Krótko w kilku słowach o ostanich dwunastu miesiącach - czyli, jaki był mój 2012 rok.
Właściwie to chciałem miesiąc po miesiącu opisać, co to się działo i kiedy miało miejsce. Ale zbierając myśli doszedłem do mało ciekawego wniosku, że nie pamiętam, nie wiem, nie jestem pewien. Cały ten rok zlał się w jeden ciąg zdarzeń, z akcentami, jednak bez możliwości usytuowania ich przeze mnie dokładnie na kartkach kalendarza. Hmm...
Zacząłem ten rok, jako człowiek bujający się ze swoimi małymi problemami, słabościami, roadościami i smutkami, ale były one na poziomie bardzo osobiście swoim. Aż trudno sobie wyobrazić, że moje życie było takie ... ciut normalniejsze, od obecnego.
Potem się zaczęło.
Zima. Zimno, słonecznie - tak ją zapamiętałem. Potem szpital, operacja w rzeźni, długie chorobowe, powrót do pracy i ...
Wiosna. Nowy szef jeden, nowy szef drugi. Po drodze niby awans; później bardziej na serio. Potem jednego szefa mniej, trochę później drugiego szefa mniej. I kolejny nowy szef. I nowe zadania. I nowa rzeczywistość. I wszystko nowe. Wiosna, jak szybko wybuchła, tak szybko minęła. Tuśka najpierw poważnie choruje; potem kończy przedszkole. Międzybrodzie.
Lato nadeszło. Urlop. Oj URLOP !!! Wspaniałe paręnaście dni na łonie przyrody, z rodziną; ładowanie akumulatorów na maxa.
Potem powrót do pracy. Rzeczywistość nabiera coraz to wyrazistszych rumieńców. Kolejne zadania, kolejne nowe; nowa funkcja. Galimatjas, który pompowany jak balon, w każdej chwili grozi wybuchem. Ale to było lato pod znakiem resetowania się w górach, w Międzybrodziu, z łbem w chmurach, w gwiazdach i z trzaskającymi płomieniami ogniska - bez tego bym nie przetrzymał chyba.
Jesień. Na pełnych obrotach. Odciski na dupie. Hartowanie stali. Układanka, dopasowywanie klocków. Krystalizacja i porządkowanie. Są efekty, które czasem dziwią mnie samego. Atmosfera napięta do granic możliwości, i w pracy i w domu. W końcu powiew optymizmu po miesiącach dołowania i zastanawianie się nad datą końca.
Prywatnie też zmiany niemałe - Tuśka w szkole.
Zima; znowu. Co było dobre jest nadal, choć nadwyrężane, podgryzane, okrajane. Znowu perspektywy nieco mniej optymistyczne. Ale osobiście, w domu, lepiej. Hartowanie pomaga.
Na koniec roku jestem zupełnie innym człowiekiem. Żyję też w zupełnie innej rzeczywistości. Skok cywilizacyjny, a właściwie mentalny, na niemałą miarę.
Nadzieja wielka, że rok 2013 będzie lepszy. Nadzieja granicząca z pewnością. Nadzieja, która dobrze ukierunkowana nie ma szansy na porażkę.
To tak w teleexpresowym skrócie. Tak to wygląda z perspektywy minionych dni. Bardziej to punktowanie hasłami, niż przemyślana opowieść. Te chwile, fakty jakoś najbardziej mi utkwiły. I każde to hasło ma w mej głowie tysiące obrazów, dźwięków, zapachów, które malują całościowy obraz zdarzeń. Można by wstawić odpowiednio więcej pauz w tej lawinie, które sprawiły, że dotarłem cało, z całym tym bagażem, do dnia dzisiejszego, ale ...
Ale niech tak będzie, jak jest.
niedziela, 30 grudnia 2012
Gniję sobie
Yeah!
Gniję sobie leniwie. Ależ rozpusta. I to drugi dzień z rzędu. Śmiało moge powiedzieć, że w odróznieniu od oficjalnego terminu Świąt, ich kwintesencja i sens przypada właśnie w ten weekend. Przynajmniej dla mnie. Ja świętuję teraz. Taplam się w doskonale smakującym nieróbstwie, tarzam się w lepkiej galarecie lenistwa. Jest git. A że jutro wolne, tak więc owo grzeszenie pociągnę dalej, do końca roku. Poza przyszykowanie koryta i zmrożeniem szampana nie zamierzam się aktywować w żaden inny sposób.
Gniję sobie leniwie. Ależ rozpusta. I to drugi dzień z rzędu. Śmiało moge powiedzieć, że w odróznieniu od oficjalnego terminu Świąt, ich kwintesencja i sens przypada właśnie w ten weekend. Przynajmniej dla mnie. Ja świętuję teraz. Taplam się w doskonale smakującym nieróbstwie, tarzam się w lepkiej galarecie lenistwa. Jest git. A że jutro wolne, tak więc owo grzeszenie pociągnę dalej, do końca roku. Poza przyszykowanie koryta i zmrożeniem szampana nie zamierzam się aktywować w żaden inny sposób.
sobota, 29 grudnia 2012
Saturday morning
Sobota.
Dzień dla zdrowia psyche i fizis.
Za oknem słońce i mróz. Śniegu brak. Taka zimowa niedoróbka. Nie wyglądam jej z utęsknieniem, ale ciut śniegu mogło by być - przykryłby czystą pierzynką ten cały syf na ulicach, chodnikach, trawnikach.
Tydzień był krótki. Dwa dni w pracy, a właściwie obok niej, tak na siłę. Cóż można bowiem zdziałać jeśli współpracuje się z firmami na zewnątrz, które oczywiście od Świąt do Nowego Roku (lub dłużej) są pozamykane, na urlopach, w trakcie remanentów. No ale nie ważne, przynajmniej "na biurku" trochę porządków porobionych. Do prawdziwej roboty wracam dopiero 2 stycznia.
Tuśka się nam bardzo pochorowała. Zaczęło się od świątecznej wizyty w przychodni, ale już wczoraj wróciła od lekarza z diagnozą obustronnego zapalenia oskrzeli. Powiem szczerze: takiego kaszlu u niej jeszcze nie słyszałem. Choróbsko to rozwaliło nasze plany sylwestrowe i zamiast wyjścia i zabawy ze znajomymi, będziemy siedzieć w domu. Trudno. Szkoda, bo miałem ochotę wielgaśną przywitać Nowy Rok poza domem.
środa, 26 grudnia 2012
Końcówka
Końcówka tegorocznego świętowania.
- Przejedzony do szpiku kości (ale nie przepity - oj nie).
- Mimo wszystko rozleniwiony.
- Napakowany telewizyjną porcją pop-kultury w postaci familijnych słodkości.
- Niemogący patrzeć już na ciasta i pierniki (ale makówek jeszcze bym wtrząchnął, jeszcze by się zmieściły).
Tak wygląda finisz.
Z ciężkim brzuchem i pomyślunkiem pójdę oto zrobić sobie kawy ...
- Przejedzony do szpiku kości (ale nie przepity - oj nie).
- Mimo wszystko rozleniwiony.
- Napakowany telewizyjną porcją pop-kultury w postaci familijnych słodkości.
- Niemogący patrzeć już na ciasta i pierniki (ale makówek jeszcze bym wtrząchnął, jeszcze by się zmieściły).
