wałęsania się po mglistym lesie. Zziębnięci, ciut już zniechęceni, pociągający nosem (bo w gumiakach zimno), a wiaderkach ledwie dno zakryte. I w tym miejscu powinna zacząć się historia taka oto: 
"Wtem, kiedy już wszelaka nadzieja umarła, nagle natrafili na zagajniki tajemniczy i magiczny, a w nim runo zasłane wręcz aksamitnymi kapeluszami podgrzybków, prawdziwków, kozaków. Gdzie się nie odwrócili, tam z uśmiechem wyzierały ku nim przepięknej urody grzyby małe i duże. Nuże więc zbierać ! W jednej chwili znikło zmęczenie wcześniejszą plątaniną po lesie nabyte, a chłód ulotnił się, jak pod wpływem słonecznych promieni. Wiadra zaczęły się napełniać i wnet nie było gdzie upychać kolejne piękne okazy. Taką oto nagrodę, za wytrwałość swą wielką, od leśnych duszków dostali...". 
Ale to nie ta bajka, niestety ...
Długo nie zabawiliśmy w tym pustym, zimnym lesie. Ze spuszczonymi łbami powlekliśmy się leśnym duktem ku parkingowi. Wszystko co uzbieraliśmy, to 63 szt ( w tym jeden prawdziwek), a na wadze dało to 1,5 kg.
Porażka. Powrót na tarczy. 
Co na pocieszenie ? Może tylko tyle, że spotykani po drodze grzybiarze, też puste kosze mieli. Ale marna taka radość z czyjegoś nieszczęścia ;)

poniedziałek, 23 września 2013

Bury Jesienny Liść

Się nam jesień nie popisuje, jak na razie. Buro i ponuro, na dodatek wilgotno. Co rusz z nieba to pokropi, to poleje. No i wieje. Taka pogoda nie nastraja mega optymistycznie ;) Ale zimno nie jest, bo ok 15 st.C przy takiej aurze, jest do wytrzymania. Wyglądam z utęsknieniem słońca - już mi go bardzo brak. Wystawić pyska ku Złotemu, wciągnąć nozdrzami aromat jesieni, zbierać błyszczące kasztany - tego mi się chce. Zresztą już umówiliśmy się z Tuśką na zbieranie kasztanów, jak tylko pogoda się poprawi. A ma być ponoć jeszcze ładnie, prawdopodobnie już w przyszłym tygodniu zawita do nas Złota Polska Jesień.

Pierwszy dzień tygodnia upłynął w zrównoważonej atmosferze umiarkowanego spokoju. Oznacza to, że nie jestem w wisielczym nastroju, ale i nie jestem uchachany po pachy. Ot normalny poniedziałkowy standard, powiedzmy takie matematyczne "plusowe zero". I oby tak "nudno" i beznamiętnie ten roboczy tydzień dalej się toczył.

Jeszcze bez auta - tzn Lew nadal w reperacji. Już za niedługo okaże się, jak mocno znowu potrafi zaryczeć. Tajemnicą poliszynela jest to, ile mnie szarpnie to jego SPA. Ni mniej, ni więcej, jak ... SPORO :) Ale najmniej ciekawa jest zasłyszana opinia, że zdało by się co nieco jeszcze do wymiany - ale o tym sza! W kolejce do wydatków grzecznie stanąć proszę i grzecznie czekać na swój czas! 

Rodzi się we mnie ochota na reaktywację sezonu pływackiego. Jeszcze nic Tuśce nie mówiłem, ale przymierzam się już na dniach do pierwszej jesiennej odsłony basenowej. A nic nie mówię, żeby przypadkiem nie zapeszyć ;)

niedziela, 22 września 2013

Jack Daniel's Club

Kto dobrze pamięta lata przełomu, a właściwie kolorową stronę pierwszej połowy lat '90, ten wie, jaką estymą darzono wtedy sam fakt, że marka, tego czy innego produktu, była ... "markowa". Co poniektórym zostało to do dzisiaj ;)
W tamtym czasie, ma skromna osoba wchodziła w świat dorosłości, a przynajmniej z dowodu osobistego tak wynikało. Wielu mi podobnych, podobnie łapało rozpędzający się świat i chłonęło "nowe", dotychczas znane jedynie z telewizji satelitarnej, filmów na VHS, czy z wyciągniętych z "paketów" z Rajchu, kolorowych katalogów "Otto", pieczołowicie przechowywanych od lat późnej komuny, jako kolorowe okno na świat i panaceum na przaśną, szarą rzeczywistość. Aż tu nagle wybuchła wolność z cała konsekwencją zmian, tych złych i tych dobrych. No i reklamy: "telewizja satelitarna firmy Arcon (anteny satelitarne)", "(podnośniki) Gerda", "Arcoroc (odporne na szok)" itp. 

Ale o co właściwie chodzi z tym wstępem ? Chodzi o potęgę rynku, oddziaływanie marki, o podnoszenie własnej wartości poprzez posiadanie dostępu do "tego czegoś". W tytule przywołuję markę, która doskonale wpisuje się w legendę o niedostępnym raju. Kiedy to Jack Daniel's stał jedynie w witrynach najdroższych monopolówek, samo jego posiadanie było czymś. Nieważne, że wtedy nawet nie smakował ;) Magiczne logo, czarna etykieta na kwadratowej butelce, działały na wyobraźnię. Legenda marki działała na nas młodych, zbuntowanych, buńczucznych wtedy chłopaków, jak teraz Harry Potter na nastolatków. I pamiętam, jak dziś, jak krążyły w zaufanym gronie czarne, laminowane klubowe karty z logiem Jacka. Żadnego adresu, żadnego telefonu, nic - tylko logo. To było coś! I nieważne, że ten klub fizycznie nie istniał. Był bowiem tam, gdzie byliśmy my. Kartę taką jednak każdy z nas pieczołowicie w portfelu nosił.
A wspominam o tym, bo nie tak dawno, gdy robiliśmy w domu większe porządki, w najgłębszych czeluściach skrzynki z pamiątkami, znalazłem ten klubowy, laminowany artefakt z przykurzonej już nieco przeszłości

Małe Piwo Na Dużej Przerwie

Leeeeeeniwaaaa niedzieeeelaaa ... aaaah ! :)
Po fajnym sobotnim wieczorze wszyscy - Jak Nas Trzy - gnijemy sobie każdy w swoim kącie. Ot taka rodzinna niedziela ;) I pewnie nic innego dzisiaj nie ukulamy, bo po pyskach widać, że wszem i wobec taka forma spędzania czasu, pasuje jak ulał. Perspektywa na resztę dnia jest więc mało urozmaicona. 
Pierwszy dzień jesieni jest umiarkowanie ciepły - jeśli 15 st.C ciepłem nazwać można. No i pochmurnie jest, nijako-tako. Gdzieś tam pod kopułą tli mi się myśl o poobiednim rodzinnym spacerze, ale brak mi animuszu, żeby forsować ten pomysł u moich Dziewczyn. Zresztą wygląda na to, że po sytym rosole z nudlami, potężny strzał insuliny do krwionośnych naczyń spowodował jeszcze większe rozleniwienie, które raczej już sennością zwać trzeba :)) 

Ale tak do końca, to nie można przespać reszty dnia. 

