FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

wtorek, 27 grudnia 2016

Czarne żniwa

Kostucha miała bogate żniwa latoś ...
Dzisiaj księżniczka Leia, przedwczoraj George Michael. Nie tak dawno L. Cohen, B. Smoleń. Także Bowie, Czubaszek, Prince, Wajda, Umberto Eco i wielu innych. A jakby zamknąć rok do roku, to i Lemmy na listę się mieści. Śmierć hulała w tym roku tak, że aż jej kiecę podwiewało. 
Śmierć kogoś, kto od zawsze był w tym samym świecie, w którym i ja byłem, jest najbardziej wyrazistym znakiem upływu czasu. I tego, że się (też) starzeję. Pomijając już nawet osobisty smutek i żal, że nie usłyszę nigdy na żywo Michaela Jackson'a, Freddie'go, czy anielskiego głosy Whitney, każdy kolejny nagrobny kamień kłuje w oczy przemijaniem.
Smutne. 
Smutno.

piątek, 23 grudnia 2016

Wesołych Świąt ... lub nie

Ciesze się, że jednak żyję, gdzie żyję. Nie tylko na Święta.

Dwie anegdoty.
Pierwsza. Parę dni temu odwiedził mnie przedstawiciel francuskiej firmy. Jako, że koniec roku, jak tradycja nakazuje, kalendarzyk na nowy rok no i oczywiście życzenia. Nic takiego, normalna sprawa, bo tak tradycja nakazuje, żeby w tym czasie miłe słowo powiedzieć, uścisnąć rękę i życzyć ... No właśnie, czego życzyć ? No bo okazuje się, że prywatnie to ok, ale jako przedstawiciel francuskiej firmy wręczył mi życzenia "szczęśliwego nowego roku", ale już "wesołych świąt", to nie, bo nie można, bo to niepoprawne politycznie, bo prawo tego zabrania, bo mogłoby to kogoś urazić (!), kogoś kto świąt nie obchodzi. Czy ten świat do reszty oszalał ?!
Druga. Dzisiaj. Do tego samego miejsca przyjeżdża inny przedstawiciel, innej firmy, też z przedświąteczną wizytą. I przywozi ze sobą, oprócz życzeń, góralską kapelę, która daje koncert kolęd dla załogi naszej firmy. Wzruszenie ściska serce i na dźwięk skrzypek i na góralskiego pienia, i na sam fakt niepoprawnie politycznie pięknego pomysłu.

Dlatego odkładają na bok wszelkie patologie, które toczą ten kraj; pomijając zawieruchy, które targają naszym życiem; przymykając oczy na żenujący poziom politycznego bigosu; ja cieszę się, że mogę jeszcze najzwyczajniej w świecie życzyć Wesołych Świąt bez obawy, że wsadzą mnie za to do paki.
No to Wesołych Świąt !!!

niedziela, 18 grudnia 2016

Pół żartem, ćwierć serio.

To żadne odkrycie, czy rewolucyjna teza. Mądrzejsi ode mnie już dawno to odkryli. Ja tylko mogę się podpisać pod tą prawdą starą, jak świat: kobiety są z natury złe. I nic tego nie zmieni, ani to że je tak bezgranicznie kochamy, że je tak uwielbiamy, hołubimy, zabijamy się dla nich i robimy absolutnie wszystko aby przychylić im nieba i miłością zwalczyć ich naturę. 
Zanim na mnie runie huragan nienawiści wygenerowany przez połowę z okładem populacji gatunku, zanim żądza mej krwi utoczy jej ostatnią kroplę, przyznaję, tak!, jestem męską szowinistyczną świnią, ale zdania nie zmienię. Dyskutować nie zamierzam, bo z faktami (jak z kobietami) się nie dyskutuje. Argumentów przytaczać nie będę, bo dogmaty tego nie wymagają. Rozprawy nijakiej na ten temat, też poczynić nie pragnę. To jedynie taka refleksja napędzana życiem i obecnością w pobliżu samiczki w okresie dojrzewania do pełnej kobiecej postaci (drżę!), tak uwypukla tę prawdę znaną od zarania dziejów.
Faceci to mają jednak prze***e. Nie dość, że nas mniej, nie dość że fizycznie jesteśmy mniej wytrzymali na ból (istnienia), nie dość że nasza łagodna natura stawia nas na z góry przegranej pozycji w tym starciu, to jeszcze dziejowy spisek (skąd się to wzięło???) przypina nam łatę agresora. 
Pomocy!!! Czasami po prostu nie ogarniam bycia po drugiej stronie barykady ...

Co to się wyrabia?

Pośrodku nocy ...
Kiedyś tam składałem deklaracje, że o polityce to już nie, że dziękuję, że nie będę. I byłem grzeczny, słowny, unikałem jak ognia. Ale czasami nie można, bo się człowiek udusi. Dla siebie samego. dla własnej lichej pamięci, ad akta, żeby kiedyś, za nie wiadomo jaki czas, poczytać, jak to było.
Unikam politycznego bagna, jak największej zarazy. Na co dzień omijam, nie czytam, nie oglądam wiadomości, cowieczornej porcji tego gówna.  Nie oznacza to, że nic do mnie nie dociera. A to co dociera, powoduje ciarki na plecach i odruch wymiotny. Kiedy prosto w twarz, bez zająknięcia ktoś próbuje wmówić ci, że czarne jest białe; kiedy biją ludzi na ulicach; kiedy już wypatrujesz wojska za rogiem, to zaczynasz się bać. 35 lat temu, jako dzieciak, się już bałem. Wtedy kolumna czołgów jadąca ul. 3-go Maja powodowała drżenie nie tylko okolicznych domów, ale przede wszystkim ludzi, mnie też. 
Jesteśmy świadkiem rozjeżdżania zdobyczy ostatnich 25 lat demokracji w naszym pięknym kraju. To co z początku wydawało się nawet śmieszne, bo tak niedorzeczne, już po chwili stało się niepokojące, potem straszne. Wszystko się wali. To pokazuje, jak kruchym był ład, który wydawał się niepodważalny. Nawet jeśli ten stan nie był stanem utopijnej, wszechobecnej szczęśliwości, sprawiedliwości i prawości, o tyle gwarantował bezpieczeństwo i pewność, że nikt nie zrobi krzywdy, jeśli sam sobie na to nie zasłużysz. To czy jesteś bogaty, z sukcesem; czy biedny, niezaradny i bez perspektyw, było splotem szczęśliwego przypadku i przede wszystkim własnych chęci i zdolności. Bogaci i biedni, ci szczęśliwi, i ci nieco mniej - jak na całym świecie. Jednak wszystko w ramach: "chu***o, ale stabilnie", nawet jeśli dla niektórych "chu***o" trochę bardziej. Nie chcę odgórnej sprawiedliwości i równania ku dołowi. Wolę mieć do siebie pretensje, że nie jadę pierwszą klasą, niż wiedzieć, że zawdzięczam to komuś, o tak mu się podobało.
Dzisiaj jest inaczej. Pomału wszystko zmierza do tego, że nasz świat zawraca, o 180 stopni. Ograniczenia wolności, już wcale nie ukrywane cenzura w mediach, narastająca inwigilacja w sieci, udupianie niepokornych mediów, kupowanie przychylności przez rząd, ośmieszanie Polski na forum międzynarodowym ... wszystko to sprawia, że zaczynam się poważnie niepokoić do czego to wszystko zmierza. Już nie jest też dla nikogo tajemnicą, że zapędy dyktatorskie, przybliżające nas do poziomu kacykowych afrykańskich tworów, lub wschodnich republik byłych SRR, są coraz śmielsze i gwałtowniejsze. Boję się tego. I boli mnie, że młodzi ludzie tak chętnie przyklaskują temu trendowi, chociaż rozumiem, że oni nie znają z doświadczenia stanu zniewolenia (sam wybiórczo pamiętam te czasy). Mam tylko nadzieję, że opamiętanie nadejdzie, jak najszybciej. 
Żaden ze mnie społecznik, humanista (choć często tak o sobie mówię), ani znawca tematu. Mówię z perspektywy faceta, który lizną "starego i nowego". Nie mogę też autorytarnie stwierdzić, że było mi źle (bo smarkaty byłem), a potem to już szczęśliwa demokracją zalała mnie samym, nie do opisania, dobrem. Nie. Ale podskórnie czuję, że cofanie się z raz obranej drogi państwa prawa, odrzucenie europejskich wartości, nie respektowanie podstawowych humanitarnych praw obywatelskich, ludzkich, to ścieżka ku zatraceniu. Jeśli ludzie znowu (!) zaczną emigrować nie za chlebem, a za wolnością, to będzie to największa porażka Polski i Polaków.

sobota, 17 grudnia 2016

Ride over youtube

Niezbadane są są ścieżki youtubowe ...
Nigdy nie wiesz gdzie dotrzesz.
Zagłębiwszy się w youtuba, szczególnie gdy pora do tego dogodna, można popłynąć nurtem tak nieprzewidzianym, że nigdy nie przewidzisz, jaką deltą Mekongu wpadniesz do oceanu. Dźwięki płyną z głośników, nuty wgryzają się w głowę, lawirują, dygoczą, świdrują, poruszają każdy nerw. Muzyka mieni się odcieniami, rozbłyskuje fajerwerkami by po chwili swe płomienie przygaszać, to znowu wystrzeliwać je w niebiosa. 
Zdając się na logikę, gdzieś programistycznie zapisaną w tej oto witrynie internetowej, można wybierając jedynie podpowiedzi systemu, podróżować po tak różnych muzycznych krainach, że niespodzianki gonią kolejne w tempie prestissimo. Czasami trafia się w tak odległe rejony, że z wypiekami na twarzy i bezgłośnym "o ja cie...!" nie można się najeść tych dźwięków tak zapomnianych, tak dziwnych, tak niespodziewanych. Lubię to. Lubię się poddać takiemu skakaniu z nuty na nutę, z pięciolinii na pięciolinię, z melodii na melodię. Ileż to razy znalazłem perełki tam, gdzie być ich nie powinno.

piątek, 16 grudnia 2016

Piątek, piąteczek, piątunio ...

Weekend. Zawsze nastraja do refleksji nad minionym tygodniem. Ta dzisiaj krótka i zwięzłowata: to był esencjonalny, gęsty wywar. Weekend więc się przyda. Szklaneczka whisky na dobry wieczór, siakaś muzyka, dobry film. Ponieważ ostatnie weekendy były dosyć zapracowane (jakby na to nie patrzeć), może warto aktualny przeżyć bardziej luzacko. Let it be!
Aż się w głowie nie mieści, że już za tydzień Święta! Kiedy ta jesień minęła? Już lata nie wspominam, ale jesień też uciekła mi z kalendarza nie wiadomo kiedy. Nocno-poranne mrozy, czapka na głowie i zziębnięte dłonie mogły co prawda dać do zrozumienia, że zima nadchodzi, ale przecież mógłby to być tylko żart. Jest jednak inaczej - paskuda łapie nas za gardło. Dobrze, że te Święta jednak blisko. Chyba już dawno tak mi się nie chciało tego bożonarodzeniowego kolorowego i pokręconego czasu. Sam nie wiem skąd to się u mnie wzięło ...? Za parę dni choinka, potem wigilijna kolacja (w tym roku u nas!), zapach grzybów everywhere, pasterka na której będę kolędował wniebogłosy (i walczył ze snem podczas kazania), potem świąteczny obiad; pomarańcze, mandarynki, makówki (oh! te makówki!). I jeszcze śniegu jakoś chcę!