Tak wygląda finisz.
Z ciężkim brzuchem i pomyślunkiem pójdę oto zrobić sobie kawy ...
wtorek, 25 grudnia 2012
I hate Xmas !
Boże Narodzenie vs Xmas
To wcale nie to samo - żeby nie było nieporozumień.
Będąc świadom swojej chrześcijańskiej pośledniości i nijakości mojej religijności, z całą stanowczością sprzeciwiam się utożsamianiu tych Świąt z tym, co wokół nich się wyprawia.
Jakkolwiek człowiek tak małej wiary, jak ja, nie afiszuje się z uczuciami tak intymnymi, jak duchowe postrzeganie istnienia, tak w tym przypadku powiem to i owo.
Potrafię się wzruszać dźwiękami kolędy - to takie banalne. Potrafię chłonąć podniosłość atmosfery Pasterki o północy - z drżeniem serca i szkleniem oczu nawet. Nie obca mi wewnętrzna rozmowa z Nim o mnie, i nie tylko. I koniec końców i mnie nie jest obce oczekiwanie Bożego Narodzenia z całą jego mistyką, świętością, niesamowitością. Takie wewnętrzne celebrowanie jest mi bliskie - ale podkreślam: WEWNĘTRZNE, nie na pokaz. Boże Narodzenie to świętowanie bliskości z innymi, to czas dla najbliższych, czas wyciszenia i zadumy. To chwile radości, podniosłości i niezwykłości na poziomie kreowania świata wartości każdemu osobiście najbliższych.
Natomiast to co dzieje się wokół, ten tygodniowy lub nawet dłuższy okres chaosu związanego z przygotowywaniem się do Świąt od strony pozaduchowej, cielesnej, kosumpcyjnej jest doznaniem z gatunku najgorszych, jakie mogą spotkać mą skromną osobę. Funcjonuję w tym czasie na awaryjnie odpalonym systemie, a mimo tego i tak z maksymalnie obciążonym procesorem, co grozi wybuchem, spaleniem, katastrofą. I hate Xmas! Tak było i tym razem. I dobrze, że czas ten dogorywa. Czas wrócić do normy.
Czas spędzony z rodziną, przy wigilijnym stole, kolędowanie - to pozostaje, jako wartość nie do przecenienia. Równoważy wszystko co związane z Xmas, a co nie ma nic z Bożego Narodzenia. I niech tak będzie. Natomiast "I hate Xmas!" już odchodzi w zapomnienie, ciśnienie spada, puls wraca do normy. Na rok. Do następnego razu.
Jeszcze chwila, jeszcze dwie, a po tegorocznych Świętach pozostanie nam wspomnienie, pełna lodówka i choinka nie do końca już żywa. Więc póki co - świętujmy! Wesołych Świąt! na ich ostatnie chwile ...
To wcale nie to samo - żeby nie było nieporozumień.
Będąc świadom swojej chrześcijańskiej pośledniości i nijakości mojej religijności, z całą stanowczością sprzeciwiam się utożsamianiu tych Świąt z tym, co wokół nich się wyprawia.
Jakkolwiek człowiek tak małej wiary, jak ja, nie afiszuje się z uczuciami tak intymnymi, jak duchowe postrzeganie istnienia, tak w tym przypadku powiem to i owo.
Potrafię się wzruszać dźwiękami kolędy - to takie banalne. Potrafię chłonąć podniosłość atmosfery Pasterki o północy - z drżeniem serca i szkleniem oczu nawet. Nie obca mi wewnętrzna rozmowa z Nim o mnie, i nie tylko. I koniec końców i mnie nie jest obce oczekiwanie Bożego Narodzenia z całą jego mistyką, świętością, niesamowitością. Takie wewnętrzne celebrowanie jest mi bliskie - ale podkreślam: WEWNĘTRZNE, nie na pokaz. Boże Narodzenie to świętowanie bliskości z innymi, to czas dla najbliższych, czas wyciszenia i zadumy. To chwile radości, podniosłości i niezwykłości na poziomie kreowania świata wartości każdemu osobiście najbliższych.
Natomiast to co dzieje się wokół, ten tygodniowy lub nawet dłuższy okres chaosu związanego z przygotowywaniem się do Świąt od strony pozaduchowej, cielesnej, kosumpcyjnej jest doznaniem z gatunku najgorszych, jakie mogą spotkać mą skromną osobę. Funcjonuję w tym czasie na awaryjnie odpalonym systemie, a mimo tego i tak z maksymalnie obciążonym procesorem, co grozi wybuchem, spaleniem, katastrofą. I hate Xmas! Tak było i tym razem. I dobrze, że czas ten dogorywa. Czas wrócić do normy.
Czas spędzony z rodziną, przy wigilijnym stole, kolędowanie - to pozostaje, jako wartość nie do przecenienia. Równoważy wszystko co związane z Xmas, a co nie ma nic z Bożego Narodzenia. I niech tak będzie. Natomiast "I hate Xmas!" już odchodzi w zapomnienie, ciśnienie spada, puls wraca do normy. Na rok. Do następnego razu.
Jeszcze chwila, jeszcze dwie, a po tegorocznych Świętach pozostanie nam wspomnienie, pełna lodówka i choinka nie do końca już żywa. Więc póki co - świętujmy! Wesołych Świąt! na ich ostatnie chwile ...
piątek, 21 grudnia 2012
Banalnie - piątek
I znowu piątek.
Ale nieco inny, bo z perspektywą pięciu wolnych dni. Wow! To ci dopiero historia ...
Doczołgałem się jakoś. Dżizas, ależ mi się chciało tych paru dni wolnego. Finiszuję, to już niemal rzut na taśmę i myślę, że z sukcesem. Pozwala to z optymizmem - jaki by nie był - patrzeć w przyszłość. Nie wszystko się udało, ba, wiele rozczarowań po drodze było, ale ważne aby "minusy nie przysłoniły plusów" - i tego się trzymajmy. To, że musiałem przełknąć niejedną gorzką pigułkę, to fakt. Ale na osłodę niech pozostanie to, że podołałem wyzwaniom i nie mam sobie nic do zarzucenia. A to już kapitał na przyszłość. I co najważniejsze - daje poczucie własnej wartości; dobrze wykonanej roboty.
A tak na marginesie zupełnie: moja ślubna mówi, że jak piszę na tych stronach, to albo smucę, albo piszę, że piję. Hmm ... Pytanie czy tak często smucę i piję, czy tak rzadko piszę? :)) Eee, no nie jest tak źle chyba. Ale z czym: z pisaniem, piciem , czy smuceniem? :)) Pewnie jakbym miał w perspektywie więcej wolnych dni, to i wszystkiego po trochu byłoby więcej, częściej.
Ballantine'sa 12 YO nie wykończyłem od ostatniego razu. Szkoda by mi było. Rarytas. Smakuje nadal wyśmienicie. I grzeje duszę jak należy. Nie ma nic wspólnego z popularnym "Finest", który mimo, że dobry, to nie ma nic wspólnego ze swoim wytworniejszym bratem. Bogactwo smaku i aromatu było dla mnie zaskoczeniem. Nie jestem znawcą, ale potrafię odróżnić whisky poślednią od tej znamienitej. A 12 YO jest wyśmienita.