Otóż Tuśka została namaszczona do tego, aby kandydować do samorządu szkolnego. To kolejny jej krok - po zostaniu wiceprzewodniczącą samorządu klasowego - do politycznej kariery :)) Ale żeby ją uczniaki wybrały, to trzeba plakaty wyborcze zrobić, aby w ogóle było wiadomo, że "należy" właśnie na nią głosować :) Materiały są: kolorowy karton, flamastry, klej, nożyczki ... i wyborcze PR-owe zdjęcie formatu A4, na którym kandydatka pręży się w uśmiechu i podnosi kciuk do góry w zrozumiałym dla wszystkich geście (co na obrazku obok widać). Teraz, to już od kreatywności Najlepszej z Żon - czyli w tym przypadku Szefa Sztabu Wyborczego - zależy, jak będzie wyglądał efekt końcowy tej zachęty do oddania głosów właśnie na naszą Tuśkę.  Ja to się raczej do tej plastycznej strony nie mieszam. A jeśli chodzi o program wyborczy, to moje hasło: "Małe Piwo Na Dużej Przerwie", raczej chyba nie przejdzie ;)

sobota, 21 września 2013

Sobota

Sobota. 
Za oknem szaro-sine niebo, temperatura ok 12 st.C, słońca ni widu, ni słychu. Nie pada ... na razie. Dzisiaj kończy się lato - zaczyna jesień. I aura wpisuje się w kalendarz elegancko.
"W co się bawić, w co się bawić ...?" Poza sprzątaniem hawiry, co napawa nie lada skrzywieniem fizjonomii, a grymas rodzi się paskudny, nie za bardzo widzę perspektywy na coś ciekawszego. Sprzętowo niedomagam: auta niet, co w leniwym tym świecie jest dojmującą stratą ;) Może jednak się gdzieś wybierzemy, hardcorowo ;) korzystając z komunikacji miejskiej, hmm ... może.
Mam do zrobienia sporą rzecz, ale znowu rozbijam się o techniczne bariery. Do dzisiaj leżą - a to już przeszło miesiąc - nieruszone zdjęcia z wakacji. Na kartach SD, na dysku, wciąż surowe, nieobrobione, ba, nawet tak do porządku nie przejrzane. A gdzie tu mówić o przygotowaniu fotoksiążki ?! Trochę szkoda, bo stygną wspomnienia i bledną emocje, których potrzeba do dobrego komponowania wakacyjnej fotograficznej opowieści ku pamięci. Niestety kompa niezbędnego aby przysiąść do tematu, nadal brak. Wygląda na to, że staruszek w końcu padł na pysk, i bez kosztownej reperacji się nie podniesie.
Dobra, to tyle na początek dnia. Mam przeczucie, że to będzie mimo wszystko bardzo udany dzionek.

piątek, 20 września 2013

Piątunio

Ehhhh ... uhhhh ... ahhhh .... no to weekend!
Tydzień nie tylko pełen wrażeń, ale też pewnej stabilizacji. Ostatnie tygodnie były mocno rozchwiane, tłukące się od ściany do ściany, ze skrajności w skrajność, od złego do złego. Miniony był inny - lepszy, spokojniejszy, mimo rewelacji jakie przetoczyły się przez Mordorowe podwórko. Jedyne co mi nieco przysiadło na wątrobie, to "lokalne" wątpliwości burzące słabo ustatkowany spokój. Byłbym niepocieszony, gdyby pewne wydarzenia miały cierpki skutek w bliskiej, czy dalszej przyszłości. Ale to tylko kolejne doświadczenie, które weryfikuje być może zbyt dużą pewność i wiarę w niezmienność rzeczy. Muszę być przygotowany na rozwiązanie problemów, które potencjalnie już tylko czyhają na swój czas.

Ale my tu pierdu, pierdu, a przecież jest piątek - weekendu początek. Nie czas na marudzenie i rozdrapywanie ropiejących ran. Bleee ... nie czas na to ! W TV "JFK", którego dawno nie widziałem - oglądam, ale nie zachwyca, jak dawniej. W szklaneczce coś złotego, coś dobrego, na trzech kostkach lodu. W kuchni natomiast Najlepsza z Żon z werwą produkuje, a właściwie tworzy, gołąbki. Z tym tworzeniem to nie przesada, bo wynik z góry przewidywalny, będzie ucztą dla podniebienia i ducha. Już dzisiaj nie sprawdzę, nie skosztuję, ale pewnie z aromatem wydobywającym się z piekarnika, kładł się będę. Za to jutrzejszy obiad, ha !

Co z weekendem ? Oddałem dzisiaj samochód do reperacji.Zbliża się przegląd, więc trzeba było uskutecznić działania zmierzające do przejścia przez tą weryfikację stanu technicznego naszego Czerwonego Lwa. Cały weekend będziemy bez auta - to bezprecedensowe wydarzenie :)). Ma to też wpływ na to, co ewentualnie mogłoby wypełnić scenariusz sobotnio-niedzielnego świętowania końca tygodnia. Jedno jest pewne - na grzyby nie pojedziemy, czyli rano wcześnie nie wstajemy, czyli ... złoty trunek nie tylko zakazany nie jest, co wręcz zalecany na piątkowe, czy sobotnie wieczoru umilanie ;)

czwartek, 19 września 2013

Fortuna kołem się toczy

Ja - z nadania Katolik; z życiowego doświadczenia - pełen pytań i wątpliwości Chrześcijanin, wierzę w karmę. I żeby uciąć na wstępie zbędne dywagacje - nie chodzi o karmę dla królika, czy innego sierściucha :). I jakbym się Ponbuckowi nie narażał tym stwierdzeniem, to mocno ufam w to, że nic bez przyczyny się nie dzieje. Wszystko ma swój powód i skutek.
Wydarzenia ostatnich dni tylko to potwierdzają. Wygląda na to, że krocząc drogą, pozostawiając ją za sobą usłaną trupami, trzeba liczyć się z tym, że karta kiedyś może się odwrócić. Każda taka droga, jakby nie była długa, ma swój kres. Często jej końcem jest krok w przepaść. 
I co? I nic. Jedynie zaduma mnie taka naszła. Nie oceniam, nie krytykuje, każdy ma prawo wybrać sposób, jak kroczy przez życie. Nie mam żalu, nie mam satysfakcji, przyjmuje na zimno to co obserwuję. Natomiast za każdym kolejnym razem, każde następne zdarzenia i doświadczenia z nimi związane, uczą mnie, że warto być porządnym człowiekiem. Parę lat na tym świecie już przeżyłem, wielu ludzi różnym spotkałem na swej drodze. I z ręką na sercu mogę stwierdzić, że ten "zły" nigdy się spod "spod kosy" nie wywinął. Karzący cios zawsze w końcu docierał do celu. Mam nadzieję, że to jaki jestem, że to co robię sprawi, że nie będę musiał unikać takich ciosów.