Tymczasem we wszechświecie i okolicach:
- Qwa! Paliwo coraz droższe. Dzisiaj już ON po 4,67 PLN na BP.
- PiSuary coraz śmielej sobie poczynają. Totalitaryzm kiełkuje zastraszająco krzepko.

wtorek, 13 grudnia 2016

Serengeti

Przywaliło mrozem, że hej ! 
Dzisiaj z rana w drodze do roboty, w zależności od miejsca, od -9,5 do -6 st.C. A to już wynik bolesny. Nie tylko dla ludzi zresztą. Zimno wygnało też dzikie bydlęta z lasów. Czułem się jak na jakimś safari w Serengeti 😀 W pewnym momencie, na niezbyt wszak długim odcinku drogi przez las, po jednej i drugiej stronie, w rowach, na poboczach i na samej drodze też, stadka dorodnych saren i okazałych jeleniowych łani. Ha! Szkoda, że nie mam w samochodzie kamerki. Jazda pośród dzikiej zwierzyny, i to w takiej bogatej odsłonie, to emocjonująca sprawa.

Zima zła, hu-hu-ha hu-hu-ha !!! Szkoda (ja to mówię!), że śniegu nie ma.

Wymarznąwszy dzisiaj solidnie zaraz rozgrzeję się przepysznym grzańcem z piwa, korzeni, miodu i pomarańczy przygotowanym przez Najlepszą z Żon. Uhmmm ... ależ pachnie! ależ smakuje !!!

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Wojna totalna

Wojna! Dwutygodniowa wojna totalna. Na wyniszczenie. Bez brania jeńców. Bez litości. Bez kompromisów. Pierworodna czyta ... książkę.
W tej wojnie agresja osiąga poziom niewyobrażalny. Zmuszenie do przeczytania lektury wymaga wytoczenia najcięższych dział, użycia broni biologicznej, szantażu i groźby. W trakcie starć rykoszetem dostają strony niezaangażowane. I cierpią. Ale wojna taką ma naturę, że nie trzeba opowiedzieć się po którejś ze stron, aby krwawić. Nawet pośród sojuszników wzajemnie celnie zadane rany krwawią. Konflikt ociera się o rozwód, niebieską linię, pakowanie walizek, pedagoga szkolnego, psychologa i kozetkę u psychiatry. Ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo i przyjemnie, wszak Pierworodna musi ... przeczytać ... książkę. Qwa! To nie żarty! MUSI ... PRZECZYTAĆ ... KSIĄŻKĘ !!!
Ostatnie dwa tygodnie są odarte z człowieczeństwa. Zbrodnia goni zbrodnię. Łza płynie za łzą. Ból, cierpienie, najpodlejsze instynkty. Bo Pierworodna czyta ... książkę. Doznanie tak dojmujące, przeżycie tak ekstremalne i zadanie tak radykalne, że pokojowo nie mogło się to odbyć. Na horyzoncie majaczy szansa na zawarcie pokoju, bo zostało już tylko parędziesiąt stron. Wyniszczone armie łakną jak kania dżdżu zakończenia tego konfliktu. Oby jak najszybciej. Ale ... Pierworodna ... jeszcze ... czyta.

niedziela, 11 grudnia 2016

Co tam Panie w gastronomii ?

Weekend. Jak zwykle grzeszny. Można by rzecz: Sodoma & Gomora. O ile w tygodniu racjonalne odżywianie nie jest problemem, bo narzucony sobie reżim jest do opanowania, to jak przychodzi weekend, to budzą się demony. Nie inaczej i tym razem 😋
Jest piątek wieczór, jest sobotnia noc, jest barek zaopatrzony i lodówka z dostępem "full opcja".  Morale nadszarpnięte zluzowaną atmosferą, a i okazja czyni złodzieja. No i nie mam już odwrotu. Jest pysznie i rubasznie. Szczególnie, gdy np. świąteczne porządki są pokutą wystarczającą do odkupienia wszelkich kulinarno-napitkowych win.
A'propos porządków świątecznych. Pojechalim z Najlepszą z Żon po kuchennej bandzie w sobotni wieczór i noc. Na tyle, że niektóre rewiry, o których istnieniu już dawno zapomniałem, były nie lada niespodzianką. Podobnie, jak zapomniany osprzęt i inne tego typu skarby. Największą wartością, poza przejściem na wyższy level porządku w kuchni, było wyniesienie na śmietnik hołdy różnych rupieci. Taka akcja zawsze mnie cieszy.
Niedziela leniwa. Trzeba było nieco odpocząć po suto zakrapianym sprzątaniu. W końcu człowiek musi dychnąć, skoro to jeszcze weekend. Wieczorek towarzysko też udany, na miejscu. Teraz już cicho, światła zgaszone, tv przyciszony. Jeszcze tylko wieczorna toaleta i można się zanurzyć w kołdrzane i poduchowe czeluście. Może jeszcze parę stron książki? Czemu nie, chociaż właściwie to trzeba się pomału wygaszać.
Pogoda taka sobie. Ostatnie dni to ocieplenie z plusowymi temperaturami. Od jutra mam być oraz zimniej. Gdzieś tam ktoś przewiduje białe święta w tym roku- wierzyć, nie wierzyć ? W sumie zawsze to milsze święta, jak białe. A jak już o świętach, to dzisiaj taka rozmowa w temacie się uskuteczniła. Kwintesencją była myśl, że nie można odpuszczać za bardzo, zbyt luzować wszelkich obyczajów, mimo że oficjalna wykładnia "praw i obowiązków świątecznych" jest coraz bardziej liberalna. Bo czyż właśnie w tych zwyczajach zarezerwowanych dla tych świąt nie jest zapisana cała ich magia i niezwykłość? 

niedziela, 4 grudnia 2016

Dzień Odlewnika i inne melanże

Cytując klasyka: "... no i cały misterny plan w pizdu".
Zgrzeszyłem trzykrotnie. Jak Piotr trzy razy zaparł się Nauczyciela, tak ja trzykrotnie odwróciłem głowę od zbawiennego detoxu, któremu się poddałem. "Zaprawdę powiadam, że nim kur trzykrotnie zapieje o poniedziałkowym świecie, ty zeżresz to co nie powinieneś". I stało się. Zgrzeszyłem niemiłosiernie i nawet pisząc te słowa przegryzam jeszcze pszenne zdradzieckie paluchy. O ja niedobry! Czy wrócę na ścieżkę żywieniowego oświecenia? Hmm ...
Ale było warto zgrzeszyć.
Piątek. 
To był bardzo dłuuuuugi dzień. A finisz był dosyć spektakularny. Dzień Odlewnika i firmowy event. Było wszystko to co potrzebne do świętowania, dobrej zabawy, łącznie z muzyką i towarzystwem szytym na miarę tego wydarzenia. To był wielce udany wieczór.
Sobota. 
Początek na lekkim "wczorajszym", troszkę słabo, z czasem do normy. Potem urodzinowi goście Pierworodnej. O Boziu! To było dopiero doznanie. Stado 11-to latków w zagęszczeniu na metr kwadratowy zapewniającym takie skumulowanie energii, że studzenie reaktora atomowego to przy tym pestka. Traumatyczne przeżycie. Lekkie przestudzenie tego ładunku nastąpiło w trakcie godzinnego przepędzenia stada do Nota Bene w celu wypasu na pizzowym cieście. Końcówka w domu dopełniła to huczne świętowanie. Koniec końcem, dało się przeżyć.
Niedziela. 
Drugi dzień urodzinowania. Tym razem rodzinnie. Tradycyjnie.

No i mamy grudzień. Ten magiczny bardzo krótki miesiąc w roku. Lada chwila Święta, potem Sylwester i mamy Nowy Rok. Zima gdzieś tam czyha za rogiem raz po raz szczypiąc ziąbem i posypując śniegiem. Ja jednakowoż mam nadzieję, że przynajmniej w drugiej połowie stycznia świat przykryje się grubą warstwą śniegu. Dlaczego? Bo mam plan, ba, plan mam już zaklepany i zarezerwowany. Ale o tym kiedy indziej ...

poniedziałek, 28 listopada 2016

Detox

Jestem na diecie. Znowu? Tak, znowu... Pomału zaczynam być, jak siakaś modelka, czy cuś :))) Ale tak poważnie, to potwierdzam, że znowu nadszedł ten niedobry dla mnie czas. Może bym nie zaczynał znowu, ale tym razem to Najlepsza z Żon była prowodyrem. Podpuściła mnie, a ja dałem się podpuścić. Na dodatek, kiedy najlepszy przyjaciel twierdzi, że masz nadwagę, to trzeba mu wierzyć- a o tym poinformował mnie niedawno mój smartphone. A to już nie przelewki.
I tak właśnie dzisiaj zaczynam drugi tydzień. 
Jest ciężko. Nie che mi mi się opisywać co i jak, ale tak "niedopasowanej" do mnie diety jeszcze nie miałem. Przy czy niedopasowanej oznacza w tym przypadku nie to, że jest źle na mnie skrojona, tylko mi ... osobiście nie pasuje, bardzo :)) Problem w aktualnym wyzwaniu tkwi w jednym - w braku mięsa! Moja złowieszcza, agresywna, drapieżna natura łaknie mięsa, jak kania dżdżu. 
Oficjalnie to nie dieta, tylko detoksykacja organizmu.Tere-fere, to dlaczego tak mi się chce wszystkiego innego niż to, co muszę zajadać ? Już nie mogę patrzeć na to zdrowe jedzenie, które ma mnie odtruć i spalić zbędne kg tak miło zdobyte przy pomocy prawdziwego jedzenia. 
Jeden fakt niezaprzeczalny - nie chce mi się jeść. Gdybym nie miał resztek zdrowego rozsądku gdzieś na dnie żołądka, to bym chyba zrezygnował z jedzenie w ogóle i przeszedł do etapu żywienia energią z kosmosu. Zresztą to co zjadam daje mi takiego pałera do działania, że podejrzewam jakieś nieznane siły ze wszechświata, że mnie doładowują podczas snu. No bo z trawienia tej codziennej zieleniny to raczej wiele chyba nie ma. 
Narzekam i narzekam. Ale co to w sumie takiego ta dieta. Nie pierwszy i nie ostatni raz się głodzę i próbuję odrestaurować sterane czasem i życiem cielsko. Jestem do tego przyzwyczajony i nie mam problemu z dyscypliną we wszelkich aspektach związanych z odchudzaniem. Nie ma więc co biadolić, tylko zacisnąć pasek o jedną dziurkę bardziej. A potem, jak już powiem basta!, zlizać słodką niskokaloryczną śmietankę sukcesiku. 
Jednak w tym cały jest ambaras, że ... No właśnie, już w najbliższy piątek, a potem w niedzielę czekają mnie dwie imprezy. Z jedzeniem. Z piciem. Hmmm... Będę musiał zgrzeszyć i okazać słabość w imię ulepszania stosunków międzyludzkich i nieurażania uczuć Pierworodnej. To wygodne tłumaczenie ? Owszem, wygodne. I zapewne będzie wielce ten grzeszek smakował.

Tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- popadało dzisiaj śniegiem. Teraz za oknem -1,2 st.C. Zima podszczypuje w tyłki.
- paliwo znowu idzie w górę. W Gliwicach na BP, z ON trzeba dać 4,36 PLN

sobota, 26 listopada 2016

Pomarzymy?