Ale nieco inny, bo z perspektywą pięciu wolnych dni. Wow! To ci dopiero historia ...
Doczołgałem się jakoś. Dżizas, ależ mi się chciało tych paru dni wolnego. Finiszuję, to już niemal rzut na taśmę i myślę, że z sukcesem. Pozwala to z optymizmem - jaki by nie był - patrzeć w przyszłość. Nie wszystko się udało, ba, wiele rozczarowań po drodze było, ale ważne aby "minusy nie przysłoniły plusów" - i tego się trzymajmy. To, że musiałem przełknąć niejedną gorzką pigułkę, to fakt. Ale na osłodę niech pozostanie to, że podołałem wyzwaniom i nie mam sobie nic do zarzucenia. A to już kapitał na przyszłość. I co najważniejsze - daje poczucie własnej wartości; dobrze wykonanej roboty.
A tak na marginesie zupełnie: moja ślubna mówi, że jak piszę na tych stronach, to albo smucę, albo piszę, że piję. Hmm ... Pytanie czy tak często smucę i piję, czy tak rzadko piszę? :)) Eee, no nie jest tak źle chyba. Ale z czym: z pisaniem, piciem , czy smuceniem? :)) Pewnie jakbym miał w perspektywie więcej wolnych dni, to i wszystkiego po trochu byłoby więcej, częściej.
Ballantine'sa 12 YO nie wykończyłem od ostatniego razu. Szkoda by mi było. Rarytas. Smakuje nadal wyśmienicie. I grzeje duszę jak należy. Nie ma nic wspólnego z popularnym "Finest", który mimo, że dobry, to nie ma nic wspólnego ze swoim wytworniejszym bratem. Bogactwo smaku i aromatu było dla mnie zaskoczeniem. Nie jestem znawcą, ale potrafię odróżnić whisky poślednią od tej znamienitej. A 12 YO jest wyśmienita.
czwartek, 20 grudnia 2012
Choinka na koniec świata
Stoi.
Upstrzona do granic możliwości.
Kolorowa, ociekając złotym barokiem i rozświetlona czterema sznurami lampek.
Wystrojona, jak na koniec świata.
środa, 19 grudnia 2012
List do Dzieciątka
Jeśliby Dzieciątko zdecydowało w swej nieomylności i łaskawości, że oto ja byłem jednak na tyle grzeczny, że zasługuję na chociaż drobny prezencik pod choinką, to ja bym przyjął z radością takowy. List więc ślę.
"Kochane Dzieciątko
Bardzo bym chciał dostać karnet, do odwrotnego wykorzystania, na kilka dni snu. Parę kolejnych, niczym nie zmąconych, zupełnie moich, bez piętna wyrzutów sumienia i poczucia obowiązku; takich tylko dla mnie. W zamkniętym pokoju, bez okien i tykającego zegara, bez telefonu w zasięgu ręki, bez TV i komputera, bez dźwięków zza ściany i bez lampy na suficie. W wielkim, ciepłym, miękkim łóżeczku z puchową poduchą i pierzyną po sam sufit. I to tyle.
Jeśli więc mógłbym ... to poproszę."
"Kochane Dzieciątko
Bardzo bym chciał dostać karnet, do odwrotnego wykorzystania, na kilka dni snu. Parę kolejnych, niczym nie zmąconych, zupełnie moich, bez piętna wyrzutów sumienia i poczucia obowiązku; takich tylko dla mnie. W zamkniętym pokoju, bez okien i tykającego zegara, bez telefonu w zasięgu ręki, bez TV i komputera, bez dźwięków zza ściany i bez lampy na suficie. W wielkim, ciepłym, miękkim łóżeczku z puchową poduchą i pierzyną po sam sufit. I to tyle.
Jeśli więc mógłbym ... to poproszę."
niedziela, 16 grudnia 2012
Po-niedziela
Już po niedzieli.
Była, jaka być miała - leniwa w swej niedzielnej istocie ... mimo porządkowej przedświątecznej krzątaniny. Fakt, że wylazłem z piżamy na wieczorną kąpiel niech będzie przypieczętowaniem niedzielności w pełnej krasie.
A już za chwilę poniedziałek.
Ostatni tydzień przed świętami. Mgnienie oka pozostało do wigilii. Ani się obejrzymy, a będzie po wszystkim. Całe te oczekiwanie rozliczymy jednym pstryknięciem palców. Boję się, że magia świąt przejdzie bokiem, że nie zauważę jej, nie poczuję. A chciałbym. Chciałbym zatracić się w świętowaniu. Żeby było inaczej, tak troszku ... bajkowo.
Była, jaka być miała - leniwa w swej niedzielnej istocie ... mimo porządkowej przedświątecznej krzątaniny. Fakt, że wylazłem z piżamy na wieczorną kąpiel niech będzie przypieczętowaniem niedzielności w pełnej krasie.
A już za chwilę poniedziałek.
Ostatni tydzień przed świętami. Mgnienie oka pozostało do wigilii. Ani się obejrzymy, a będzie po wszystkim. Całe te oczekiwanie rozliczymy jednym pstryknięciem palców. Boję się, że magia świąt przejdzie bokiem, że nie zauważę jej, nie poczuję. A chciałbym. Chciałbym zatracić się w świętowaniu. Żeby było inaczej, tak troszku ... bajkowo.
piątek, 14 grudnia 2012
Topiony serek i 12 YO Ballantine's
Żytni chlebek z topionym serkiem, 12 YO Ballantine's "on the rock" i "I'II be there for you" Bon Jovi - po prostu piątek weekendu początek!
Serek taki sobie, whisky jedna z najlepszych jakie piłem, muzyka pieszcząca znamienicie. Jest piatkowy wieczór. Ten czarowny czas. Znamienite zwieńczenie tygodnia. Magiczne godziny, kiedy wszystko sprowadza się do jednego - do celebrowania ... czegokolwiek.
Muzycznie to wieczór pod znakiem Bon Jovi. Z naciskiem na lata '80 ...
do posłuchania:
"I believe"
"In these arms"
"Livin' on a prayer"
"Bad medicine"
"Keep the faith"
Tydzień o dwóch twarzach. Z jednej strony, można by rzec, że nie należał do "mega zajeżdżających", ale z drugiej strony obfitujący w sprawy ważkie i trafiające w samo sedno.
Zbliża się koniec roku. Zarówno prywatnego , jak i zawodowego. Jeśli chodzi o zawodową stronę życia, to u mnie to rok przełomowy. Jak by go nie oceniać, to obiektywnie rzecz biorąc, rokiem wielkich zmian był. I jakbym nie narzekał do tej pory, to byłbym nieuczciwy, gdybym powiedział, że żałuję tych zmian. No bo kiedy, jak nie teraz czas na zmiany, na krok do przodu? Mam w końcu 37 lat i mniej już mieć nie będę. A że to rzucenie się na głęboką wodę ? Cóż ... Kto nie ryzykuje, ten nie ma szans na sukces (jaki by nie był). Ja po tylu latach stagnacji niejako zostałem zmuszony do zmian. Dostałem kopa, który choć bolesny, to w końcowym rozrachunku można by rzec, że zahartował mą osobista dupę. Bilans zysków i strat wychodzi raczej na plus. Nawet jeśli to i jazda po krawędzi, to biorę na klatę potencjalne konsekwencje. Troszkę chojrakuje, bo nie ma możliwości zawrócenia z tej drogi, ale tak po prawdzie, to wyzbyłem się już tego niepokoju, strachu, tremy nowicjusza, który tak mnie przyginał ku ziemi. Po kilku miesiącach jestem innym człowiekiem. Nie waham się tego powiedzieć - zrobiłem się o niebo całe twardszy, bardziej zdecydowany, asertywny ... może tylko nieco bardziej nerwowy, niecierpliwy. Nigdy bym się tego nie nauczył, gdybym z dnia na dzień nie musiał sprostać nowej sytuacji, nowej rzeczywistości. Nie żałuję więc.