Dorastanie

Kiedy widać, że z dziecka robi się człowiek ... hmm ... doroślejszy ? No bo nie jeszcze dorosły, ale już nie maluch.
Otóż mówi się, że małe dziecko jest idealnie egoistyczne, ale także idealnie prawdomówne i bezkompromisowe. Tak jest. Prowadzi to nierzadko do sytuacji przedziwnych, co pewnie każdy rodzic miał okazję przeżyć. :)
Ale jest czas, gdy w małym człowieku coś się zmienia. Zaczyna kalkulować. I zaczyna ... da-da! - kłamać. To ostateczne pożegnanie się z niewinnością. Kiedy ukrywane niedopowiedzenia zmieniają się w kalkulowane kłamstwo, młody człowiek wkracza w świat dorastania. Jeszcze nie do końca potrafi rozegrać swoje gierki, jeszcze najczęściej sam przyznaje się do kłamstwa, jeszcze rodzic potrafi go łatwo spacyfikować w tej nieczystej grze, ale to już początek. Rozczarowanie? Pewnie, że tak. Z drugiej strony, czemu tu się dziwić. Taki jest świat.

Jak już o dorastaniu, to parę słów jeszcze. 
Ludzie dzielą się na dwa rodzaje. Jedni z wiekiem dorastają, dorośleją, mężnieją, stają się odpowiedzialni, godni zaufania, poważni - po prostu są kimś, coś sobą reprezentują. Można polegać na ich honorze, utrzymywać z nimi zdrowe, jasne relacje. Drugim z wiekiem jedynie przybywa lat. Przybywa im zmarszczek na twarzy, siwych włosów, ale ni jak nie widać aby równie aktywnie fałdowały się ich mózgowe zwoje. I można by to przeboleć, bo nie każdemu pisane jest bycie ... hmm ... nawet nie chodzi o to, żeby być mądrym, ale po prostu społecznie dojrzałym. Natomiast sprawa staje się nie do zaakceptowania, gdy to szczeniactwo, smarkateria i iście dziecięcy egoizm sprawia, że krzywdzą innych. Gówniarzem można być w każdym wieku. Jakże często się z tym spotykamy, prawda ?

poniedziałek, 16 września 2013

Co komu do jemu, a jemu do komu

Co by nie rzec, fakt jest taki, że siakoś dopadł mnie kryzys tfórczy :)) Całe szczęście, że jest już po weekendzie, bo znowu by było o grzybach, o sztukach i kilogramach, z dokładnością do pierwszego miejsca po przecinku. A tak, to jest poniedziałek i poza prawieniem o pogodzie należącej do gatunku nijako-fajnych; ze słońcem, deszczem i co jeszcze, to o czym wiele pisać nie ma. No jeszcze by można zapodać z tematu poniedziałkowego i powieszać psy na tym, jakże mało spektakularnym dniu tygodnia. Chociaż podziało się dzisiaj, oj podziało, o czym jeszcze będzie głośno i szumnie ... już pewnie jutro. Ale o tym sza! A'propos poniedziałku jeszcze, to wyczytałem na FS taki oto tekst: "Czego najbardziej nie lubisz w poniedziałku? Pierwszych 24h" :))
Kryzys kryzysem, ale jakoś żyć trzeba. Właściwie to trzeba by brać go za dobrą monetę. No bo wpisując się w tradycje około-romantyczne, wszem i wobec wiadomo, iż to podupadły stan ducha i smutek w sercu są wodą na młyn poety. Nic tak nie uskutecznia uzewnętrzwianie swych wnętrzności, jak nieszczęście okropne, które dopada i dogniata. Można by takowo wnioskować, żem w szczęście wielkie popadł i dlatego do klawiatury ostatnimi czasy zasiadam jedynie dla odnotowania kolejnych podgrzybków z runa leśnego wytarganych. Więc jak jest, hę ? Nieee, nie ma tak :)) Politycznie odpowiem, że ani nie zaprzeczę, ani nie potwierdzę i pozostawię to hołdując zasadzie, że: "Co komu do jemu, a jemu do komu, ty pieroński giździe, jo jest w swoim domu" :)) Może sam sobie przeczę, bo w takim razie po cholerę dziubie od ponad roku w klawiaturę w tym miejscu, ale odrobinę prywatnej przyzwoitości zachować pragnę - ku radości swojej ... i bliskich ;)
A jak już o prywatności, to jestem już lada chwila od ustawiania dostępu dla tych, którzy ku mojej uciesze (mam nadzieję, że i swojej) zaglądają w to miejsce i zdeklarowali chęć czynienia tego dalej. Już nawet wynalazłem, jak to zrobić, więc już za niedługo odpowiednie powiadomienie drogą mejlową z Bloggera pewnie polecą. Jeśli ktoś jeszcze chętny jest, to zapraszam, dajcie znać. 