Do pracy daleko. Wstać trzeba wcześnie ... albo późno, zależy jak na to spojrzeć. W każdym bądź razie jest ciemno, czyli naturalną koleją rzeczy byłoby spać, nie jechać. Ale jak już trzeba jechać - a spać nie wypada - to można nieco pomarzyć przez tę godzinkę.
Na przykład o wakacjach. To dobre marzenie. Szczególnie, że już zarezerwowałem domek. Od razu jakoś tak fajnie na sercu się robi, bo pierwszy cel na 2017 jest skonkretyzowany. Ten punkt programu każdego roku jest niezmiennie ekscytujący i powodujący banana na gębie. Lubię sobie wizualizować, jak to będzie tym razem. Mimo, że "znowu" tam, to niezmiennie nie mogę się doczekać.
Albo zamiast marzyć, może powspominać. Jak tak jadę, to radio gra jeszcze nocny repertuar. Taki zupełnie inny niż ten grany w dzień. A że nocny, a nie poranny to czas, niech będzie dowodem to, że zdarza mi się słuchać audycji "nocny przegląd prasy" jednej z rozgłośni. Ale do rzeczy. Wśród tej nocnej playlisty są czasami takie perełki, że aż za serce łapią. No i budzą się wspomnienia. Nie jednak o konkretnych piosenkach i artystach chciałem, tylko o pewnym zjawisku z nimi związanym.
Dawno, dawno temu, w zamierzchłej galaktyce, zbierało się i hołubiło, jak największy skarb plakaty swoich idoli. Muzycznych, sportowych, filmowy, co bądź co było ważne, na topie, albo pokazywało daleki, nieznany, pociągający zachodni świat. Jak tak sięgam pamięcią, to pierwsze moje plakaty, którymi oblepiłem ścianę (na plastelinie!), to były postery TSA, Republiki, piosenkarki o pseudonimie Gayga, Jon'ego Bon Jovi, Ayrton'a Senny i jakichś koni (!). Te konie to nie wiem skąd mi się wzięły, serio. Potem, kiedy już miałem swój własny pokój, to centralnie na ścianie wisiał poster z filmu "ET" (bałem się go w nocy, serio), oraz z "Zabójczej broni". Co ważne - to były plakaty z zachodnich gazet! Skarb niemalże. No bo normalnie, to jeśli nie miałeś dostępu do kontrabandy z RFN'u, to trzeba było czatować na tygodnik "Razem" lub "Panorama" i liczyć, że akurat będzie plakat, bo nie zawsze był. Czasami też w takich gazetach jak "Nowa wieś" były plakaty. Pamiętam, że z tego szropapierowego gazeciska miałem plakat zespołu Kaczki z nowej Paczki :).
Plakaty wieszało się nie tylko na ścianach. Idealnym miejsce była też szyba drzwi do pokoju. Nie dość że plakat zdobił, to jeszcze ograniczał światło wydostające sie na zewnątrz, gdy rodzice gonili już spać krzykiem "gaś światło!". Miałem ci ja na swoich drzwiach wycyganiony od kolegi, który miał "zachodnie" źródło posterów w postaci rodziny w "Efie", zajebisty plakat Bruce'a Lee z filmu "Wejście smoka". To było coś! Wiecie, ta poza z ostatniej walki, z tymi zadrapaniami po tygrysiej łapie Han'a. Na drzwiach miałem tez plakat młodego Michael'a Jacksona. Eh to były czasy ... Potem, wraz z nową polską pojawiały się w kioskach kolorowe "Popcorny" i inne "Brava". Czar plakatów prysł wraz z ich nagłą podażą na rynku. Nikt już nie zbierał, nikt się nie wymieniał, nikt już nie cenił. Ja już zresztą wtedy wyrosłem z plakatowej mody.
Tak to muzyka nocy mnie czasami buja pomiędzy marzeniami, snami, a wspomnieniami w dziecięcyh lat.

niedziela, 20 listopada 2016

Pasibrzuch, #Powen, listopad i takie tam ...

Podsumowanie tygodnia.
W tym tygodniu spotkało się "stare" z "nowym". Szybciej niż myślałem skrzyżowały się moje drogi #powenowe z #rafametowymi. Skrzyżowały, to może za dużo powiedziane, ale fakt faktem, że #Powen mnie nawiedził w moim nowym królestwie :) Szkoda tyko, że nic z tego spotkania zawodowo nie wyszło. Ale kto wie, może kiedyś ... :)
Zakończenie tygodnia pod znakiem zakupów. Oj, było grubo! Ale najważniejsze to, że w 100% plan wykonany. Satysfakcja pełna. Warto było, że bolało.
Listopad jakby w tym tygodniu nieco łaskawszy w okolicach weekendu. Łyżka słońca w beczce deszczu, zwłaszcza w piątek i dzisiaj. Dzisiejsze okołopołudnie spędziłem na godzinnym bieganiu. Ale coraz ciężej pasibrzuchowi pomykać po okolicach. Jak widać nie można się na zapas naładować kondycją. Było, jakby ciężej niż zwykle, ale nie powiem, że nieprzyjemnie. Ba, było bardzo fajnie bardzo. Grzechem by było nie wykorzystać ciepłego listopadowego dnia.
Od jutra zabieram się za siebie nieco inaczej. Właściwie to Najlepsza z Żon się za mnie zabiera. Wiele ostatnich tygodni to z mojej strony zatracanie wszystkiego dobrego co zrobiłem dla siebie, dla swojej kondycji. Oprócz tego, że treningów właściwie zaniechałem, to i odżywianie poszło w kierunku obżarstwa, a o używkach nie wspomnę - głównie o ilości kawy chodzi - żeby nie było głupich domysłów ;) No to idę na detox! O wynikach i międzyczasach, pewnie wspomnę conieco.

Tymczasem we wszechświecie i okolicach:
- paliwo w końcu wróciło do cen akceptowalnych. Dzisiaj ON na BP za 4,19 PLN

środa, 16 listopada 2016

Pierwszy śnieg

No może nie pierwszy, ale pierwszy istotny, bo trzeba było samochód odkopać. Śnieg. Może nie w zastraszającej ilości, ale jednak. Może już nie ma po nim śladu, ale zapaskudził początek dnia.
Listopad w pełni. Pogoda jak na listopad ... okazała. Sam listopad pewnie chichota ze złośliwą satysfakcją, że tak mu się powodzi. Pierwsza połowa miesiąca z dnia na dzień była coraz paskudniejsza, zimniejsza, mokrzejsza, bardziej wietrzna, ponura. Dzisiejsze słońca to tylko wyjątek od standardu.  Jest fatalnie, a czapki, szale i rękawice, to nie fanaberia w ten czas.
Co tam nowego? Ano nic ciekawego. Nic takiego nad czym można by się rozpisywać. Między innymi z tego powodu nie zaglądam tutaj, na bloga, często. W pracy ok, w domu także bez zbędnych rewolucji, wojen i wybuchów ponad miarę.Chociaż może tych wybuchów to jednak nieco zaliczyłem-wszak jestem ojcem "prawie" nastolatki. 
W zeszły, przedłużony Świętem Niepodległości, weekend byliśmy z gościnnymi występami w Kielcach. Było fajnie. Ugoszczeni, nakarmieni, opici - czego więcej chcieć :)) Lubię tam jeździć; zawsze. 
Perspektywa nadchodzącej zimy nieco mnie przygnębia. A właściwie to nawet dołuje. Coraz krótsze dnie i brak słońca to nie jest stan, który lubię. Prawdziwym szczęściem będzie moment w którym znowu dnia zacznie przybywać. Słońca mi się chce!

niedziela, 30 października 2016

Dłuuuugi weekend

Pierwszy długi weekend, po pierwszym miesiącu pracy w "nowym świecie".
I jak? Hmm ... dobrze. Z mojego punktu widzenia... jest ok. Za mną 4 tygodnie, z których każdy kolejny jest mniej zaskakujący od poprzedniego, bardziej okiełznany, bardziej poukładany i "świadomy". O ile pierwsze dni byłem jeszcze nieco obok, o tyle teraz już ogarniam w miarę sprawnie wszystkie zawodowe nowości. Jak każde miejsce, tak i to ma swoje "bomby do rozbrojenia" i absurdy do zaorania - jest co robić, jest z czym się zmierzyć. Staram się już organizować wszystko "po mojemu", choć to dopiero początek. Zanim poznam każdego mojego "żółnierza" i optymalnie przegrupuję cały ten liczny batalion zgodnie z jego operacyjnymi możliwościami, to długo jeszcze. Postawiłem sobie jednak cel wprowadzenia nowej jakości do wszystkiego, co leży w moich kompetencjach i zadaniach. Daleka droga, wiem, ale w gdzieś tam szkicuję sobie w głowie, notuję w myślach, przemalowuję to i owo, ustawiam inaczej otaczająca mnie rzeczywistość. 
Koniec miesiąca, koniec października. Za oknem pogoda, która optymistycznie nie nastraja. Ta jesień jak pięknie się zaczęła, tak samo energicznie wygasła. Od wielu już dni za oknem chłodno i "listopadowo", a słoneczne chwile są tak nieliczne.
Mało już biegam. Głównie przez pogodę. Nie mam się co tłumaczyć inaczej. Średnio przyjemnie jest moknąć i dać się wygwizdać przeszywającym wiatrom. Mimo to jestem na siebie zły. Szczególnie, gdy cotygodniowe ważenie pokazuje, że kilogramy mozolnie przyrastają i wszystkie kondycyjne wiosenno-letnie sukcesy pomału odchodzą w niepamięć. I nie wiem jak to powstrzymać ... skoro nie biegam; i żrę na dodatek, jakbym sadła na zimę potrzebował.
Poremontowy stan zawieszenia wciąż nas trzyma w garści. Niedokończone kąty proszą się o finalizację. Nie mam ochoty się do tego przyłożyć. Zresztą Najlepsza z Żon tez jakby odpuściła i nawet w nowe meble się jakoś przestała wprowadzać. Takie jakieś nas jesienne zmęczenie materiału dopadło.
Ale jest środek długiego weekendu! i tego się na razie trzymajmy :))

sobota, 8 października 2016

Pierwszy weekend Nowej Ery

Pierwszy weekend nowej ery; mojej nowej ery.
Długo się zbierałem do napisania o tym, co się wydarzyło w tym burzliwym wrześniu. Czas jednak - przynajmniej dla porządku kronikarskiego - napisać parę słów. Ufff ... Otóż zmieniłem pracę. Po 12 latach pracy w pompach, opuściłem pokład. Dlaczego ? Bo tak było trzeba. Daruję sobie wywlekanie brudów i komentowanie nieczystych zagrań, których miałem okazję doznać, bo się tym brzydzę i trzeba mieć klasę, żeby nie dać się ponieść niezdrowej ochocie dowalenia komukolwiek. Powiem więc tylko tyle, że odszedłem sam, z własnej woli, tak jak chciałem i z wysoko podniesioną głową. To cholernie dla mnie ważne. Kiedyś przyrzekłem sobie, że właśnie tak to miało wyglądać. I sam sobie słowa dotrzymałem. 
Ale pomijając tony emocji towarzyszących temu zdarzeniu, podejmowaniu decyzji, rozliczaniu się z przeszłością, są też czysto logiczne aspekty mojego wyboru. Co mogłem zrobić dla tej firmy - a bez niepotrzebnej skromności twierdzę, że zrobiłem wiele - już zrobiłem. Utoczyłem mnóstwo krwi dla "mojej" firmy i pewnie niejeden dzień życia mniej, w związku z tym, mi pozostał. Wiele się też tam nauczyłem, fakt. W końcowym rozliczeniu, to jednak ja będę na minusie. Tak mi się wydaje. Osiągnąłem wszystko, co mogłem. Byłem wysoko, ale od dwóch lat już tylko opadam bez szans na zmianę tego trendu. Dlatego też to był najwyższy czas, aby podjąć decyzję o rozwodzie. Jakkolwiek była to najtrudniejsza decyzja w moim zawodowym życiu, a "moje" pompy głęboko pozostaną w sercu.