Kolejny rok będzie trudny. Zweryfikuje to, co jestem wart. Rozpocznę go z równie wielkimi obawami, jak i nadziejami. I niech to będzie wartością samą w sobie.
Może to dziwne, ale jestem w euforycznym nastroju. Może to whisky (mniami!). A może po prostu to dobry dzień, dobry wieczór, dobry czas ...
"I'll be saturday night"
... Hey, man I'm alive I'm takin' each day and night at a time
I'm feelin' like a Monday but someday I'll be Saturday night ...
Niech tak będzie ...
Serek taki sobie, whisky jedna z najlepszych jakie piłem, muzyka pieszcząca znamienicie. Jest piatkowy wieczór. Ten czarowny czas. Znamienite zwieńczenie tygodnia. Magiczne godziny, kiedy wszystko sprowadza się do jednego - do celebrowania ... czegokolwiek.
Muzycznie to wieczór pod znakiem Bon Jovi. Z naciskiem na lata '80 ...
do posłuchania:
"I believe"
"In these arms"
"Livin' on a prayer"
"Bad medicine"
"Keep the faith"
Tydzień o dwóch twarzach. Z jednej strony, można by rzec, że nie należał do "mega zajeżdżających", ale z drugiej strony obfitujący w sprawy ważkie i trafiające w samo sedno.
Zbliża się koniec roku. Zarówno prywatnego , jak i zawodowego. Jeśli chodzi o zawodową stronę życia, to u mnie to rok przełomowy. Jak by go nie oceniać, to obiektywnie rzecz biorąc, rokiem wielkich zmian był. I jakbym nie narzekał do tej pory, to byłbym nieuczciwy, gdybym powiedział, że żałuję tych zmian. No bo kiedy, jak nie teraz czas na zmiany, na krok do przodu? Mam w końcu 37 lat i mniej już mieć nie będę. A że to rzucenie się na głęboką wodę ? Cóż ... Kto nie ryzykuje, ten nie ma szans na sukces (jaki by nie był). Ja po tylu latach stagnacji niejako zostałem zmuszony do zmian. Dostałem kopa, który choć bolesny, to w końcowym rozrachunku można by rzec, że zahartował mą osobista dupę. Bilans zysków i strat wychodzi raczej na plus. Nawet jeśli to i jazda po krawędzi, to biorę na klatę potencjalne konsekwencje. Troszkę chojrakuje, bo nie ma możliwości zawrócenia z tej drogi, ale tak po prawdzie, to wyzbyłem się już tego niepokoju, strachu, tremy nowicjusza, który tak mnie przyginał ku ziemi. Po kilku miesiącach jestem innym człowiekiem. Nie waham się tego powiedzieć - zrobiłem się o niebo całe twardszy, bardziej zdecydowany, asertywny ... może tylko nieco bardziej nerwowy, niecierpliwy. Nigdy bym się tego nie nauczył, gdybym z dnia na dzień nie musiał sprostać nowej sytuacji, nowej rzeczywistości. Nie żałuję więc.
Kolejny rok będzie trudny. Zweryfikuje to, co jestem wart. Rozpocznę go z równie wielkimi obawami, jak i nadziejami. I niech to będzie wartością samą w sobie.
Może to dziwne, ale jestem w euforycznym nastroju. Może to whisky (mniami!). A może po prostu to dobry dzień, dobry wieczór, dobry czas ...
"I'll be saturday night"
... Hey, man I'm alive I'm takin' each day and night at a time
I'm feelin' like a Monday but someday I'll be Saturday night ...
Niech tak będzie ...
niedziela, 9 grudnia 2012
Viking death march
... do posłuchania ...
"Viking death march"
Down, lets take it down,
Raise up their heads on a stake
We will show no mercy on evolutions mistake
Change, will have to wait
If we can’t decide on a fate
Self- appointed prophets and their doomsday charade
You preach about love and teach about faith
But all your beliefs are still rooted in hate!
Crosses still burn, axes still fall
And down on your knees you just don’t look so tall!
Stop, punch in the clock,
Punch it with all of your rage,
Put the man in office for a minimum wage
Rats, fighting for scraps,
Siphoned the gas from your tank,
Left your pockets empty as they laugh to the bank
They speak about trust, but make no mistake
They’re shaking your hand while they spit in your face!
Crosses still burn, axes still fall
And down on your knees you just don’t look so tall!
Crosses still burn, axes still fall
And down on your knees you just don’t look so tall!
Now! the time is now
We can still turn it around,
Raise your voice like a weapon, till they fall to the ground
Light! Let there be light.
Without a shadow of doubt
We will fight tooth and nail until salvation is found
So how can you look, the world in the eyes,
When all we can see is corruption and lies?
Down on your knees, you don’t look so tall,
Down on your knees, you don’t look so tall,
Cracking the whip on the backs of the poor,
We asked you to stop but you still wanted more,
The blood on your hands left a trail as you crawl,
down on your knees you just don’t look so tall
Crosses still burn, axes still fall
Down on your knees you just don’t look so tall!
Crosses still burn, axes still fall
Down on your knees you just don’t look so tall!
Crosses still burn, axes still fall
Down on your knees, you don’t look so tall
Open your eyes and the empire falls!
"Viking death march"
Down, lets take it down,
Raise up their heads on a stake
We will show no mercy on evolutions mistake
Change, will have to wait
If we can’t decide on a fate
Self- appointed prophets and their doomsday charade
You preach about love and teach about faith
But all your beliefs are still rooted in hate!
Crosses still burn, axes still fall
And down on your knees you just don’t look so tall!
Stop, punch in the clock,
Punch it with all of your rage,
Put the man in office for a minimum wage
Rats, fighting for scraps,
Siphoned the gas from your tank,
Left your pockets empty as they laugh to the bank
They speak about trust, but make no mistake
They’re shaking your hand while they spit in your face!
Crosses still burn, axes still fall
And down on your knees you just don’t look so tall!
Crosses still burn, axes still fall
And down on your knees you just don’t look so tall!
Now! the time is now
We can still turn it around,
Raise your voice like a weapon, till they fall to the ground
Light! Let there be light.
Without a shadow of doubt
We will fight tooth and nail until salvation is found
So how can you look, the world in the eyes,
When all we can see is corruption and lies?
Down on your knees, you don’t look so tall,
Down on your knees, you don’t look so tall,
Cracking the whip on the backs of the poor,
We asked you to stop but you still wanted more,
The blood on your hands left a trail as you crawl,
down on your knees you just don’t look so tall
Crosses still burn, axes still fall
Down on your knees you just don’t look so tall!