niedziela, 15 września 2013

114=3,6 ... Niedzielna nawałnica

Zaspaliśmy. Tzn ja zaspałem, bo uwierzyłem w to, że "jeszcze chwileczkę" będzie trwało 5 minut, a nie dodatkową godzinę :)) Ta godzina, jak się później okazało, miała poważne następstwa. 
Tuśka do babci. My w drogę. Jest niedzielny wczesny poranek, a na drogach ruch jak w środku dnia. WTF ?! Ano naród napiera w lasy. I to tłumnie, jak nigdy dotąd. Kiedy już dotarliśmy na parking, a nawet wcześniej, gdy mijaliśmy poszczególne leśne miejsca postojowe, mina nam zrzedła paskudnie. Tam gdzie się zatrzymaliśmy było już trzydzieści samochodów ... No normalnie, jak parking przed marketem w niedzielne popołudnie :)) 
Ale co było robić - gumiaki na nogi i w las. Za późno ! Cholera, za późno ... Kiedy my dopiero co deptaliśmy pierwsze zroszone jagodziny, na przeciwko nam szła już wataha z pełnymi wiadrami, koszami, torbami. I jaki byśmy nie obrali kierunek, to zawsze ktoś na przeciwko nam wyłaził zza drzew. A my nie dość, że szarpaliśmy się to tu, to tam, nie dość, że akurat dzisiaj wybraliśmy "nietypowy" mało znany kierunek, to przyszło nam zbierać to, co ktoś przeoczył. Mega frustrująca sytuacja. Z drugiej strony, nawet te setki ludzi w lesie nie było w stanie wyzbierać wszystkiego, więc koniec końców nazbieraliśmy dzisiaj ok 3,6 kg, na które po połowie złożyły się ciężkie kozaki, eleganckie podgrzybki i jeden maślak - wszystkiego 114 sztuk. Nie dużo, ale i nie mało. Tyle co we wczorajsze popołudnie :) Ale oprócz ludzi z pełnymi koszami spotykaliśmy też takich z zupełnie próżnymi, więc nie ma co narzekać.
Tak sobie myślę, że grzybobranie ma w sobie coś ze sportu. Albo nawet jest namiastką polowania. Przykładając odpowiednią skalę, stawiając właściwy cudzysłów, zbieranie grzybów daje strzał adrenaliny - szczególnie, jak wokół ciebie krążą podobni tobie żądni grzybów zbieracze ;) 
Po powrocie do domu, szybki obiadek, odebrać Tuśkę i w gościnę. Kolejne godziny spędzone na łonie natury - tym razem na ogródku u siostry i szwagra. To zwieńczenie niedzieli jedynie potwierdziło, że fajny to był dzionek. Nogi bolą, ale pogoda i zapachy lasu - już nawet pomijając zebrane dobroci - "do ukochania". Takiej jesieni, to się po prostu chce. I oby taka była.




sobota, 14 września 2013

151=3,5 ... czyli sobotni, poobiedni spacer po lesie

Ha!
W sobotę, po obiedzie, już dobrze pojętym popołudniem zawitaliśmy do lasu. Niby na grzyby, ale wsiem wiadomo, że w weekend, o takiej porze to raczej na grzyby się nie jeździ ;) Ale pojechalim, dojechalim, wskoczylim w gumiaki i w jagodziny zagłębiwszy się, szukać grzybków jednak zaczęlim. I znaleźlim :)) Ten sobotni spacer po lesie przyniósł nam utarg w kwocie 151 szt podgrzybków o wadze ok 3,5 kg. Same młodziutkie, błyszczące okazy. Powiem szczerze - nie chciało mi się, jak cholera. Ale kiedy grzyby same włażą w oczy, to przyjemności takiej nie mogę sobie odmówić. Wielce przyjemny wypad na łono natury - nie ma to tamto!

Wczorajsze zaranie weekendu przyprawiliśmy wesołą towarzyską nasiadówką w Nota Bene naszej swojskiej. W towarzystwie znamiencie dobranym i wszem i wobec właściwym dla dobrego spędzenia wieczora przy właściwie sfermentowanym jęczmiennym napoju i jedzonku nie najgorszym, a pizzą zwanym. I dodać powinienem, że i na horyzoncie lokal okalającym, w kanapie zatopionego ujrzawszy, a potem przy barze napotkawszy, znajomka z Lat Złotych, spotkałem - co na łamach tej publikacji potwierdzam :)))
Co tu dużo mówić - piątkowy wieczór udany był wielce. 

Jutro niedziela, trzeci dzień świętego czasu końca tygodnia. W planie ponowne grzybobranie. Za ciosem podążywszy, być może i jutro zimową spiżarkę, o aromatyczne plechowce uda nam się nieco wzbogacić. Jednak rodzi się pytanie: kto to znowu będzie obierał, kroił, nawlekał ... ? :)) Właśnie rzuciłem kozik po oporządzaniu dzisiejszego urobku. A jak sobie pomyślę, że jutro ma być powtórka, to .... hmm ... Mam nadzieję, że jednak będzie co skrobać :))

niedziela, 8 września 2013

85=2 Początek sezonu !

Dosyć niespodziewanie, rzecz by można spontanicznie rozpoczęliśmy sezon zbieraczy. Otóż pojechaliśmy dzisiaj na grzyby. W lublinieckie strony, tradycyjnie. 
Pogoda fantastyczna. Słońce od samego rana. Ale na początku nieco chłodno, zanim do poziomu leśnego runa nie dotarły rozgrzewające promienie. W plecaku kanapki i termos z gorącą herbatą, w rękach wiaderka, a w sercach przekonanie, że nie wrócimy z pustymi do domu.
Początek mało obiecujący. Ale podejrzewaliśmy, że nas optymizm może być nieco na wyrost, bo po drodze niewiele widzieliśmy zaparkowanych przy lasach samochodów. Ale co tam ! Trza w las nam iść. Pierwsze minuty, to rozczarowanie - pusto, ani dobrych, ani psiaków, ani nic. Kiedy już mieliśmy na dobre przestawić się na tryb niedzielno-spacerowy, w końcu coś rudobrązowego zaczęło się pojawiać tu i tam. No i zaczęło się robić fajnie. 
Po śniadaniowym "pikniku" na brzegu malowniczego parowu, szczęście zaczęło nam bardziej dopisywać. I koniec końców nazbieraliśmy jednak troszkę. Same podgrzybki, zdrowiutkie, suchutkie, małe i duże, jak malowane. Po powrocie przeliczyliśmy nasze trofea: 85 szt i 2 kg na wadze. Nie dużo ? Nie powala, ale to całkiem udane rozpoczęcie sezonu. Teraz na oknie wiszą suszące się sznury, w zamrażalniku pokaźny woreczek, a w lodówce spora porcja do usmażenia na dzisiejszą kolacyjkę: z jajkami, duszone z pietruszką i cebulą, mmm ... palce lizać ! :)
To był dobry weekend. Dzisiaj rodzinnie na wycieczce, wczoraj towarzysko na ogródku u znajomych. A wszystko przy akompaniamencie wspaniałej, ciepłej, słonecznej pogody. Podobno to ostatni tak pogodny weekend. Ale mam nadzieję, że się jeszcze trafi coś dobrego w tym temacie. Wszak przed nami Złota Polska Jesień. Może w tym roku będzie nie tylko złota, ale wymalowana wszystkimi kolorami i pachnąca aromatami wydobywanymi przez słońce.