Od tygodnia pracuję w nowej firmie. To był tydzień, który każdym dniem mnie zaskakiwał i zarzucał całym mnóstwem nowości. Zresztą to co robię jest samo w sobie dla mnie nowością. Jednakowoż czuję wielki apetyt na te nowe danie. Smakuję nieznanego z wielką ciekawością i pisze nowe zawodowe menu. Od lat nie czułem już takiego podniecenia z szansy na uczestnictwo w czymś nowym. Perspektywa budowania czegoś, planowania i kreacji jest nielichą dla mnie podnietą. Znowu mi się chce. Tak, chce mi się. To chyba najważniejsze pierwsze odczucie związane z nową pracą. 
Czuję, że będzie dobrze.

Tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- jesień w najgorszym wydaniu. Szaro, buro i ponuro; leje, zimno, pierwsze przymrozki.
- ON na stacji z muszelką po 4,23 PLN
- Polska wygrywa z Danią 3:2 w eliminacjach do MŚ 2018
- kończmy remont pokoju
- Wiktoria ma rękę w gipsie - efekt wrześniowego rolkowania

sobota, 10 września 2016

To był dobry dzień

To był dobry dzień.
Za nami kilka gorących wrześniowych dni, przed nami kilka kolejnych upalnych. Wrzesień doskonale nadrabia to, czego sierpień nam nie dał. Dzisiejsza sobota nie była inna; słoneczna i gorąca. 
Przedpołudniowy rekonesans wielkiej zmiany. Po południu ognisko i kiełbasa pieczona na kiju w towarzystwie. Cały ten dzień naładowany emocjami, dobrymi. Zresztą weekend już wczoraj znamienicie rozpoczęty wieczorowym sushi w dobrym towarzystwie. A jutro zwieńczenie końca tygodnia wyprawą na już ostatnie godziny w tym sezonie nad wodą i z dosmażaniem lica w słońcu.

Opuszczam się w bieganiu. Bardzo. Dokucza mi łydka, kuje mnie w biodrze, co chwilę coś, cały jakiś taki jestem już fizycznie ... "poobijany". Jeszcze bardzo chcę, a już nie bardzo mogę, mimo że sił nie brakuje. Tak między jednym, a drugim treningiem próbuję się pozbierać, pozbyć dolegliwości, potem bieg i ... znowu o kilka dni za długa przerwa. Właśnie czekam na ten dzień kiedy znowu będę mógł wzuć trampki i ruszyć w trasę. Eh, zniechęcające to...

niedziela, 4 września 2016

Anegdota

Tak przy okazji zbliżającego się szybkimi godzinami poniedziałku ...
Anegdota.
Działo się dzisiaj, około południa. 
Tydzień temu przysiadłem sobie dupą moje wysłużone, ale jakże ukochane słoneczne okulary. Dzisiaj słońce operowało doskonale mocno, więc taka oto rozmowa w aucie się narodziła.

On - strasznie mnie te słońce razi. Nie wiem dlaczego, może coś nie tak z tymi moimi oczami ... ?
Ona - może coś bierzesz ... ?
On - ? 
Ona - ... no, że takie wrażliwe oczy, to może coś zażywasz ...
On - ciekawe co ... ?
Ona - może "niewierz" ... ?
On - tzn ?
Ona - no bo źrenice może ci się tak rozszerzają, gdy codziennie rano przychodzisz do roboty i: "No nie! Qwa, normalnie NIE WIERZĘ !!! "

Ot cała moja Najlepsza z Żon :D 

niedziela, 21 sierpnia 2016

Szara niedziela

Pierwsza standardowa, pourlopowa niedziela. O ile tydzień temu mieliśmy gości i niedziela przemknęła intensywnie i nietypowo, to dzisiaj już jest modelowa, jak z definicji. I jeszcze ta pogoda; szaro, buro i leje. Tym bardziej jest to przygnębiające, że przecież wczoraj pławiliśmy się w słonecznych promieniach i basenowej wodzie, na termometrze było 27 st.C, a słońce grzało na całego, tak jak na sierpień przystało. Ten jednodniowy powrót lata był tak samo zaskakujący, jak genialnie trafiający w sedno sobotniego popołudnia. To była niespodzianka na miarę moich oczekiwań od tego ledwo zipiącego sierpnia. Kiedy natomiast w TV wieczorową porą zapowiedzieli zmianę pogody, wraz z nadchodzącym z zachodu chłodnym frontem, trudno było w to uwierzyć. A jednak. Front przeszedł przed godziną, może dwiema, zabrał słońce i ciepło, zlał świat deszczem, a niebo zasnuł ołowianą szarością chmur. A tfu!
Leczę moją kontuzję. Smaruję i naświetlam bolącą łydkę. Z dna na dzień jest lepiej. Wczoraj jeszcze rano (jak to rano) mięsień bolał, ale z upływem dnia się rozgrzał, rozchodził i było niemal idealnie. Dzisiaj wstałem bez bólu. Pierwszy raz najpierwsze poranne kroki od dłuższego czasu były zupełnie bez jakiegokolwiek bólu. W przeciągu całego dotychczasowego dnia jedynie o dolegliwości przypominają mi chwile gdy nacieram chore miejsce maścią - no ale przecież wiem gdzie, jak nacisnąć, żeby poczuć. Dobrze, niech mija ta bolesność, bo głodny jestem biegania. Bardzo mi się już chce wrócić na trasy. Dodatkową motywacją jest kolejne weekendowe ważenie, którego wynik mnie mało zadowala. Wciąż pourlopowa zwyżka wagi, która jest dla mnie ujmą niemałą. Ale co się tu dziwić. Nie dość że nie biegam, to zbyt częste zaglądanie do lodówki, zawiesiste owocowo-alkoholowe koktajle na wakacyjną nutę, resztki ciast i słodkości po zeszło weekendowej rozpuście, też nie pomagają trzymać się w ryzach. Od jutra, a właściwie od dzisiejszego wieczora wracam do pilnowania własnego korytka. Nie po to się wziąłem na wiosnę za siebie, zawziąłem się bardzo, uzyskałem co chciałem, żeby roztrwonić to ot tak, bez powodu. Trza spiąć poślady i wrócić na właściwą ścieżkę, o!

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Bo boli

Dogorywa ostatni długi weekend ery wiosenno-letniej, czyli tej dobrej części roku. Weekend bardzo intensywny, bo mieliśmy miłych gości od soboty. Jak to przy goszczeniu się/kogoś* (*niewłaściwe skreślić) takie towarzyskie spotkanie w dużej mierze opiera się o bufet. Tym razem nie było inaczej. Po wszystkim, mimo że niczego nie żałuję (ani krztyny spożytego jadła i napitku), czuję się na maksa zajedzony i przymulony nadmiarem wszystkiego. Toteż nie tak dawno wybrałem się na przebieżkę w celu spalenia chociaż odrobiny nadprogramowych kalorii. 
No i klops. Drugi raz z rzędu skończyłem trening pośrodku pola. O ile poprzednim razem było to gdzieś tam wpisane w scenariusz biegania (bo takie warunki narzucone, bo taki efekt narzucony, bo ... itp), to tym razem przegrałem z bólem. Wracałem do domu spacerkiem, zamiast przynajmniej truchtem. Okazuje się, że dolegliwość lewej łydki nabyta przed niespełna czterem tygodniami, miast odchodzić w niepamięć, doskwiera coraz bardziej. Martwi mnie to. Biegam od czterech i pół miesiąca, w miarę regularnie, nie było tygodni żebym przynajmniej jednego porządnego treningu nie zrobił. Ostatnim czego bym sobie życzył, to przedwczesne zakończenie sezonu. Pytanie, jak do tego nie dopuścić ? Pierwsze co, to od dzisiaj zaczynam smarowanie obolałego mięśnia i nagrzewanie go lampą. Druga rzecz, bardziej problematyczna i "bolesna", to przerwa w bieganiu. Ale na ile odpuścić ? Za ile dni spróbować znowu? Tydzień ? Czy gdy uda mi się zwalczyć doskwierający ból to będzie to znak, że znowu mogę pobiec? Kurcze, nie wiem ... Boli ...
Sierpień. Cóż za sierpień! Gdy przypomnę sobie zeszłoroczny, zalany słońcem, rekordowo pogodny i upalny, to to co funduje nam tym razem, jest jakąś marną kpiną. Może nawet nie chodzi oto, że jest zbyt mokry, bo nie jest, ale o to, że temperatury poranka bardziej pasują do późnej jesieni, a popołudnia pachną po prostu październikiem. Taka aura w żaden sposób nie pozwala przedłużyć i podgrzać urlopowych wspomnień, aby cieszyć się nimi jeszcze trochę dłużej.
Po urlopie nie pozostał już nawet ślad w sercu. Wystarczyły cztery dni w Mordorze, aby wszytko legło w gruzy, żeby rozsypał się wakacyjny zamek z piasku. Gdybym tylko ja miał takie odczucia, to mógłbym powiedzieć, że coś ze mną nie tak. Ale wszyscy wokoło mówią u nas tak samo. To tylko poświadcza, w jak chorej funkcjonujemy rzeczywistości, w jakiej patologii się nurzamy. Boli ... 

niedziela, 7 sierpnia 2016

Do ostatniego ziarnka piasku

No i po.
Piątek. Wschód słońca był bardzo malowniczy. Pięknie dzień się obudził. Niesamowicie, w tej ciszy poranka, zrobiło mi się smutno. Pojawiło się pytanie dlaczego dopiero ostatniego dnia przyszedłem na plażę o tej porze. Gdybym był sam (a byłem z Wiktorią) nie wiem, jak bym się wyrwał z tego piachu,  z tego stanu duszy. 
Potem było już gorzej. Mimo, że słońce tak optymistycznie rozpoczęło dzień, deszcz nie pozwolił o sobie zapomnieć. Lało cały czas, do nocy. Tak jakby niebiosa chciały nam pomóc w pakowaniu się do domu. Na zakończenie pobytu dostaliśmy w prezencie najgorszy dzień.
Sobota. Wyjazd.
Wyruszyliśmy o 7:45. Krótkie tankowanie, zakupy w Lidlu, jedna przerwa przed płatnymi bramkami na A1 w Nowej Wsi pod Toruniem. Jechało się świetnie, szybko, już o 12:30 minęliśmy północne rogatki Częstochowy, przez którą wlekliśmy się blisko godzinę, a w domu byliśmy w sumie po niespełna siedmiu godzinach "door to door". To tylko pokazuje, jak bardzo brakuje odcinka autostrady Pyrzowice-Częstochowa. Ale mimo, że tak przyhamowaliśmy po koniec, to podróż była świetna, szybka i przyjemna.
W bagażniku wciąż niewypakowane plażowe graty. Jak znajdą swoje miejsce w piwnicy na kolejny rok, to namacalna pamięć o minionych wakacjach pozostanie w półtorej tysiącu zdjęć i w piasku wczepionym w tapicerkę samochodu. Reszta pozostanie w mojej głowie, bardzo głęboko, bardzo mocno.