Crosses still burn, axes still fall
Down on your knees you just don’t look so tall!
Crosses still burn, axes still fall
Down on your knees, you don’t look so tall
Open your eyes and the empire falls!
Mroźno jak "cie pieron"
Kruca fuks! Jak wracałem do domu z marketowego ukrzyżowywania 1/4 wypłaty, termometr w aucie pokazywał miejscami -15,5 st.C. To lekka przesada, nieprawdaż ? Pytanie: "no to wiela bydzie w nocy ???".
Sobotni wieczór, właściwie noc już, w szklaneczce "vodka & vermouth with tonic, on the rock" - ot taka wariacja na temat ... ale smakuje przednio. Trudno prawić, że to "gorączka sobotniej nocy", ale na moje osobiste potrzeby niech taka będzie - mniej powszednia niż zwykle. Nie śpieszno mi do świtu, nie wyglądam dnia.
Sobotni wieczór, właściwie noc już, w szklaneczce "vodka & vermouth with tonic, on the rock" - ot taka wariacja na temat ... ale smakuje przednio. Trudno prawić, że to "gorączka sobotniej nocy", ale na moje osobiste potrzeby niech taka będzie - mniej powszednia niż zwykle. Nie śpieszno mi do świtu, nie wyglądam dnia.
sobota, 8 grudnia 2012
Mroźno
Sobota za oknem w okowach mrozu. Śniegu nie przybyło, ale samochody przy ulicy pokryte paskudną warstwą szadzi. Na oko widać, że mrozik tęgi. Na termometrze niby tylko -8 st.C; ale z doświadczenia wiem, że nasz termometr - grzejący sie ciepłem budynku - optymistyczne zawyża temperaturkę o jakieś trzy stopnie. Jest więc nieprzyzwoicie zimno.
Tuśka jeszcze kima. Ja wstalem, bo czeka mnie lada chwila wyprawa do piwnicy i wiercenie dziurek pod haki w suszarni, którą z inicjatywy sąsiadki organizujemy w pomieszczeniu byłej pralni.
Na razie ta cicha, mroźna i słoneczna sobota, zapowiada się całkiem, całkiem. Być może nastrój tej błogości zaburzy wyprawa do jakiegoś marketu na zakupy - to nigdy dobrze nie wpływa na mnie osobiście, jak i na relacje rodzinne naszego stadka.
Tuśka jeszcze kima. Ja wstalem, bo czeka mnie lada chwila wyprawa do piwnicy i wiercenie dziurek pod haki w suszarni, którą z inicjatywy sąsiadki organizujemy w pomieszczeniu byłej pralni.
Na razie ta cicha, mroźna i słoneczna sobota, zapowiada się całkiem, całkiem. Być może nastrój tej błogości zaburzy wyprawa do jakiegoś marketu na zakupy - to nigdy dobrze nie wpływa na mnie osobiście, jak i na relacje rodzinne naszego stadka.
piątek, 7 grudnia 2012
Rekonwalescencja
... po czwartkowym urazie.
Wziąłem dzień urlopu. Wolny piątek pysznie smakuje po TAKIM tygodniu. Potrzebowałem go dla podreperowania zdrowia ciała i duszy oraz dla załatwienia kilku jeszcze spraw ... m.in. również w temacie zdrowotnym. Tak więc piątek pod wezwaniem: "dla zdrowia!".
Właśnie dotarłem do domu. Obiadek gotuję Tuśce. Korzystając z tego, że tata ma wolne i ona zaczęła wcześniej weekend i czmychnęła, przed obiadem w szkole, do domu. No to głodna jest!
Co dalej z tym dniem? Trochę ogarnę wokoło, a potem - jak co dzień - roraty. Niesamowite, już piąty dzień z rzędu będę na mszy w kościele :))
Wziąłem dzień urlopu. Wolny piątek pysznie smakuje po TAKIM tygodniu. Potrzebowałem go dla podreperowania zdrowia ciała i duszy oraz dla załatwienia kilku jeszcze spraw ... m.in. również w temacie zdrowotnym. Tak więc piątek pod wezwaniem: "dla zdrowia!".
Właśnie dotarłem do domu. Obiadek gotuję Tuśce. Korzystając z tego, że tata ma wolne i ona zaczęła wcześniej weekend i czmychnęła, przed obiadem w szkole, do domu. No to głodna jest!
Co dalej z tym dniem? Trochę ogarnę wokoło, a potem - jak co dzień - roraty. Niesamowite, już piąty dzień z rzędu będę na mszy w kościele :))
poniedziałek, 3 grudnia 2012
Na bezdechu poniedziałku
U zarania wstrzymuję oddech. Kulę się w sobie. Jeżę kolce. Zapinam ciasno kolczugę.
Potem trwam. Jak wczepiony pazurami w grzbiet wściekłego byka.
Na koniec wypuszczam stęchłe powietrze. Poluźniam sznury. Pluję czarną żółcią.
Taki jest poniedziałek. Kolejny. Nie pierwszy, nie ostatni. Jeden z wielu.
Ani gorszy. Ani lepszy. Po prostu. Normalny. Bez wzlotów i upadków - ot, poniedziałkowy.
Jutro wtorek ...
Potem trwam. Jak wczepiony pazurami w grzbiet wściekłego byka.
Na koniec wypuszczam stęchłe powietrze. Poluźniam sznury. Pluję czarną żółcią.
Taki jest poniedziałek. Kolejny. Nie pierwszy, nie ostatni. Jeden z wielu.
Ani gorszy. Ani lepszy. Po prostu. Normalny. Bez wzlotów i upadków - ot, poniedziałkowy.
Jutro wtorek ...
sobota, 1 grudnia 2012
Wściekłe psy
... malinowe z tabasco ...
Poranne "AfterParty". Smacznie, miło, mimo że krótko. Przynajmniej ze zdrowym porankiem nazajutrz. Właściwie to trudno mówić o imprezie - bardziej to spotkanie towarzyskie przy dobrym jedzeniu i odrobinie rozweselacza.
Było wielce przyjemnie - to najważniejsze. Szczególnie, że musiałem odreagować dziesięciogodzinny piątek w pracy z dwugodzinną kulminacją w postaci spowiedzi przed zarządem. Po czymś takim nie mogło być nic innego w kieliszkach, niż "wściekłe psy" :))) Zreszta i tak "chodziły" za mną od dłuższego czasu.
Przewodnim tematem soboty jest oczywiście impreza urodzinowa Tuśki w Nibylandii. Solenizantka nie do końca zdrowa. Będzie trzeba jakoś ją hamować, żeby nie szalała - ale czy to możliwe?
Poranne "AfterParty". Smacznie, miło, mimo że krótko. Przynajmniej ze zdrowym porankiem nazajutrz. Właściwie to trudno mówić o imprezie - bardziej to spotkanie towarzyskie przy dobrym jedzeniu i odrobinie rozweselacza.
Było wielce przyjemnie - to najważniejsze. Szczególnie, że musiałem odreagować dziesięciogodzinny piątek w pracy z dwugodzinną kulminacją w postaci spowiedzi przed zarządem. Po czymś takim nie mogło być nic innego w kieliszkach, niż "wściekłe psy" :))) Zreszta i tak "chodziły" za mną od dłuższego czasu.