A jutro poniedziałek ... No cóż ...

piątek, 6 września 2013

Piąteczek kochany

Dotarlim do weekendu. Piękności ty moje - Piąteczku kochany ! Pysiu, Pączusiu słodziutki ! Ile Cię cenić trzeba, ten tylko się dowie, kto Cię stracił. Dziś piękność Twą w całej ozdobie widzę i opisuję, bo tęsknię ku Tobie. Ale jesteś ! I chwała Ci za to. Bo "kto doznał, ten poznał" - jak lata temu głosił slogan reklamy bielskiego Polmosu.
Tydzień był zacnie doprawiony, na ostro, jak dobry gebab, który piecze dwa razy. To już drugi z rzędu taki. Będzie kolejny ? Wszystko na to wskazuje. Ale też będzie bardziej urozmaicony, bo i targi, i wyjazd do stolycy w planie, więc mam nadzieję, że toksyczne wyziewy nieco się w tym wszystkim rozcieńczą.
No ale nie o tym teraz ! Teraz celebrujmy weekend, który nabiera mocy. W TV mecz polskiej reprezentacji - no nie powiem, całkiem emocjonujący. Gdzieś tam rodzi się ochotka na coś dobrego, na szklaneczkę czegoś złotego, a może miętowo-limonkowego, hmm ... No w każdym bądź razie "coś" by się zdało zapodać pod piątkowy wieczór.

środa, 4 września 2013

Prawie jak Rocky

Powodowany własnymi tęsknotami, trochę podpuszczony przez bliźnich w imię społecznej empatii, uskuteczniłem mój powrót na ring ... tfu! ... nie na ring, jeno na bieżnię, ścieżkę, trasę, no po prostu pobiegać chciałem, i już :) Przed wyjściem z bloków było jeno jedno pytanie: jak to, po ponad dwóch miesiącach przerwy w bieganiu, wypadnie ten powrót. W rzeczonym czasie jedyna aktywność sportowa jaką poczyniłem, to trzy sety ping-ponga rozegrane pewną wieczorową wakacyjną porą. No bo dźwiganie ciężarów, w postaci smukłych zroszonych szklanic urlopowego napoju, do sportowych wyczynów zaliczyć nie mogę, i nie pragnę - zbyt słaby ze mnie zawodnik :))
No to pobiegłem. W perspektywie mając być może (wielkie BYĆ MOŻE) pewien towarzysko-sportowy event, chciałem sprawdzić co jeszcze jestem wart, i na co mnie stać, gdybym tak z marszu przystąpił do rywalizacji. I sprawdziłem :) Trasa znana, wyznaczona, wymierzona, mająca oddać to co ewentualnie miałoby mnie czekać. Start! Dajemy, bez rozgrzewki (o zgrozo!) i w tempie dla mnie poważnym. Po pierwszym kilometrze pierwsze doznania - płuca chce mi rozerwać :) Ale nie poddajemy się po pierwszym bólu, co to, to nie! Dalej i dalej ... i dalej ... Uff, jest ciężko, niesamowicie. Wiedziałem, że się się zapuściłem przez lato, że się ciało zastało, ale żeby aż tak ? Mozolnie do przodu, szczerze mówiąc - bez przyjemności dzisiaj. Po prostu do "porzygania", w przenośni, ale i niemalże dosłownie. Jak oazy na pustyni wyglądałem odległego żółtego trójkąta, który nijak nie przybliżał się do mnie, ani ja do niego. Dobiegłem jednak, a właściwie doczłapałem. Ale nie tego się po sobie spodziewałem.
Zobaczymy co jutro powiedzą na dzisiejsze moje kolana, biodro i prawie już "ledżendary" boląca pięta do dzisiaj nie wyleczona, bo ... nigdy nie leczona ;). Jeśli się zwlokę z łóżka, to już będzie sukces ;) A na razie duża pizza mi się należy - ku pokrzepienia ciała :))

niedziela, 1 września 2013

Wrzesień

Bleeee .... "wrzesień" brzmi dosyć paskudnie.
Dzień zaczął się od dzwonienia deszczu po szybach. Teraz nie pada, ale słońca ni widu, ni słychu. I pewnie wiele już się w tym temacie dzisiaj nie zmieni. Zresztą my i tak wpasowujemy się dzisiaj w format lazy sunday, więc poza czysto estetycznymi doznaniami, zwisa mi aura za oknem. Nawet to, że dodatkowo duje wiatr.
Rozmemłany jakiś jestem.
Jutro początek roku szkolnego. Tuśka dosłownie już tańcuje wokół tornistra. Ten jej entuzjazm jest wręcz nieprawdopodobny. Fajnie, że się cieszy. Pytanie, jak długo to potrwa :)). Teoretycznie mam jutro urlop związany z tym, że na rozpoczęcie roku z Tuśką pomykam. Ale i tak po imprezie jadę do pracy. Musze być na pokładzie, gdy statek nabiera wody. Zapowiada się kolejny mało przyjemny tydzień.


sobota, 31 sierpnia 2013

Koniec lata

Ostatni dzień sierpnia. Czy jednocześnie ostatni dzień lata ? W kalendarz nie ma co zaglądać, bo nie o to chodzi. Metafizyczny koniec lata związany jest z końcem wakacji, a te definitywnie w ten weekend wyciągają kopyta. Niestety. Nie ma co tu dyskutować. Tak to już jest, że wszystko co dobre, szybko się kończy. I mimo, że ja, z racji zerwanych kartek w kalendarzu, już prawie nie pamiętam co to wakacje, to jednak w podświadomości tłucze się ta cierpka myśl, że kończy się najważniejszy okres każdego roku. Powiedzmy, że to taka moja solidarność z najmłodszymi :)) Ale nie ma co dyskutować z faktami oczywistymi. No bo jak wytłumaczyć fakt iż ostatnie dni witały nas zroszonymi szybami samochodów, hę ? A jak usprawiedliwić te poranne czy wieczorne mgły, hę ? Jak w pysk strzelił - idzie jesień. To co nas jeszcze dobrego w aurze czeka, to będzie jedynie bonus do fantastycznego lata, które - nie waham się przyznać - nam się latoś trafiło. Po tylu rozmemłanych ostatnimi laty wakacjach, tym razem nie można było narzekać na pogodę. I stanę w szranki z każdym, kto będzie szkalował opinię tegorocznego lata. Dla mnie było takie, jak być powinno.
Już wyglądam jesieni. Nie z utęsknieniem, bardziej ze zgodą na nieuniknione. Głęboko w głowie czai się jednak nadzieja, że być może będzie Złota, być może będzie Polska, być może będzie magiczna. Chciałbym. Chciałbym jesieni pełnej złotych i czerwonych liści, pastelowych kolorów łąk i lasów, kolczastych kasztanów i grających w promieniach niskiego, ciepłego słońca suchych traw kołyszących się na delikatnych powiewach wiatru. I nawet zachwycę się poranną mgła, byleby parowała w promieniach wschodzącego złotego cielca. 