piątek, 5 sierpnia 2016

Bałtycki blues

Taaaak ... No to już końcówka. 
Wędzony dorsz po "wieczorku pożegnalnym" - palce lizać.
Właściwie od środowego popołudnia, może wieczora, napadło mnie to. Zbliża się powrót do rzeczywistości. Ale zanim to nastąpi, to jeszcze jesteśmy przecież tu, piasek sypie się z butów, a skóra słony od morskiej wody ma smak.
Wtorek. To pierwszy dzień bez treści, który nam się przydarzył. Pogoda była tak nieposkładana, że trudno było zagospodarować mijające godziny. No bo niby słońce dzielnie walczyło z chmurami, ale nie było mowy o plażowaniu, co niejako strąca taki dzień do niższej kategorii zaszeregowania. Dopiero wieczór jakiś konkretny miał smak, bo Państwo Motyki zaprosili nas na pizzę do La Costy z okazji ich rocznicy ślubu. Potem impreza przeniosła się do kempingu i trwała do późnej nocy.
Środa. Miało nie być ok, a było. Pogoda, na przekór prognozom, okazała się mega fajna. Cały dzień na plaży, z obiadem, z kąpielą w morzu, zabawą w piasku i wszystkim co można sobie po plaży obiecywać. To piąty dzień z poziomu Master, jeśli chodzi i warunki plażowania. Było świetnie ...
Czwartek. Kolejny dziwny dzień. Bardzo ciepły (nie wiem ile termometr pokazywał), bardzo wietrzny, paradoksalnie bardzo parny, do czasu pierwszej ulewy. Takie oberwanie chmury zaliczyliśmy trzykrotnie. W międzyczasie słońce i piękna pogoda, ale i chmury ciężkie, jak ołów. Dopiero popołudniem wyszliśmy z domku na długi spacer nad Piaśnicę. Wieczorem ostatnia ulewa. A potem pożegnalny wieczorek do północy.
Jutro, a właściwie to już dzisiaj, ostatni dzień. Chcę go rozpocząć powitaniem słońca a plaży. Jeśli oczywiści pogoda mi pozwoli.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Słońce, błękit, morze

Nadmorskiego urlopowania ciąg dalszy ...
Miniona sobota z rana wydawała się mało okazała pod względem pogodowym. Z upływem dnia wypiękniała jednak doskonale. Mimo, że nie był to dziań plażowy, to jednak spędziliśmy ten dzień na plaży. Najpierw Wiktoria z Hanią zgarnęły nagrody w konkursie tanecznym, a potem zalegliśmy na kocu z twarzami wystawionymi do słońca i z piwkiem w rękach wsłuchiwaliśmy się w szum rozpędzonych fal (trochę wiało, ale nie dotkliwie jakoś). 
Niedziela miała być spisana na straty - tak prorokowała prognoza pogody. Chcieliśmy jednak wbić się na chama w okno pogodowe, które miało zagościć w naszych stronach do południa. Okazała się, że gdy południe Polski (w tym Zabrze) zostało zalane wodą, my mieliśmy kolejny plażowy dzień poziom Master. Doskonała pogoda, słońce i błękitne niebo nad głowami, a woda w morzu w najlepszym temperaturowym wydaniu. Poplażowaliśmy prawie do 16:00, z obiadem na plaży (pizza). Ten dzień plażowy, kończący pierwszy nasz tydzień, dostojnie dołączył do trzech doskonałych z początku tygodnia.
Poniedziałek. W nocy lało niemożebnie. Deszcz dudnił z siłą wodospadu o dach naszej hacjendy. Rano niebo było sine i nic nie wskazywało na to, że coś z tego dnia da się "wyciągnąć". A tu proszę! Jeszcze przed południem niebo się wyczyściło i raczy nas błękitem w najlepszym wydaniu. Tylko wieje. Bardzo. Na plaży byliśmy tylko zobaczyć wzburzone morze w kolorze khaki. Ale poza plażą wiatr tak nie doskwiera, choć jest to zdecydowanie najbardziej wydmuchany dzień naszego pobytu. Plany na najbliższe godziny są. Na pewno jedziemy do Jastrzębiej Góry do Baru Max. A potem ... potem się okaże, może jeszcze wyskoczymy w kierunku Helu, żeby wieczór spędzić w Jastarni przy muzyce G.A.S.P. - to taki plan max na dzisiaj.

Coś zasłyszanego, wartego przytoczenia, bo fajne :))
Ranek. Dwa domki dalej dwóch przedstawiciele klasy wyższej, ekskluzywnej, rodem ze stolicy (wnioskuję po rejestracjach na W), sprawiających wrażenie "lepszych od innych". To tacy, których jak spotykasz w kolejce w sklepie, to wiesz, że szybko nie zrobisz zakupów, bo będą gwiazdorzyć, wybrzydzać i demonstrować swoją "wyższosferowość". Rozmowa rozwija się w kierunku ekonomiczno-gastronomiczym. Gdzie najbliższa Biedronka (pan wyglądający na "najwyższą sferę" doskonale obeznany w temacie), oraz jak można przyoszczędzić kupując porcję ryby, czy kotleta i dzielić ją na pół z małżonką, "no bo 200 g na dwoje aż nadto". Ale to nic, bo potem był hit :)) Pan, ten obeznany z lokalizacji Biedronek w okolicy, otrzymuje telefon (albo sam dzwoni - nie wiem), rzuca do słuchawki "Wiesz co, dogadamy wszystko, jak wrócę do Polski". Ha, ha, ha ... !!! :D Ale jaja! Facet siedzi na mocno-ekonomiczno-oszczędnym turnusie w lokalu w mało wypasionym kurorcie nad Bałtykiem :D :D :D, a gwiazdorzy, jakby wygrzewał się przynajmniej na tarasie apartamentu w Monaco :))). Rozwala mnie coś takiego, a na faceta do końca pobytu będę mógł patrzyć jeno z nie do opanowania grymasem zniesmaczenia. Tak to bywa ...

piątek, 29 lipca 2016

Z pamiętnika urlopowego myśliwego

Hmm ... Nie żebym oczekiwał tabunów przechadzających się wzdłuż i wszerz tutejszego rewiru łowieckiego, ale jeśli w zasięgu 200 mm trzeba wypatrywać sztuki naprawdę godnej strzału, to albo to złośliwość losu, albo na starość myśliwemu gust się wyostrzył.
Zatrzymajmy się na łaniach, bo rogacze z natury mało wzrok ciągną. Więc, a to u łani pęcinki nie takie, a to zad jakiś-taki-nijaki, a to pierś nie nazbyt rozwinięta. Ogólnie rzecz biorąc "szału obfitości nie ma". 
Zręczny myśliwy zaobserwować może pewną zależność co do występowania dorodnych sztuk. Samotne łanie występują częściej, i tam też wydeptują ścieżki, w pewnej odległości od brzegu akweny wodnego, który zatłoczony jest nadmiernie dla ekspozycji własnej łań tychże. Co do pory występowania, to też z upływem dnia ich liczebność wzrasta, co można tłumaczyć tym, że odsetek łań z młodymi i rogaczami ubywa w porze paśnikowej. 
Gatunkowo zwierzyna płowa raczej jest jednorodna. Nie zaobserwowano zróżnicowania co do maści i podgatunków obcych środowiskowo dla badanego rewiru. Maść najczęściej przybiera odcienie od płowej do jasnego brązu, sierść długa, często błyszcząca, z rzadka kręcona. Świece z długimi rzęsami, chrapy delikatne, łyżki podłużne owalne. 

Urlop !!!!!!!!!!!!!!! Dębki ! 
Dobiegając pomału do półmetku już teraz powiem, że jest ... git. A nawet bardzo git. Pogoda niezmiennie dobra. W szczegółach wyglądało to dotąd tak: sobota - tak sobie, nieplażowo; niedziela - już z plażą, ale jeszcze bez słońca; poniedziałek, wtorek, środa - trzy dni idealnej pogody: gorąco, bezwietrznie, z całodniowym słońcem na błękitnym niebie; czwartek - gorąc nieco zelżał, trochę białych obłoków, trochę wiatru (zrezygnowaliśmy z plażowania na rzecz wycieczki do Akwarium w Gdyni); piątek - z rana słońce, z upływem dnia zbierające się chmury i burza, która wygoniła nas z plaży (nieco zmoczywszy). Cały czas jednak ciepło z temperaturą godną zandali, krótkich galotków i koszulek na ramiączkach. 
Jak dotąd zaliczyliśmy jedną wycieczkę (do Gdyni), jeden wypad "koncertowy" (G.A.S.P. w Białogórze), jeden miejscowy wieczór przy muzyce na plaży, no i cztery pełnodniowe plażowania (+ jedno nieudane, dzisiejsze). Wszystkie eventy w  towarzystwie naszych towarzyszy tej wspaniałej doli, Motyczków :)) Poza tym osobiście zaliczyłem dwa poranne biegania po dyszce z okładem.
Po burzy i deszczu nie ma już śladu. Na niebo powrócił błękit upstrzony białymi obłokami. Prędko zrzuciłem z ramion bluzę, która podczas deszczu wydawał się być na miejscu. Już teraz słońce blenduje mi w monitor ustawiony na tarasowym stoliku naszego domku. Zapowiada się eleganckie popołudnie i niezgorszy wieczór. Kto wie, może w końcu jakiś sunset nas skusi ku uciesze fotograficznej chuci? Cały czas jeszcze na etapie planów do realizacji pozostaje witanie dnia o wschodzie słońca. Ale i na to przyjdzie czas.

poniedziałek, 18 lipca 2016

21097 m

Biegam. Nie tajemnica to, że od trzech i pół miesiąca biegam ku radości swojej i zdrowia ... jak mniemam. Nakręciłem się bardzo na to pochłanianie przestrzeni noga za nogą. Dwa, trzy razy w tygodniu zakładam buty na nogi i pędzę przez pola w tempie swoistym do siebie dopasowanym. 
Po trzech miesiącach treningu (w miesiącu sumarycznie średnio po ok 100 km) dałem się nieco podpuścić Najlepszej z Żon i puściłem się w długą, z zamiarem pożarcia półmaratonu. Niezbyt wiedziałem jak, trochę jednak poczytawszy w sieci, pobiegłem. I dobiegłem do mety. Sam na sam z sobą, bez dopingu i wsparcia na trasie, w słońcu niemiłosiernie przypiekającym popołudniową porą, bez odpowiedniego zapasu płynów do wypicia (o Boże, jak smakuje w trasie cokolwiek płynnego!), pokonałem ten dystans. Przebiegłem półmaraton! Jestem dumny z siebie, a jak! Byłem co prawda przekonany, że dam radę, ale po minięciu mety doceniłem sam siebie. Przebiegnięcie tej trasy dowartościował ból, jaki sobie zaaplikowałem, jako nagrodę. Mimo, że minął już tydzień, wciąż czuję w nogach tamtą niedzielę. I to mimo to, że od tego czasu już dwukrotnie dopisałem do licznika kolejne "dychy". Jakoś się jednak nie zregenerowałem jeszcze po półmaratońskim wysiłku.  
Kiedy następny raz ? He, he ... Nie wiem. Nie planuję. Nie wykluczam jednakowoż. No dobra, bądźmy szczerzy, to nie jest ostatni raz w tym roku. Przecież muszę pokonać te 2 godziny 7 min i 41 sekund :)) Na pewno jednak do kolejnego razu przygotuję się ... lepiej - cokolwiek to znaczy. 

The Final Countdown 2016

Późno latoś puszczam odliczanie.
Pozostało : 03 dni 15 h 36 min ...
Jak nigdy dotąd, choć może powtarzam to co roku, ale powtórzę tu i teraz, jak nigdy jeszcze dotąd chce mi się, a i obiektywnie potrzebuję, urlopu. To co przewaliło się przeze mnie przez ostatni rok dało mi nieźle popalić. Jestem totalnie zmęczony, wręcz wykończony, i psychicznie, i fizycznie. Mam dość, kompletnie dość. Dawno nie czułem się tak zmęczony w każdym aspekcie swojego jestestwa. Toteż czekam, wypatruję piątku, jak zbawienia. A potem ... potem ... potem będę w niebie, moim osobistym niebie.
Już wszystko we mnie gra na jedną nutę. A dźwięk ten jest tak czysty i mocny, że nie zagłuszy go żadna kakofonia ostatnich dni i tygodni. Z każdą godziną, i z każdym podłym kolejnym powszednim porankiem, brzmi coraz donośniej i radośniej. 
Jedni żyją według roku kalendarzowego, inni według pór roku. Mój rok trwa od urlopu, do urlopu. Dla mnie Nowym Rokiem nie jest pierwszy stycznia, jeno pierwszy dzień letniego urlopu. To oczekiwanie na tę chwilę daje mi siłę, aby trwać w tym często tak beznadziejnie zamulonym bagnie. Z tym większą radością wpadam w odświeżające objęcia dwutygodniowego wypoczynku od codzienności. 
Urlopie przybywaj !!!