Przewodnim tematem soboty jest oczywiście impreza urodzinowa Tuśki w Nibylandii. Solenizantka nie do końca zdrowa. Będzie trzeba jakoś ją hamować, żeby nie szalała - ale czy to możliwe?
środa, 28 listopada 2012
Środa
Niezła środa.
Tylko Tuśka na chorobowym - drugi raz w sezonie. Troszku nieciekawie, bo urodzinowy weekend przecież się zbliża ...
Koniec roku w robocie coraz bardziej rozpędza wolną amerykankę - nikt już nad niczym nie panuje, co ilustruje dziwnie wokoło panosząca się apatia i przyjmowanie wszystkiego na klatę. Ludziska chodzą nieobecni, jak zombie. Ale ja osobiście dziwnie dobrze to znoszę (przynajmniej dzisiaj). Sam się sobie dziwię. Serio. Wszystko to co się wali na łeb, jakoś spływa po mnie, jak deszcz po kaczce. Może to początek mocniejszego JA ... ? Byłaby to fajna odmiana.
Fajnie zapowiada się piątkowy wieczór. Toć to "Andrzejki". Spodziewamy się dawno oczekiwanych gości. Powinien to być zacny kawałek czasu.
Tylko Tuśka na chorobowym - drugi raz w sezonie. Troszku nieciekawie, bo urodzinowy weekend przecież się zbliża ...
Koniec roku w robocie coraz bardziej rozpędza wolną amerykankę - nikt już nad niczym nie panuje, co ilustruje dziwnie wokoło panosząca się apatia i przyjmowanie wszystkiego na klatę. Ludziska chodzą nieobecni, jak zombie. Ale ja osobiście dziwnie dobrze to znoszę (przynajmniej dzisiaj). Sam się sobie dziwię. Serio. Wszystko to co się wali na łeb, jakoś spływa po mnie, jak deszcz po kaczce. Może to początek mocniejszego JA ... ? Byłaby to fajna odmiana.
Fajnie zapowiada się piątkowy wieczór. Toć to "Andrzejki". Spodziewamy się dawno oczekiwanych gości. Powinien to być zacny kawałek czasu.
Spokoju ducha ...
... mi trzeba.
Ostatnimi czasy - bardzo ostatnimi - trudno mi obrać właściwy, niezmącony kurs na spokój ducha. Miotam się mniej, lub bardziej. Jednego dnia jest gorzej, drugiego lepiej. Raz jestem bardziej odporny na świat, kiedy indziej łatwiej mnie trafić w samo sedno. A był taki czas, takie mgnienie historii, gdy wydawało mi się, że dobijam do dobrego portu, a fale pozostaja w tyle. Wygląda jednak na to, że pogoda duszy jest równie kapryśna, jak nasza nadbałtycka aura.
Co jeszcze począć, aby było ... łatwiej? Łatwiej? Hmm ... Nie jestem przekonany, czy to dobre słowo. Czy aby na pewno chcę "pójść na łatwiznę"? Może raczej dążę do przewidywalności kolejnych chwil, do stabilizacji, jaka by nie była. Nie lubie być zaskakiwany. Kontroli nad własnymi losami nie sposób przecenić. To daje władzę, niezależność i ... spokój ducha właśnie.
Ostatnimi czasy - bardzo ostatnimi - trudno mi obrać właściwy, niezmącony kurs na spokój ducha. Miotam się mniej, lub bardziej. Jednego dnia jest gorzej, drugiego lepiej. Raz jestem bardziej odporny na świat, kiedy indziej łatwiej mnie trafić w samo sedno. A był taki czas, takie mgnienie historii, gdy wydawało mi się, że dobijam do dobrego portu, a fale pozostaja w tyle. Wygląda jednak na to, że pogoda duszy jest równie kapryśna, jak nasza nadbałtycka aura.
Co jeszcze począć, aby było ... łatwiej? Łatwiej? Hmm ... Nie jestem przekonany, czy to dobre słowo. Czy aby na pewno chcę "pójść na łatwiznę"? Może raczej dążę do przewidywalności kolejnych chwil, do stabilizacji, jaka by nie była. Nie lubie być zaskakiwany. Kontroli nad własnymi losami nie sposób przecenić. To daje władzę, niezależność i ... spokój ducha właśnie.
niedziela, 25 listopada 2012
Perspektywy
Co przyniesie nowy tydzień?
Moja małżonka mówi, że ja to tylko narzekam i narzekam, że tylko jakieś same smuty wypisuje.
Czyżby? Może i chciałbym być mega-wesołkiem, którego napędza wszechogarniająca pozytywna rzeczywistość. Ale do cholery! Jest listopad! Z czego tu się cieszyć? :)))) Jest, jak jest i tylko wiosna może to zmienić. Ale do lepszych dni jeszcze sporo tygodni i miesięcy przed nami. Na razie tak jak szaro w kalendarzu, jak szaro za oknem, tak szaro i u mnie.
No to co tam możemy sie spodziewać w tym kolejnym tygodniu, hę ?
Poniedziałek. W pracy, jak w pracy. Tyle, że dłużej, bo siakaś dodatkowa nasiadówa w zarządzie zaplanowana. Na tyle długa, że Tuśkę nie dam rady odebrać ze szkoły. Z poniedziałkowego menu wypadnie też danie w postaci Tuśkowego judo. Od paru dni dosyć mocno kuco i próbujemy ją domowymi sposobami kurować. Ale tak, czy siak, dzień późno się zakończy, bo muszę na angielski jechać. Ostatnio byłem na zajęciach trzy tygodnie temu - ups, to bardzo mało komfortowa sytuacja, bo czuję, że będzie jakiś grubszy teścik właśnie jutro.
Wtorek. Kto wie co będzie we wtorek. Raczej nic nie planuję. Powinien to być w miarę normalny dzień. Ale jaki będzie to i od sytuacji w pracy zależy, i od tego jak zdrówko Tuśki będzie wyglądało ...
Środa. Jak wtorek. Tuśka chyba też nie pójdzie na zajęcia Judo.
Czwartek. Msza szkolna. Czyli gonitwa z pracy do kościoła :)
Piątek. W pracy prezentacja przed zarządem (!). W domu - pewnie sprzątanie przed weekendowymi gośćmi.
Sobota. Urodziny Tuśki w "Nibylandii". Ciekawe, jak to będzie ???
Niedziela. Urodzimy Tuśki w domu, dla swoich, czyli goście.
Następne dni zapowiadają sie więc różnorako. Drżę tylko o zdrowie Tuśki, żeby nie rozłożyła się na te swoje świętowanie. No i życzyłbym sobie nieco spokoju w pracy, ale na to nie mam co liczyć.
Moja małżonka mówi, że ja to tylko narzekam i narzekam, że tylko jakieś same smuty wypisuje.
Czyżby? Może i chciałbym być mega-wesołkiem, którego napędza wszechogarniająca pozytywna rzeczywistość. Ale do cholery! Jest listopad! Z czego tu się cieszyć? :)))) Jest, jak jest i tylko wiosna może to zmienić. Ale do lepszych dni jeszcze sporo tygodni i miesięcy przed nami. Na razie tak jak szaro w kalendarzu, jak szaro za oknem, tak szaro i u mnie.
No to co tam możemy sie spodziewać w tym kolejnym tygodniu, hę ?