Ekonomia z kropkami na skrzydełkach

Heh ! Kiedyś było tak, że tylko ci od "kropkowanego owada", byli na tyle bezczelni, a zarazem możni i władni, aby z jednej strony bez krępacji cyganić - ups! przepraszam: nie do końca informować :) - klientów, a z drugiej przekręcać producentów na niestandardowe, mniejsze dedykowane opakowania produktów. W imię ekonomi i pozornie niższych cen, dostawaliśmy taniej ... ale mniej. W podsumowaniu, jak zwykle "dupa zawsze z tyłu" :))) I tak mieliśmy makarony 400 g ... zamiast 500 g; margaryna 170 g ... zamiast 200 g (a kto pamiętam jeszcze, że kostka miała kiedyś 250 g, hę ?); cola 2,25 l ... zamiast 2,5 l.
Teraz ta praktyka wkroczyła i do zwykłych osiedlowych SAM-ów. W imię promocji o 20 gr w dół ... odlejemy ci z opakowania szklaneczkę - i co ty na to ? Kupisz ? Cieszysz się ? Kupię, ale się nie cieszę. Ja tam czytam co kupuję; patrzę na gramaturę czy też litraż, analizuję zawartość cukru w cukrze, czy szukam mięsa w mięsie. Ale dobrze wiemy, że większość jeno pakuje do koszyka, i do kasy. 
Czy takie działanie producentów i handlowców nosi miano oszustwa ? Nie, oczywiście, że nie. Więc o co się czepiam ? O to, że niedopowiedziana prawda jest chyba bardziej nie fair, niż jawny przekręt. Bo taka zagrywka ma na celu wykorzystywanie ludzkiej naiwności pod transparentem "robienia mu dobrze". I to mnie wkurza !

A poza tym, to mamy sobotę. Poranny rytuał dnia w toku. Ale jestem w niezłym punkcie dnia :) To pozwala mi mieć nadzieję, że wyrobię się na czas. Za oknem ostatnie sierpniowe, nieco przybladłe słońce. Nie ma szału co do temperatury, bo termometr wskazuje 20,7 st.C. Taki jakiś mdły ten poranek. 

piątek, 30 sierpnia 2013

Słodki owoc nadziei, słodki owoc rozczarowania

Jak żaden inny.
Oczekiwania zawsze są wielkie, tak jak i on. Z natury powinien być ambrozją, zaklętą słodyczą słońca, kwintesencją owocowej rozkoszy. Jednak jakże często bywa rozczarowaniem, tak wielkim, jak i on.

Jest także owocem kompromisu. Dokonywany wybór pomiędzy żądzą oczu i przekonaniem o wyższości tego wielkiego, nad małym, najczęściej kończy się wskazaniem na podrostka. Dlaczego ? Przecież wiadomo, że nie na darmo uśmiecha się ten większy, mizdrzy i kusi, a mimo to sięga się po malucha. "No bo po co aż tyle" ...

Jest też owocem wspomnień. Przynajmniej dla mnie. Dokładnie pamiętam, mimo że minęło lat dziesięć, dwadzieścia, czy trzydzieści kiedy to rozczarowanie przegrywało z rozkoszną, wręcz ekstatyczną ucztą, tańcem smaku i aromatu, symbolicznym, hedonistycznym wielbieniem lata, słońca i gorąca. Bo jak żaden inny jest symbolem wakacji.

Zielony, wielki łeb. Z paskami lube bez. Kilogramy, ociekającego słodkim sokiem, kruchego miąższu. Arbuz.

A tak poza tym, to dobrze, że piątek. Doczołgałem się. Z całym plecakiem niesmaku, rozczarowań i bezsilności. Pozbawiony chęci i ze zdechłą motywacją, do czegokolwiek - zwłaszcza do walki z wiatrakami. Pozbawiony złudzeń i z przekonaniem, że nie ma się co szarpać. Już nie z szeroko otwartymi z niedowierzania oczami, bo zdziwienie już minęło. Sprowadzony na ziemię. W baaaaaardzo ciulatym nastroju - ogólnie rzecz ujmując. Już myślałem, że taki stan ducha, to tylko wspomnienie z kiepskiej przeszłości. Ale nie, jednak znowu musiałem się z tym zmierzyć. Ale wyjdę z tego z nauką na przyszłość, że czasami nie warto, bo to się po prostu nie opłaca, czasami. Ehhh ... No jest, jak jest. I już.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Złota kropla

Złota kropla whisky.
Jakkolwiek to zabrzmi. 
Czasami jest lekiem na cały ten syf. 

Ciężki tydzień. Ale kto powiedział, że zawsze musi być dobrze. Jeśli już nawet Najlepsza z Żon zauważa, że jestem w kiepskiej formie, to coś musi w tym być. Dostałem w kość, jak rzadko. Mam swój honor i może dlatego ... boli bardziej. Mimo to przełknąłem. I nie ma znaczenia, że "miliony za mną". Przeżyję i to, może - a raczej na pewno - tylko z nieco grubszą skórą na dupie. Może to i dobrze, że trafia się taki "sparing" z rzeczywistością. Pozwala to zrozumieć, a przynajmniej przypomnieć sobie, że nie samymi sukcesami wybrukowana jest moja droga.
Przez to wszystko nawet nie spostrzegłem, że już czwartek w kalendarzu. Cza się zebrać do kupy, nie ma co rozpamiętywać, tylko wcisnąć gaz do dechy.

Koniec tygodnia, zbliżający się weekend, to rodzinna impreza, ale dla mnie przede wszystkim moment na odreagowanie całego tygodnia. Już dawno nie nagromadziłem, w tak krótkim czasie, aż tak pokaźnej porcji złych emocji. A to bardzo niezdrowe. Trzeba to z siebie wyrzucić, zdeptać i utopić - nieważne w czym, nieważne gdzie ;) Wypoczynku mi trzeba, resetu, odłączenie od sieci ... spokoju.