Adam

Ostatnie tygodnie obfitują w wydarzenia. I to w całej palecie skrajnych barw i emocji. Od najgorszych, do najlepszych, od najbardziej dołujących, do wyciskających łzy, ale radości. Niewątpliwie wiekopomnym było przyjście na świat Adama. Zapukał do drzwi w dniu 12 czerwca, czyniąc radość wielką wszem i wobec. No i jest!
Fajny z niego karlus, fajny. Swym przybyciem uszczęśliwił nie tylko rodziców i rodzeństwo, ale całą familię wokoło. A już oszalała na jego punkcie ciotka Najlepsza z Żon :))) Ha!
Rośnij zdrowo mały łobuzie!

Koniec Bajki

No i koniec Bajki ...
Dziesięć lat zmieściło się na rozłożonej kanapie Leona. 
Właściwie to miałem takie przeświadczenie, że stan zawieszenia trwający już tak długo, pozostanie niezmiennie, na zawsze. A przynajmniej na długo. Informacja, która spadła na mnie, jak grom z jasnego nieba, niespełna miesiąc temu, rozbiła ten san stabilnej niestabilności. Stało się. Było to tak niespodziewane, że wręcz nieprawdopodobne. I zabolało. Bardzo.
Wróciliśmy dzisiaj z Międzybrodzia. Zaledwie jedno popołudnie i dzisiejszy poranek trwało pakowanie pozostałości po "Bajce". Całe te dziesięć lat spakowaliśmy do kilku toreb i kartonów. Potem przyjechał kupiec i wymienił gotówkę na klucze do moich wspomnień. Jestem cholernie niezdrowo sentymentalny - na to wychodzi. Ale włożyłem w "Bajkę" i niemało pracy, ale przede wszystkim serce. I to serce tam pozostanie. Już może nie w zapachu tych drewnianych ścian, ale we wspomnieniach zakochania, które za każdym razem urywa kawałek tego serca ... na zawsze.
Ogromny bagaż wspomnień. Dziesięć lat to szmat czasu. Ile razy tam byłem, tyle razy w niemym zachwycie. Nie zrozumie tego nikt, kto nie potrafi czuć, jak ja, miejsc z którymi dusza bierze przymierze. Te dziesięć lat w "Bajce", to nie tylko moja historia. Wszak Wiktoria tam też trochę dorastała, a "Bajka" starzała się wraz z nią. Patrzyłem na to i wydawało się to tak naturalne, tak oczywiste, tak niezniszczalne. Prawie, jak drugi dom. Albo nie drugi, ale na pewno dom. 
Ja nie pogodziłem się z tym końcem. Szczególnie, że moja miłość do Międzybrodzia trwa nie dziesięć, tyle ile stała "Bajka", ale trzydzieści lat. To trzy czwarte mojego życia i naturalnie te góry, to jezioro, ta wiocha w dole, stały się moim miejscem. Naprawdę moim. Jakoś nie mogę się go wyrzec. Nie chcę.
Sprawa jest skomplikowana, bo co ma mnie teraz tam gnać. Pewnie długo tam się nie pojawię, bo to byłaby podróż budząca jednak złe emocje. Zresztą po co miałbym tam jechać. Przecież wszystko wokoło znam, jak własną kieszeń. Tyle, że to już nie moja kieszeń. Może kiedyś, jak Karol podrośnie, pojedziemy pokazać mu gdzie stała "Bajka" i gdzie tak dokazywał od najmłodszych dni swojego życia. Innego powodu dzisiaj nie widzę. Może gdy złapię dystans do tego wszystkiego, to będzie inaczej, ale teraz jest mi po prostu smutno. 
Zrobię fotoksiążkę o naszym Międzybrodziu. Materiału z każdego kolejnego roku mam aż nadto. I będzie to chyba najbardziej naładowana emocjami fotoksiążka, bijąca na łeb na szyję wszystkie wcześniejsze, które stworzyłem.
A kiedyś tam wrócę ... Na pewno.

niedziela, 26 czerwca 2016

EURO, EURO i ... gorąco

Kto by się spodziewał? A właściwie, to niby dlaczego nie? Chociaż teraz to można kozaczyć, gdy Polska weszła do 1/8 Mistrzostw Europy. No pięknie się to ogląda, miło się identyfikować z drużyną, która kopie futbolówkę nie tylko nogą, ale przede wszystkim sercem. I można się zżymać na Milika, że tak się majta, na Lewandowskiego, że nie potrafi nic ustrzelić, ale serce rośnie gdy widać, że jako kolektyw grają, jak Pan Bóg przykazał. I choć dzisiaj przy karnych ze Szwajcarią miałem hercklekoty o częstotliwości i amplitudzie długodystansowca, to japa mi się się cieszy tak, że gdyby nie uszy, to bym się śmiał dookoła głowy. Brawo Nasi!
Nie tylko na francuskich boiskach jest gorąco. Czerwiec darzy nas upałami grubo ponad trzydziestkę celsjuszów. Ten tydzień był wyjątkowo ciepły i słoneczny. Cały ten skwar i napięcie zapisane w chmurach hen wysoko, dopiero dzisiaj zostało zlane gwałtowną ulewą z burzowym pomrukiwaniem. Ale to nie psuje całego obrazu czerwca o przepięknej gorącej aurze.  
Sobotnia kartka juz odpadła z kalendarza, ale ja jeszcze mentalnie w niej tkwię. Mimo, że czasy takie, że sobota od paru miesięcy nie jest tak na prawdę dla mnie sobotą - z własnego wyboru zresztą - to jednak próbuję z niej wycisnąć co się da. A że weekendy mamy ostatnimi czasy obfite i nie nudzimy się wcale, a wcale, to trzeba umiejętnie gospodarować tymi nielicznymi godzinami. Nauczyliśmy się pakować nasze skrócone weekendy w skondensowane pastylki, które smakują nie gorzej niż standardowa porcja soboty z niedzielą. I to mi pasuje. Pogodziłem się z tym i nie ronię łez, nie mam z tym problemu - jest tak ,jak ma być. Zresztą po majowym szaleństwie w postaci dwóch długich weekendów - wyjazdowych! (Kudowa Zdr. i MB) - zaspokoiłem treściwie potrzebę celebracji końców tygodnia. Zresztą i czerwiec jest łaskawy, bo raz już w MB - krótko, bo bardzo krótko - byliśmy, a już za tydzień szykujemy się do powtórki z rozrywki, kto wie, może bardziej treściwej.
Co jeszcze ... ? Hmm, w Mordorze cholernie ciężkie tygodnie za mną, i raczej przede mną jeszcze też. Spalam się niesamowicie. Tak bardzo, że sam czuję swąd własnego wypalenia. Bardzo niedobrze to wszytko interpoluje na własne gniazdo - wiem, boleję nad tym. Mam jednak nadzieję, że to już ostatnie dni tak trudnego, niefartownego czasu w biurze, bo nie pamiętam takiego natłoku spraw qure***o beznadziejnych, z którymi walczę na co dzień. To musi się kiedyś skończyć. Gdyby nie to, to powiedziałbym, że coś drgnęła w dobrą stronę i nastroje i relacje w biurze ... jakby ewoluowały w dobrą stronę. Gdyby nie nakładać na to kalki makro-nastrojów mordoskich, to byłoby na prawdę spoko. Za miesiąc urlop. To mnie trzyma przy życiu. 
Urlop. Czekam. Wyczekuję. Wypatruję. Boże! Jak mi się go chce ... !

piątek, 10 czerwca 2016

Rozpędzony walec

Toczy się ... Właściwie to zap***a. Trudno wyłowić poszczególne frazy. Czerwiec rozpoczął się i dobrze się ma ... sam dla siebie, tylko dla siebie. W Mordorze bywało już znacznie lepiej. To przenosi się niestety do domu. Nie, nie samo, to ja to przywlekam. Jakbym od tego nie uciekał, to i tak ten syf się za mną dowlecze pod drzwi, przeciśnie pod progiem, przez szpary w futrynie. Spalam się. Bardzo. Nie mam siły na nic. Psyche ładuję i resetuję bieganiem. To jedyne co chroni mnie przed erupcją. Jestem naładowany dynamitem z krótkim, niebezpiecznym lontem. 
Nie chce mi się nawet pisać ... Może kiedyś indziej ... Nie dzisiaj ...

sobota, 28 maja 2016

I tylko w gwiazdy nie patrzałem

I tylko w gwiazdy nie patrzałem.
Ale tego już nie nadrobię, bo noc tak ciemna i gęsta, że nożem można kroić. To jedyne czego zabraknie, żeby dopiąć ten wyjazd do końca. Ale poza tym ... wszystko. Niczego nie żałuję, niczego nie przeoczyłem. No może poza tymi gwiazdami ...
Weekend bez żadnej skazy. Wycyckany do cna.








czwartek, 26 maja 2016

Nadspodziewany długi weekend

Nie powiem, że nie. Maj jest dla mnie łaskawy bardzo. Apogeum tego dobrego, to właśnie trwający, drugi już w tym miesiącu, długi weekend. Darzy mi się tak, że aż niepojęta ta łaskawość losu i kalendarza.
Wieczór. Słońce już zaszło za góry, jeszcze jasno, jeszcze wieczór młody, ale od jeziora ciągnie już rześka bryza. Po dniu, który rozkręcał się dosyć ospale, ale skutecznie, nadchodzi noc w dolinie. Tylko ptasie trele o nasileniu wręcz operowym, bronią jeszcze dnia. Dogasa, mrugając czerwonymi skrami rozgrzanych węgli, zmęczony grill. Najadł nas dzisiaj obficie. To jeszcze nie koniec, bo każda godzina snu wykrada cenny weekendowy czas w górach, ale pomalutku cichnie świąteczny czwartek. Trzeba jeno wyciągnąć z niego jeszcze trochę pozytywnych emocji, ponapawać się gasnącym widokiem gór, nawdychać nadjeziornego powietrza, wsłuchać w koncertową ciszę tuż przed snem. Ta cisza nocy, która za niedługo zapadnie w dolinie uśpionej pomiędzy otulającymi je górami, jest ... hmm ... No jaka jest ??? 
Jest dobrze. Jest niesamowicie. Jest ...jak zwykle w tym niezwykłym miejscu. Odpoczywam.
Czerpię pełnymi garściami niespodziewanego daru. To nie był planowany, wyczekiwany wyjazd. Zaledwie tydzień temu padła myśl ... no i jesteśmy. Smakuje, jak mleczna czekolada. Rozpływa się w ustach. Tak dobrze, że z niepokojem wpatruję się w jej ostatnie kostki. Mimo, że jeszcze są, to już mi żal, że się skończą. Zawsze tak mam, gdy tabliczka czekolady jest tak smakowita. To już ostatni przerywnik przed "prawdziwym" urlopem. 