Poniedziałek. W pracy, jak w pracy. Tyle, że dłużej, bo siakaś dodatkowa nasiadówa w zarządzie zaplanowana. Na tyle długa, że Tuśkę nie dam rady odebrać ze szkoły. Z poniedziałkowego menu wypadnie też danie w postaci Tuśkowego judo. Od paru dni dosyć mocno kuco i próbujemy ją domowymi sposobami kurować. Ale tak, czy siak, dzień późno się zakończy, bo muszę na angielski jechać. Ostatnio byłem na zajęciach trzy tygodnie temu - ups, to bardzo mało komfortowa sytuacja, bo czuję, że będzie jakiś grubszy teścik właśnie jutro.
Wtorek. Kto wie co będzie we wtorek. Raczej nic nie planuję. Powinien to być w miarę normalny dzień. Ale jaki będzie to i od sytuacji w pracy zależy, i od tego jak zdrówko Tuśki będzie wyglądało ...
Środa. Jak wtorek. Tuśka chyba też nie pójdzie na zajęcia Judo.
Czwartek. Msza szkolna. Czyli gonitwa z pracy do kościoła :)
Piątek. W pracy prezentacja przed zarządem (!). W domu - pewnie sprzątanie przed weekendowymi gośćmi.
Sobota. Urodziny Tuśki w "Nibylandii". Ciekawe, jak to będzie ???
Niedziela. Urodzimy Tuśki w domu, dla swoich, czyli goście.
Następne dni zapowiadają sie więc różnorako. Drżę tylko o zdrowie Tuśki, żeby nie rozłożyła się na te swoje świętowanie. No i życzyłbym sobie nieco spokoju w pracy, ale na to nie mam co liczyć.
Stany świadomości
Tak już ten świat zbudowany, że wszelkim przyczynkiem do działania, iskrą zapalającą lont zmian, katalizarorem wszelkiego postępu, jest odchyłka od normy, opuszczenie ciepłych pieleszy stabilizacji, porzucenie wygodnego bezbarwnego środka.
Przesunięcie środka ciężkości ku którejś z krawędzi przyczynia się do wybudzenia umysłu z mętnego, wygodnego letargu. Nie ma znaczenia, czy zmiana świadomości nastraja pozytywnie, czy negatywnie - ważne aby była jakaś zmiana. Nie od dziś wiadomo, że każda z wojen powoduje postęp, a nieszczęśliwa miłość jest wodą na młyn poetów. Nie trzeba być szczęśliwym, żeby tworzyć. Nie potrzeba dobra, aby dobro tworzyć.
Stabilizacja jest nudna. Jest bezpłodna. Jeśli wydaje jakiś owoc, to jest on mdły, bez wyrazistego smaku. Ekstrema powstają tylko na pożywce równie treściwej. Ładunek emocji, szczęścia, czy nienawiści, jest przyprawą, aromatem, kolorem. Bez autentycznego wewnętrznego poruszenia nie ma co marzyć o efektownym (i efektywnym) rezultacie wszelakiego działania. Bez zaangażowania powstaje tylko papka, szara masa, którą można się żywić ... ale czy trzeba ?
Przesunięcie środka ciężkości ku którejś z krawędzi przyczynia się do wybudzenia umysłu z mętnego, wygodnego letargu. Nie ma znaczenia, czy zmiana świadomości nastraja pozytywnie, czy negatywnie - ważne aby była jakaś zmiana. Nie od dziś wiadomo, że każda z wojen powoduje postęp, a nieszczęśliwa miłość jest wodą na młyn poetów. Nie trzeba być szczęśliwym, żeby tworzyć. Nie potrzeba dobra, aby dobro tworzyć.
Stabilizacja jest nudna. Jest bezpłodna. Jeśli wydaje jakiś owoc, to jest on mdły, bez wyrazistego smaku. Ekstrema powstają tylko na pożywce równie treściwej. Ładunek emocji, szczęścia, czy nienawiści, jest przyprawą, aromatem, kolorem. Bez autentycznego wewnętrznego poruszenia nie ma co marzyć o efektownym (i efektywnym) rezultacie wszelakiego działania. Bez zaangażowania powstaje tylko papka, szara masa, którą można się żywić ... ale czy trzeba ?
piątek, 23 listopada 2012
Siedem kartek kalendarza
I znowu piątek. Tak się to życia układa, że odmierzam je tygodniami. Nie godzinami, nie dniami, ale całymi tygodniami. Tydzień stał się tak krótki, że mija równie szybko, jak kiedyś mijał dzień. Pędzi ten cholerny czas, oj pędzi.
Pomału nastrajam się weekendowo. Schodzi ze mnie para, trujące wyziewy tygodnia. Atmosfera w pracy gęsta i toksyczna sprawia, że wracałem do domu wykończony. Bradziej psychicznie, niż fizycznie, ale sam nie wiem co gorsze. Właściwie, to wiem. Wolałbym być zajechany fizycznie, niż wypalony i z kwaśną miną. Ale było mineło. I koniec. Jest piątkowy wieczór i czas lód w szklanki sypać i zalewać je złotym płynem ku pokrzepienia serca i duszy.
Pomału nastrajam się weekendowo. Schodzi ze mnie para, trujące wyziewy tygodnia. Atmosfera w pracy gęsta i toksyczna sprawia, że wracałem do domu wykończony. Bradziej psychicznie, niż fizycznie, ale sam nie wiem co gorsze. Właściwie, to wiem. Wolałbym być zajechany fizycznie, niż wypalony i z kwaśną miną. Ale było mineło. I koniec. Jest piątkowy wieczór i czas lód w szklanki sypać i zalewać je złotym płynem ku pokrzepienia serca i duszy.
niedziela, 18 listopada 2012
Fotografia Nowej Ery
Przy okazji wspominek o serwisie zrzeszającym miłośników fotograficznej sztuki, lotów i tych wyższych, i tych niższych, nie sposób pominąć milczeniem faktu upadku fotografii, jako sztuki dostępnej w obecnych czasach każdemu, kto zapragnie ją "uprawiać".
Jeszcze parę lat temu fotografia była czymś elitarnym, ba, dla większości laików była niemalże sztuką magiczną i zupełnie niezrozumiałą. Jednak rozwój technologii zapisu obrazów nas otaczających stał się gwoździem do trumny tej pięknej sztuki zatrzymywania w kadrze piękna zdarzeń, ludzi, zjawisk, natury. Już nie trzeba wiedzieć prawie nic, nie trzeba starać się, nie trzeba zgłębiać tajników, nie trzeba drżeć i wstrzymywać oddechu. Odarta z tajemnic sztuka, pozbawiona magii i nieprzewidywalności, stała się pożywką dla szarych mas niedzielnych pstrykaczy. Do podziemii zeszli ci, którzy kochali i pieścili swą muzę.
Gdy oglądam to co się dzieje na portalach, serwisach fotograficznych, obserwuję zjawisko pogłębiającego się bezdusznego ekshibicjonizmu. Każdy pragnie pokazać wszystko cokolwiek wychodzi spod jego fotograficznej ręki. Po drugiej stronie są odbiorcy tego przedstawienia, którzy nie mają ochoty komentować tego co widzą. Wieszane w galeriach zdjęcia są bezimiennymi ofiarami społeczeństwa oglądaczy, bezrefleksyjnie pożerających kolejne porcje obrazów. Przemijają bez odzewu, bez krytyki, bez oceny i ... znikają.