For My Fallen Angel

"For My Fallen Angel"


As I draw up my breath                                                    Like a thief in the night
And silver fills my eyes                                                    The wind blows so light
I kiss her still                                                                  It wars with my tears
For she will never rise                                                      That won't dry for many years

On my week body                                                             Loves golden arrow
Lays her dying hand                                                         At her should have fled
Through those meadows of heaven                                   And not Deaths ebon dart
Wher we ran                                                                    To strike her head

Czasami całkiem przypadkowy wyłażą takie perełki spod leciwej warstwy kurzu niepamięci.
Oj zasłuchiwałem się kiedyś, zasłuchiwałem ... Na zdartej taśmie kasety magnetofonowej, nie wiadomo z czego "przegranej", ze słuchawkami na uszach, albo i bez. Przeważnie nocą, że tak powiem do snu. Nie rozumiejąc poetyki tekstu, ale zapadając w nastrój i płynąc po falach melodii. 
Coraz trudniej znaleźć takie chwile dla muzyki, dla jej spożywania sercem i duchem. A szkoda.


poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Tornado

Nie narzekam na brak zawirowań wokół mnie, ostatnimi czasy. Doznania te budzą często skrajne, ekstremalne emocje, co samo w sobie nie jest złe. Pod warunkiem, że potrafi się tą wygenerowaną energię okiełznać i ukierunkować. To taka jazda po krawędzi, z adrenaliną na maxa. Mówi się, że co cię nie zabije, to cię wzmocni - tak jest. Pytanie czy wzmocni, czy jednak zabije ? Nieeee, bez jaj ... :) Może w przedponiedziałkową noc biłem się z milionami myśli, ale opanowałem jednak te szarpiące mnie, kąsające duchy.
Tornado nadal się kręci. Wciąga w opasłe brzuszysko coraz to nowe śmieci, ale i kwiaty. Jest o tyle groźne, co i piękne zarazem. Fascynujący żywioł niszczy wszystko na swej drodze, a jednak trudno od niego wzrok oderwać. Skumulowana energia destrukcji, kierując się sobie tylko wiadomą logiką, zmiata z powierzchni ofiary. Ale można mu zejść z drogi, uskoczyć, to nie jest niemożliwe. Trzeba tylko jasno myśleć i nie poddawać się panice. Tak w naturze, jak i w sobie samym.
Kolejne wieści ze świata, tego dalekiego, ale i tego tak bliskiego, jak ciału koszula, bombardują mnie zawzięcie. Ja chłonę to wszystko i układam do właściwych szufladek. Przetwarzam dane i wyniki obdarzam uśmiechem i wzruszeniem bądź grymasem i wściekłym wyciem. To nie jest tak, że wszystko jest czarne. Są też chwile jasne, białe, radosne. Ważne aby wszystkiemu nadać wartość, na jaką zasługuje. Przewartościowanie tego co mnie otacza jest tym, czego nie uniknę. Proces ten ma wartość samą w sobie, ale najważniejsze jest do czego prowadzi - do uporządkowania rozchwianych kładek, po których kroczę coraz częściej łapczywie łapiąc równowagę. Ale mam wielkie nadzieje ...

sobota, 24 sierpnia 2013

Sprawy formalne - dostęp do bloga

Tak sobie klepię tu czasami na tym blogu moje przemyślenia, piszę o radościach i smutkach, ale w sumie nie wiem czy nie warto byłoby bardziej "sprywatyzować" ten w sumie dziennik, pamiętnik czy jak to to zwać, jak by nie było coś "ku pamięci" ... przede wszystkim mojej. Ale wiem, że czasami ktoś tu zagląda :) A nie zawsze wiem, czy powinien ;) No to tak się zastanawiam nad wyłączeniem z publicznej sfery tych moich zapisków.
Mam więc prośbę wielką do czytelników moich wypocin. Ujawnijcie się proszę, a nadam - jakem administrator :) - loginy i hasła i przekażę Wam na priv takowe, ku uciesze mej ... i mam nadzieję, że Waszej też. Nie chodzi o jakąś inwigilację, czy coś, ale czasami wielce prywatne zdają się być moje słowa i szkoda je rozsyłać w cały świat.
Proponuję najlepiej w komentarzu do tego posta (albo na e-mail) piszcie się z imienia, nazwiska, pseudo czy jak tam chcecie, bylebym się zorientował kto zacz :) ,a ja zdecyduję za jakiś czas, jak uznam, że to koniec zgłoszeń, czy dokonać inwazji na demokrację i pluralizm tego bloga, czy też pozostawię go takim, jaki jest. A uczony doświadczeniem, że nieokreślenie deadline'u przeważnie skutkuje niemocą stawianych zadań czy próśb, umówmy się na 30.09 jako datę graniczną.

Słonecznie-niebiesko

Za oknem słonecznie i błękitnie na niebie. Temperatura jeszcze w cieniu minionej nocy, więc nie nabrała rumieńców, ale to się zmieni. Po miętowej-limonkowej, lodowej i dwojako trzcinowej: po pierwsze nierafinowanej, a po drugie fermentowanej ;) nocy, czas się obudzić do życia. Przed nami sobota, która ma być ... hmm ... no fajna, po prostu.
Jak wodzę dokoła wzrokiem, jeszcze nieco zaspanym, to rzednie mi mina jeszcze nie do końca uchachana słoneczną perspektywą dnia. Otóż odchamić trzeba nieco nuestra casa, pranko jakieś nastawić etc, co perspektywą frywolnie sympatyczną nie jest. Ale się wezmę ... Się wezmę, jak Tuśka się obudzi, bo jeszcze śpi snem sprawiedliwego. Nie powinno być aż tak źle, bo nie startuję z pozycji "zero" :) 
Tak oto u zarania centralnego dnia weekendu wygląda agenda na najbliższe godziny.

Nurtuje mnie ostatnimi dniami jeszcze jedna oto sprawa. Jest czas na to, aby zdecydować czy kontynuować naukę english language w dotychczasowej formie i miejscu. Mam bardzo niewyraźne odczucia co do tego. Po dwóch latach uczęszczania, fakt, że mało intensywnej nauki, oczekiwałbym jednak więcej, lepszych wyników, wyższego poziomu samozadowolenia. Chyba więc sobie odpuszczę i pomyślę o innym sposobie przyswajania kolejnych smaczków tego języka. Brakuje mi przede wszystkim słownictwa, co sam powinienem sobie zapodać i osłuchania, a tego dotychczasowy tryb nauki mi nie dawał, a okoliczności nie zmusiły do "poradzenia sobie". Coraz częściej jednak życie stawia przede mną tematy, których jeszcze nie jestem w stanie przełknąć z powodu specyficznego, technicznego, formalnego charakteru korespondencji czy konwersacji w języku Shakespeare'a. Brakuje mi tego, jak cholera. Trzeba się po prostu za siebie wziąć, i już !

piątek, 23 sierpnia 2013

Czym bliżej piątku, tym więcej drzew

Piątek to, czy poniedziałek ? Hmm, bo mam wątpliwości ...
Jeszcze kilka takich końcówek tygodnia, jeszcze kilka TAKICH piątków i kilku TAKICH interlokutorów w TAKICH tematach ... i i nie wiem co, ale nic dobrego ;) Dżizas, jak się cieszę, że z co po niektórymi mam "przyjemność" iście rzadko. Po dzisiejszym dniu właśnie rozpoczęty weekend smakuje, jak ambrozja, ba, z kawiorem na dodatek :)) 
Obcowanie z niektórymi bliźnimi nie musi być przyjemnością, wiem, akceptuję to jako normalny aspekt zawodowego życia. Ale kiedy owe obcowanie powoduje podwyższenie ciśnienia, mdłości i lawinowe opadanie rąk, to już zaczyna się coś na miarę syfu. Na szczęście w każdym tygodniu można wcisnąć pauzę sobotnio-niedzielną. Tak więc VIVA la WEEKEND !!! A do codziennych zmagań wrócimy wedle poniedziałku, z rana.