niedziela, 22 maja 2016

Dopieszczenie

Ten weekend, mimo że z roboczą sobotą, dopieścił mnie bardzo. Wczoraj wieczór przy piwku w najznamienitszym z możliwych towarzystw, w niebanalnym miejscu u Fire Birds'ów MC, a dzisiaj rodzinnie w chorzowskim zoo. Czuję się dopieszczony na maxa. Apogeum tych czułości przeżyłem siedząc na ławce nieopodal pawilonu z małpami, zajadając wielką chrupiącą zapiekankę z ostrą (jak cholera) salsą. A nad głową jeno błękit i popołudniowe słońce. Jako epilog tej sielanki, na 10 minut przed zamknięciem zoo'wych bram, śmietankowy włoski lodzik. No bajka ! ...
Wczorajszy wieczór miał możliwy jedynie jeden jedyny scenariusz, który nigdy nie zawodzi. Dobre towarzystwo + piwo = oczy od śmiechu pełne łez i nadwyrężona przepona od rechotania. Tak też było. Taki wieczór raz na jakiś czas jest, jak trzytygodniowy turnus w sanatorium, dla podreperowania kondycji psychofizycznej.
Dzisiejszy rodzinny wypad do zoo, w asyście pięknej pogody, słońca i ciepła (!) też nie mógł się nie udać. Mimo, że Pierworodna nieco marudna z początku względem wszystkiego (czy to już ten wiek?), to jednak Młody nadrabiał pozytywnym nastawieniem. Tyle ile dzisiaj zdeptał kilometrów, to na prawdę zaskoczenie nie lada. Właściwie zabrany na wycieczkę wózek, robił jedynie za transportowy wagon dla wszelakich gratów mniej czy więcej niepotrzebnych (albo potrzebnych). Zresztą to, jak Młody reagował na zwierzęta było bardzo fajne. Wszystko go ciekawiło, do każdego wybiegu, klatki, czy ekspozycji biegał, wspinał się na ogrodzenia, albo kazał się podnieść, jak sam nie dawał rady, żeby zobaczyć kolejnego zwierzaka. Z entuzjazmem reagował na małe i duże, rogate i nie. Nawet, jak się czegoś bał (np osła!), to była to obawa zmieszana z zaciekawieniem. Pierworodna w jego wieku, a nawet już starsza, miała w "głębokim poważaniu" zoo i zwierzaki.
Fajnie było. Rzeczowa i mięsista sobota, soczysta i słodka niedziela. Tak eleganckiego weekendu życzyłbym sobie na każde przyszłe zakończenia tygodni.
A jutro poniedziałek. Ale tydzień roboczy przyjemnie krótki, bo trzydniowy jeno. Ha! Maj latoś bardzo łaskawy, bo funduje drugi :długi weekend". Trochę niespodziewanie powstał plan nad plany na te cztery wolne dni. Będzie się działo, oj będzie ! ...

A co tam w zmaganiu ze samym sobą? Ano dzieje się. Dzieje się dobrze. Na początku już nie okrzepnięta jeszcze "szóstka". Za szybko na odtrąbienie i publikację w Dzienniku Ustaw, ale jeśli w kolejnych tygodniach nie zepsuje się wynik, to będzie super. Ostatnio nieco folguję sobie wystawiając na próbę to, co już wypracowałem. Głupie to, ale było w ostatnim tygodniu parę punktów zapalnych, i małych porażek na polu silnej woli i chcąc nie chcąc (no chcąc ...) ulegałem temu czy owemu. Myślałem, ze już dzisiaj dostanę votum nieufności od porannego ważenia, ale jeszcze nic takiego się nie stało. Muszę wziąć się w garść. Tyle, ze zbliżający się długi weekend na pewno mi tego nie ułatwi. No ale coś, za coś.

Tymczasem we wszechświecie i okolicach
- Paliwo drożeje; już trzeba wysupłać ok 4,10 PLN za litr ON. 
- Axl Rose śpiewa w AC/DC (!). Ciekawe jak długo ...

niedziela, 8 maja 2016

Było minęło

Zastanawiam się czy to dobrze, że dopiero teraz zasiadam do klawiatury, aby napisać tych parę zdań. Dzisiaj bowiem, kiedy emocje już opadły, pewnie nie tak od serca spłyną słowa, jak by to było parę dni temu. Ale było minęło, teraz nie wskrzeszę już tych emocji.
Majowy Długi Weekend.
Tak wyczekiwany wyjazd do Kudowy Zdroju. Wyruszaliśmy z niesamowitym ładunkiem pozytywnych emocji i jednocześnie oczekiwań. Nawet niespodziewanie niesprzyjająca, długa podróż nie była w stanie pozbawić nas radości, że oto pędzimy ku przygodzie porównywalnej z wakacyjnym urlopem. Nawet Niebiosa się nad nami zlitowały obdarzając nas przepięknym słońcem na wszystkie godziny pobytu w Kudowie. Było wszytko takie, jakie być powinno. Wycieczki do Pstrążnej i czeskiego Hradec Kralove; było grillowanie, doskonałe czeskiego piwo i znamienite towarzystwo; była słodka kawa w promieniach porannego słońca, które przepięknie przypiekało wybladłą po zimie skórę. Co najważniejsze, a wręcz zaskakujące, to fakt, że jak nigdy dotąd, w ciągu tak krótkiego wyjazdu (niecałe przecież cztery doby), psychicznie tak odłączyłem się od codzienności i potężnie odpocząłem, zresetowałem się, nabrałem energii życiowej. Nic to, że pierwszy dzień w biurze zeszmacił te piękne wspomnienia, co użyłem przez te dni, to moje. Ufam, że gdzieś tam głęboko pod skóra zachowałem choć trochę magii z tamtego wyjazdu, która będzie dopalaczem na najbliższe dni, tygodnie. 

Co poza tym? Biegam. I mam z tego frajdę. Już ponad miesiąc, jak pomykam wieczorami po okolicy, zlewając się potem, czasami tracąc dech. Jest fajnie. Coraz dłuższe trasy, coraz szybciej, czasami w zaskakująco dobrej formie. Fizycznie czuję się świetnie, mimo że i kolana i stopy czasami akumulują nieco bólu na następne dni, na zapas. 
Podczas biegu zarówno zalewają mnie myśli wszelakie, jak i odseparowują się od codzienności. Za każdym razem jednak kończę z doskonałym samopoczuciem. Jak długo nie nabawię się jakiejś głupiej kontuzji, tak długo będę biegał. Niezależnie od miejsca i czasu (w Kudowie też raz biegałem dokoła Parku Zdrojowego), z nadzieją, że także w trakcie tegorocznego urlopu nad morzem malowniczą trasę sobie wynajdę.

P.S.
Acha, bym zapomniał. Już -8 !!!

niedziela, 24 kwietnia 2016

Liczba dnia -7,4

Drgnęło ... Tak więc to ten dzień, kiedy w aplikacjach fit można zmienić dane profilowe. Jest dobrze. Choć niewielka to zmiana, może nawet iluzoryczna, jednak mierzalna. Po tygodniach posuchy i to smakuje. Być może oto wreszcie wracam na właściwe tory. Jeżeli za tydzień okaże się, ze progres będzie się utrzymywał, to już niedługo odtrąbię sukces, którego zakres sobie nakreśliłem dwa i pół miesiąca temu. Jeszcze trochę wysiłku. Choć dzisiaj bilans energetyczny bez wątpienia na plusie będzie - zbyt wiele dobrego obiadu do strawienia. A nie wybieram się wieczorem biegać.

Niedziela. 
Poobiednia. Chwila ciszy, co poniektórzy drzemkę uskuteczniają, ja mam krztynę czasu ze słuchawkami na uszach. W słuchawkach muzyka wynaleziona wczorajszej nocy: Trivium - Strife [OFFICIAL VIDEO] . Kawał fajnej muzyki. Planów na resztę dnia brak. Zdecydowanie leniwe zakończenie tygodnia. 

Szabat

Zaczynam podejrzewać, że Pierworodna dokonała transferu do Starszych Braci w Wierze. Ponieważ twardo i niezmiennie twierdzi, że zadanie domowe robi się w niedzielę, a sobota jest "dla niej". Znaczy to ni mniej ni więcej, że ani kijem nie zagnasz leniwca do jakiejkolwiek roboty. No ręce opadają ... Szabat, to szabat.
A jak szabat, to weekend. Tradycyjnie krótki. Za krótki. Dlatego szklaneczka whisky w środku nocy, na granicy między dniami, jest niczym innym, jak wydzieraniem z kalendarza dodatkowych godzin do celebrowania tego, co poniedziałek zabija. Ale nie dramatyzujmy. Jest, jak jest. Trzeba się cieszyć chwilą.
Pobiegałem dzisiaj. Znowu. "I cały misterny plan w pizdu". Nie wytrzymałem ... i pobiegłem znowu "dychę". To ile przebiegnę, za każdym razem definiuje rozdroże 1200 m po starcie. Pobiegnę w lewo, czy w prawo? W lewo, to krótko. Pewnie szybko i fantazyjnie. W prawo, to długo. Z rozwagą i chęciami do pokonania samego siebie. Tak czy tak, wybór zawsze jest dobry. Bardziej podnieca mnie wybranie drogi w prawo, jakby to politycznie w dzisiejszych czasach źle nie brzmiało. Za każdym razem gdy skręcam pod spory podbieg już wiem, że tym razem znowu nie odpuszczę. I nie odpuszczam. Poza tym za każdym razem (jeszcze) to wielka przygoda z wyborem trasy. Dotychczas zawsze dłuższe trasy biegam ciut inaczej. Co prawda przebiegłem już chyba najważniejsze odcinki, ale wciąż ich dobór do kompozycji trasy jest bogaty. Toteż przebieram w tym garncu możliwości i zawsze upichcę jakieś smakowite biegowe danie.
Noc na całego. W telewizorni na godzinę 1:30 zapowiadają koncert Queen z 1986 roku w Budapeszcie. Dotrwam? Chcę dotrwać? Chyba chcę ... Nie znaczy, że mi się uda. Z drugiej strony jutro mogę przecież trochę odespać nieprzespaną noc.
Ostatnie dni sporo kosztują mnie energii życiowej. I nie chodzi o bieganie, które w dwójnasób oddaje mi sił, które zabiera. Bieganie bowiem zawsze kończy się tankowanie endorfin do pełna. Natomiast zżera mnie ostatnio (od tygodni ... w sumie) wysiłek, jaki muszę poświęcić pracy. Wychodzę z biura wlekąc za sobą nogi, a głowa ciąży mi od natłoku myśli. Gdybym musiał zanotować to wszystko co się wokół kręci, to nie starczyłoby grubej księgi do zapisania. Jest tego tyle, że czasami trudno wyłowić szczegóły, a wszystko zbija się w bezkształtną masę zdarzeń i myśli. To nie jest dobre. Kiedy kończy się dniówkę z dziwnym poczuciem niepokoju w sercu, przeczuciem że coś uciekło, że o czymś zapomniałem, czegoś nie załatwiłem, to reszta dnia nie może być dobra i wolna od złych myśli. A niestety ostatnio ciąży mi takie uczucie dosyć często. I znowu wrócę do tematu biegania, które jak twardy reset pozwala uwolnić się od tego ciężaru. Fizyczne zmęczenie jest dobre, jakby nie powodowało bólu i zawrotów głowy, to jest .... dobre.
Jeszcze tydzień, niecały, do Wielkiej Majówki. Czeeeeeeeeeekam! Jak tlenu potrzebuję tych kilku dni, które muszę (chcę!) spędzić nietuzinkowo, niecodziennie. To będzie taki mały urlop. Mały, ale w pełnym tego słowa znaczeniu, z całym ładunkiem urlopowych emocji i miejmy nadzieję ... spełnienia. 

wtorek, 19 kwietnia 2016

Maraton i trochę

Biegam. 
W niedzielę miałem już za sobą maraton i trochę - ponad 47 km ... w dziesięciu ratach, ale jednak. Dzisiaj dorzuciłem kolejne 10 km w rekordowym czasie. Zresztą ten sezon jeśli chodzi o życiówki jest the best of - poprawiam się na każdym dystansie. Trudno mi zachować cierpliwość i trzymać na wodzy fantazję. Dzisiejsze 10,2 km to najdłuższy dystans w rozpoczętym dwa tygodnie temu sezonie. Jest dobrze. Biega mi się fajnie, z wielką przyjemnością, bez zarzynania się. Staram się rozsądnie podchodzić do każdego treningu. Stopniowo zwiększam odległości, jakie połykam. Dzisiejszy dystans to to do czego dążę. Chciałbym raz w tygodniu biegać ok 10 km, lub 1 godzinę. Dodatkowo w tygodniu jeszcze dwa krótsze, mniej więcej o połowę, dystanse. Czy taki reżim utrzymam, tego nie wiem. Ale chciałbym. Póki czerpię nieudawaną radość z biegania, będę biegał.