Dopełnieniem ciężkiego dnia był dzisiejszy pogrzeb. Nie nadaję się. Nie jestem w stanie być poza emocjami przy takich wydarzeniach. Ciężko powstrzymać łzy widząc cierpienie i słysząc płacz innych. Ostatni raz miałem tak chyba podczas pogrzebu ŚP teścia. Wygląda jednak na to, że nie potrafię być obojętny nie tylko w przypadku bliskich, lecz smutek postronnych też mnie dotyka. Ehhh ... No tak już mam.
Za oknem nieco przybladłe słońce na nieco przychmurzonym niebie. Temperatura tylko nieco przystająca do sierpniowej końcówki. Nieco zbyt mało lata, jak na mój gust. Nieco też zbyt mało dobrego nastroju, na nieco zbyt mało piątkowy piątek. Czy coś z tym można zrobić ? Czy nieco można się wyrwać z tego nieco zbyt podłego nastroju ? Pewnie można. Trzeba spróbować ...

czwartek, 22 sierpnia 2013

Natural Born Killers

Pamiętacie "Natural Born Killers" ?

To był jeden z filmów, który na stałe wpisał się w poczet moich osobistych The best of ... To już blisko dwadzieścia lat temu nazad, jak oglądałem go na video z lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, które namiętnie wciągało taśmę; z kiepskiej jakości kopii; na czarno-białym telewizorze, ... z wypiekami na twarzy.
"Urodzeni Mordercy" to było coś ! Nie dość, że ogólnie rzecz biorąc uwielbiam mistrza Olivera Stone'a i jego bezprecedensowe kino łamiące konwencje, to w tym dziele (nie zawaham się użyć tego określenia) łączenie filmu, grafiki, animacji, wplatanie abstrakcyjnych obrazów w tło głównego planu, mieszanie kolejności wydarzeń i kręcenie akcją, tworzy niesamowity klimat. Tak, to było kino na miarę swoich czasów, które i teraz broni się, nawet wobec dzisiejszych technologii pozwalających zrobić wszystko, co sobie reżyser wymarzy. Kurcze, naprawdę kawał dobrego kina.
Z innych filmów Stone'a, które wyreżyserował, zrobiły na mnie wrażenie przede wszystkim: "Pluton" (chłopięca fascynacja), "The Doors" (mega!), "Urodzony 4 lipca" (wielkie kino).
Powiem tak, chyba nie byłbym wstanie wskazać innego reżysera i jego filmów, gdzie tak jak w przypadku Stone'a problemów nie mam z tym żadnych. No ale żaden ze mnie w końcu kino-maniak :)

wtorek, 20 sierpnia 2013

Samson

Dałem się pozbawić nieco siły. Jak Samson.
Zazdrośnie strzegę je, jak skarbu. Skarbu tylko mojego, dla innych nic nie znaczącego, ale dla mnie prawdziwego. Z dużą dozą nieufności poddaję się, co jakiś czas, zabiegowi ich porządkowania. Są quazi namiastką indywidualności, wyrwania się ze schematu, indywidualności - jakkolwiek to zabrzmi. Może to małostkowe, może nawet to wręcz dziecinada, ale mam to gdzieś. Są siedzibą mej siły, nie fizycznej, nie umysłowej, ale na pewno ... duchowej :))

Zrobiło się chłodno. Minionej nocy przetoczyła się nad miastem nielicha burza. Po niej wstał wilgotny i ciemny dzień. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z wczorajszej "trzydziestki" została ledwie połowa. Najbardziej jednak brakowało mi dzisiaj słońca. Ale nie tracę nadziei. Podobno jeszcze w tym tygodniu, w weekend, będzie jeszcze okazja liznąć uczciwej porcji słońca z właściwą oprawą temperaturową. Lato nie składa jeszcze broni, nie poddaje się. I tak trzymać !

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

To nie było fair

Znajomy, kolega z pracy. Zmarł. 
Już dawno aż tak nie poruszyła mnie czyjaś śmierć, jak właśnie jego. Dlaczego ? Nie wiem. Może dlatego, że był człowiekiem w sile wieku, dla którego kalendarz powinien mieć jeszcze wiele kartek do zerwania. Może dlatego, że nic nie zapowiadało tego, co się stało. Może dlatego, że jego płomień zgasł tak nagle, tak szybko, tak banalnie. A może po prostu dlatego, że był dobrym człowiekiem. Gdybym to ja był Kosiarzem, musiałby stać w bardzo długiej kolejce na swój czas. Tymczasem po świecie łazi mnóstwo kanalii, które śmieją się śmierci prosto w pysk. Ale tak to już jest. Z drugiej strony nikt nie mówił, że świat jest sprawiedliwy, że życie jest fair.
Przy okazji gdzieś przemknęło pytanie o przemijanie, o sens życia. Jeśli tak łatwo można wysiąść z tego pociągu, tak niespodziewanie odejść, to czy ma sens gonitwa w której uczestniczymy każdego dnia ? Może lepiej odpuścić. Po co się tak spinać, w imię czego ? Sami karmimy kostuchę naszymi lękami, nerwami, zawiedzionymi nadziejami, abstrakcyjną chęcią "dojścia do czegoś", rozczarowaniami, domniemanymi porażkami ... 
A gdyby tak powiedzieć : Dość ! Zmienić podejście do życia o 180 stopni i zająć się tym co naprawdę ważne. Dla każdego to "ważne" pewnie znaczy coś innego, ale czym by nie było, z całą pewnością byłoby lepsze od codziennej walki, wyborów pomiędzy mniejszym, a większym złem.

Kiedy się dowiedziałem, prawie zakręciła mi się łza w oku ... 
A może to tylko jakiś paproch, niesiony wiatrem, wpadł mi pod powiekę ...
Szkoda.