Przez zimę powstały w okolicy świetne trasy do biegania szosowego. Budowa strefy ekonomicznej wymusiła powstanie pięknych dróg przecinających rozległe pola pomiędzy Rokitnicą, a Mikulczycami. Biegając zwiedzam rejony, które do tej pory były niedostępne. Fajnie, jak z każdym kolejnym treningiem odkrywam, że tu jest jakiś ciek wodny, tu staw o którym nie miałem pojęcia, a wśród drzew stoją zabudowania jakieś.

Pogoda sprzyja bieganiu. Jest umiarkowanie chłodno. Najlepiej biega mi się gdy temperatura wynosi 10-12 st.C - do dotychczasowe doświadczenia. Nie przeszkadza przy tym deszcz. Bieg w ciepłe dni (takie też były) jest zdecydowanie mniej efektywny ... mniej przyjemny ... bardziej męczący - wiem, Ameryki nie odkryłem, ale wolę w kurtce na grzbiecie i z kapturem na głowie, niż w pięknych okolicznościach letniej temperatury. Może z czasem nabiorę siły, żeby i w cieple efektywnie i bez efektu parowozu połykać kilometry.

Tymczasem włączyło mi się odliczanie do długiego majowego weekendu. Za dziesięć dni o tej porze będę chłonąć i nasiąkać uzdrowiskowym klimatem. Zegar tyka, Tik-Tak, Tik-Tak ... Już nie mogę się doczekać.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Jest moc

Jest moc!
Po wczorajszej inauguracji jestem wielce kontent. Pierwsza wiosenna rozbieżka, trochę ponad  3 km w tempie spacerowy, w temperaturze ciut niedorastającej do oczekiwań i po ciemku, mam bardzo przyjemne wrażenia. No bo jest moc! Nie spodziewałem się, że jestem w tak niezłej formie po zimie. Być może niósł mnie entuzjazm, być może to niecierpliwe oczekiwanie na ten pierwszy raz, ale koniec końców bardzo fajnie mi się biegło. Już teraz z wielką radością czekam na kolejny raz ... i razy. Oby tylko moje stare ciało podołało i nie zrobiło mi jakiejś głupiej niespodzianki w postaci kontuzji. Musze się pilnować i trzymać na wodzy fantazję, żeby nie dać się ponieść.

Jest niedziela. Pięknie za oknem. Dzień doskonale się  rozpoczyna i według wszelkich prognoz pogoda ma być dzisiaj genialna, słonecznie i bardzo ciepło. Niestety nie mogę sprawdzić temperatury, bo nasza stacja meteo po blisko dwudziestu latach posługiwania, w końcu odmówiła dalszej współpracy. Ale krajobraz za oknem wygląda bardzo obiecująco.
Mimo, że to weekend, to nie mam dzisiaj "liczby dnia". W moim zmaganiu z zawartością samego siebie w sobie, miniony tydzień jest zupełnie stracony. Dwa dni Świąt, delegacja w Czechach, weekendowi goście - wszystko to sprawiło, że nie miałem złudzeń co do wyników. Na całe szczęście, mimo że nie ma postępu, nie cofnąłem się też. Status qou zachowany.
A'propos delegacyjnego wyjazdu do Czech. Taka mała konkluzja. Są dwie zdecydowanie najlepsze rzeczy w dobrych hotelach: meeeeega wygodne łóżka i śniadania po dobrze przespanej nocy. Choćby dla tego warto czasami spędzić hotelowa noc. Tym razem miałem okazję zatrzymać się w Hotelu Troyer **** w Troyanowicach, niedaleko Frenstatu - chyba najmilszy hotelik w jakim byłem. Polecam.
A teraz znikam. Obiad niedzielny trza warzyć.

Tymczasem we wszechświecie i okolicach
- Paliwo znowu trochę taniej. Wczoraj 3,85 PLN za litr ON

sobota, 26 marca 2016

Liczba dnia: -6,4

Nieeeee, to nie to :) Wiem, że Wielkanoc zobowiązuje, i te sprawy, ale tym razem to nie nawrót zimy, śnieg i mróz. Dzisiaj -6,4 brzmi, jak sukces. Sukces na miarę możliwości ... i chęci. Bo gdyby chęci były bardziej silne i konsekwentne, to pewnie liczba dnia byłaby jeszcze bardziej zadowalająca. Ale i tak jest good :)
Mamy jednak Święta. Pierwsze konsekwencje, to chcica niezmierna na słodkości, które chcąc nie chcąc (bardziej chcąc) niegrzecznie spróbowałem. I teraz łażą za mną smaki węglowodanowe o indeksie glikemicznym nie przystającym do przyzwoitości. Że tak przytoczę klasyka:

"Tyle jest różnych pokus,
Strasznie dużo,
Jak się im wszystkim nie dać,
Bardzo trudno
Co raz to jedna z drugą lezą pod oczy
Oj pełno jest okazji, żeby się stoczyć ..."

Brrrrr, i po co dałem się złakocić, hę ?

Ale ...

Jajca malowane wyświęcone. Inksze maszkety też.
Baba upieczona, babeczki też.
Pasztet z żurawiną zaiste zacny.
Sałatka jarzynowa na razie przechodzi ze sfery planów, do realizacji
Kaczka jeszcze się nie rozmraża, ale ona ma czas.
Zające pluszowe i inne takie osternowo-kurczątkowe czyhają na swoje miejsca zdobne.
Nastrój świąteczny - jest.

Można rozpocząć świętowanie.


Tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- Mecz towarzyski Polska vs Finlandia, miło, 5:0

wtorek, 22 marca 2016

Grafomania

Zawsze miałem pociąg do pisania. Jakby nie były te ciągoty nieuzasadnione i niepoparte krztyną talentu, to zawsze mnie ciągnęło do pióra. Miałem lat naście, gdy pierwszy raz pisałem opowiadanie ... nigdy niedokończone. Ile bym dał, żeby odnaleźć tamten rękopis ! Rękopis- bo wtedy pisało się odręcznie, nie na klawiaturze nieistniejących komputerów. Oczywiście tamten zeszyt z opowiadaniem nie istnieje. Dawno zeżarły go robale i powrócił do Matki Ziemi. Pamiętam jeno, że rzecz się działa nad jeziorem, ze bohater był twardzielem, ze jakiś kryminał, że coś takie jakieś mroczne klimaty były, które końca nigdy nie ujrzały.
Wiele lat później zabrałem się za moją "powieść", która miała być zupełnie nową jakością w mojej pisarskiej karierze. Tytułu do dzisiaj nie wymyśliłem, więc funkcjonuje to coś jako
"Powieść pod roboczym tytułem" . Nie wiedzieć czemu właśnie podczas dzisiejszej kąpieli przypomniałem sobie o moim wiekopomnym dziele, które ... nie powstało. Ale coś tam, kiedyś, zacząłem skrobać, a właściwie klikać na klawiaturze. Pomysł był, ale łatwości przelewania myśli na papier - zabrakło. I zapału. Pewnie dzisiaj napisałbym to zupełnie inaczej, zupełnie innymi słowami, na pewno z większym polotem, odważniej, swobodniej. Wtedy, a już lat parę minęło, chyba zbyt bardzo chciałem. I spaliłem się w tych własnych chęciach.
Jednak mam sentyment do tego co poczyniłem. Bo to moje jest. Kiedy pisałem, i teraz kiedy wspominam, to widzę te krajobrazy, czuję te zapachy, słyszę dźwięki, szelest światła i zimny bruk. Czuję pod stopami chrzęst żwiru na podjeździe, widzę pomieszczenia, postacie. Wszystko to takie realne, takie namacalne i jednocześnie tak niepowtarzalnie tylko moje, bo nikt inny tak samo tego nie wyczyta. Ciekawe czy to pcha ludzi do pisania ? Tworzenie własnego świata, który zaklęty w słowa jest tylko jednym z niezliczonych równoległych wymiarów tworzonych przez każdego kolejnego czytelnika, jest zaiste pociągające. Megalomania twórcy, który stawia siebie w roli stwórcy. Coś w tym jest ...

Wybuchło ...

Znowu wybuchło ...
Bruksela po terrorystycznym ataku. Prawdopodobnie ponad trzydzieści osób nie żyje. Znowu świat się solidaryzuje i śle kondolencje. I tyle ...
Pytanie czy Europa da się wyrżnąć miłującym pokój wyznawcom spod sztandaru Mahometa ? W imię jakich wartości ? W imię europejskiego humanizmu ? W imię politycznej poprawności ? W imię wyższości naszej cywilizacji, nad dziką kulturą bliskiego wschodu ??? Żeby poczuć się lepszymi, to dać się zabić? Fuck!
Zionę językiem nienawiści ? A jakże! Uważam, że kolejny raz dostaliśmy w ryj i zastanawiamy się, jak tu nie urazić oprawcy. To słabość, która pokazuje w jak fatalnej kondycji jest Europa, Europejczycy, ludzie wychowani w kulturze tzw "zachodu". To pokazuje, jak można takiemu wejść z butami, a ten się nawet nie odezwie, że mu dywan zadeptują. Uważamy, my Europejczycy, że gdy powiemy, że "nic się nie stało", że "wybaczamy", to zostanie to przyjęte jago gest pojednania, dobrej woli do porozumienia, Niestety, tak nie jest. Takie gesty są odczytywane, jako uległość, poddanie i zezwolenie na dalsze przejawy terroru. Niestety, agresora w tym przypadku należy traktować, jak psa. Żeby okiełznać psa nie wolno uciekać wzrokiem, okazywać strachu - trzeba patrzyć mu prosto w oczy i jeśli trzeba to warknąć, albo podnieść kija.
Wykorzystywanie Boga do wszczynania wojny - we czasach nam współczesnych - jest niestety przypisana tylko jednej religii. Wskażcie mi jakikolwiek konflikt na podłożu religijnym, gdzie jedna ze stron nie łopocze sztandarem z półksiężycem ...
Nasza cywilizacja, schemat społeczny i wypracowana przez wieki kultura zepchnęła nas na margines wydolności. W dzisiejszych czasach zderzają się dwie kultury: współczesna, i ta która nadal tkwi w moralnych realiach średniowiecznego bliskiego wschodu. To przykre. Nie potrafimy się bronić przed agresją nieokrzesanych hord ze wschodu, które za nic mają nasze wartości i zasady, którymi tak się szczycimy, które czcimy i hołubimy. Zgrana płyta europejskości coraz wyraźniej zaczyna przeskakiwać pod igłą gramofonu. Skończyła się piękna aria złotych lat, pozostał zgrzyt i chrzęst zniszczonego winylu.
Obudzimy się jeszcze ...?

A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- Paliwo drożeje. Na tanich stacjach ON już po 4 PLN
- Pogoda wciąż przedwiosenna.