W czasach gdy fotografia cyfrowa była dopiero u zarania wybuchu popularności, gdy nie była jeszcze tak dostępna na takim poziomie technicznym, jak teraz, ludzie chyba bardziej szanowali dokonania i swoje, i bliźniego. To sprawiało, że w dobrym tonie było wyrazić swe zdanie o fotografii wystawionej ku ocenie. I nie było istotne, czy ta opinia była pozytywna, czy negatywna - ważne było, że praca nie była ignorowana. I to miało sens. A teraz obserwuję, jak świetne prace zostają bez li jednego komentarza, że mijają bez echa, bez głosu uznania dla twórcy. Tak samo w drugą stronę. Badziewie nie zostaje piętnowane, a jego autor pozostaje w błogiej nieświadomości i będzie dalej błądził po fotograficznych szlakach w przekonaniu, że wszystko robi OK.
Jaki więc jest sens wieszania na galeriach swoich zdjęć? Jakoś się to wszystko rozmemłało, straciło koloryt i smak. A szkoda, bo ja chętnie wróciłbym do czasów gdy wystawiałem po surową ocenę, to co uważałem za warte pokazania. Obawiam się jednak, że tamte czasy już nie wrócą.
Jeszcze parę lat temu fotografia była czymś elitarnym, ba, dla większości laików była niemalże sztuką magiczną i zupełnie niezrozumiałą. Jednak rozwój technologii zapisu obrazów nas otaczających stał się gwoździem do trumny tej pięknej sztuki zatrzymywania w kadrze piękna zdarzeń, ludzi, zjawisk, natury. Już nie trzeba wiedzieć prawie nic, nie trzeba starać się, nie trzeba zgłębiać tajników, nie trzeba drżeć i wstrzymywać oddechu. Odarta z tajemnic sztuka, pozbawiona magii i nieprzewidywalności, stała się pożywką dla szarych mas niedzielnych pstrykaczy. Do podziemii zeszli ci, którzy kochali i pieścili swą muzę.
Gdy oglądam to co się dzieje na portalach, serwisach fotograficznych, obserwuję zjawisko pogłębiającego się bezdusznego ekshibicjonizmu. Każdy pragnie pokazać wszystko cokolwiek wychodzi spod jego fotograficznej ręki. Po drugiej stronie są odbiorcy tego przedstawienia, którzy nie mają ochoty komentować tego co widzą. Wieszane w galeriach zdjęcia są bezimiennymi ofiarami społeczeństwa oglądaczy, bezrefleksyjnie pożerających kolejne porcje obrazów. Przemijają bez odzewu, bez krytyki, bez oceny i ... znikają.
W czasach gdy fotografia cyfrowa była dopiero u zarania wybuchu popularności, gdy nie była jeszcze tak dostępna na takim poziomie technicznym, jak teraz, ludzie chyba bardziej szanowali dokonania i swoje, i bliźniego. To sprawiało, że w dobrym tonie było wyrazić swe zdanie o fotografii wystawionej ku ocenie. I nie było istotne, czy ta opinia była pozytywna, czy negatywna - ważne było, że praca nie była ignorowana. I to miało sens. A teraz obserwuję, jak świetne prace zostają bez li jednego komentarza, że mijają bez echa, bez głosu uznania dla twórcy. Tak samo w drugą stronę. Badziewie nie zostaje piętnowane, a jego autor pozostaje w błogiej nieświadomości i będzie dalej błądził po fotograficznych szlakach w przekonaniu, że wszystko robi OK.
Jaki więc jest sens wieszania na galeriach swoich zdjęć? Jakoś się to wszystko rozmemłało, straciło koloryt i smak. A szkoda, bo ja chętnie wróciłbym do czasów gdy wystawiałem po surową ocenę, to co uważałem za warte pokazania. Obawiam się jednak, że tamte czasy już nie wrócą.
Niebiesko-żółta trauma
Powróciła. Niebiesko-żółta trauma z przeszłości. Zaatakowała podstępnie, wylazła z zakamarków duszy, zachichotała z szyderczą satysfakcją. Wcielone zło.
Paranoiczny niepokój związany z wyprawą do niebiesko-żółtego sieciowego sklepu należącego do pewnej korporacji znad pólnocnego wybrzeża Bałtyku. Kwinteesencja bałwochwalczej konsumpcji.
Pojechaliśmy więc do tego sklepu, którego programowo nienawidzę. Działa na mnie, jak płachta na byka. Dostaję drgawek na jego widok. Rzec by można, że to nienawiść od pierwszego wejrzenia, która niezmącona żadnym pozytywnym uczuciem trwa po dziś dzień.
Zastanawiałem się nad genezą relacji, jakie mnie łączą z tym miejscem i ... już wiem! To bezgraniczny chaos panujący na każdym metrze kwadratowym powierzchni; bałagan panujący od podłogi po sufit, kotłujące się bez składu i ładu nieograniczone ilości bezstylowych, bezpłciowych gadżetów, półwyrobów, badziewia atakującego z każdej strony. Napawa mnie to strachem, wywołuje niesamowity dyskomfort.
Tak oto niedzielę kończę wypalony do cna.
P.S.
Sobotni wieczór spędziliśmy jednak poza domem. Udanie.
Paranoiczny niepokój związany z wyprawą do niebiesko-żółtego sieciowego sklepu należącego do pewnej korporacji znad pólnocnego wybrzeża Bałtyku. Kwinteesencja bałwochwalczej konsumpcji.
Pojechaliśmy więc do tego sklepu, którego programowo nienawidzę. Działa na mnie, jak płachta na byka. Dostaję drgawek na jego widok. Rzec by można, że to nienawiść od pierwszego wejrzenia, która niezmącona żadnym pozytywnym uczuciem trwa po dziś dzień.
Zastanawiałem się nad genezą relacji, jakie mnie łączą z tym miejscem i ... już wiem! To bezgraniczny chaos panujący na każdym metrze kwadratowym powierzchni; bałagan panujący od podłogi po sufit, kotłujące się bez składu i ładu nieograniczone ilości bezstylowych, bezpłciowych gadżetów, półwyrobów, badziewia atakującego z każdej strony. Napawa mnie to strachem, wywołuje niesamowity dyskomfort.
Tak oto niedzielę kończę wypalony do cna.
P.S.
Sobotni wieczór spędziliśmy jednak poza domem. Udanie.
sobota, 17 listopada 2012
Dzień trzydziesty czwarty - day before the end day
Dobiega końca piąty tydzień mojej diety, a drugi - jej zakańczania. Jeszcze jutro i koniec. Potem przechodzimy do fazy "zdrowego odżywiania". Zaczynamy jeść wszystko, ale mądrze i z umiarem. Takie są założenia. Ciekawe tylko, jak długo będę im wierny :)))) Cóż, wiem że i tak będzie, jak to drzewiej bywało, że z czasem wszystkie te moje postanawienia żywieniowe biorą w łeb. Tak to już ze mną jest i inaczej nie będzie i tym razem.
Po tych pięciu tygodniach waga pokazuje o 8 kg mniej niż na początku. Wynik godny. Szczególnie, że niezbyt się spinałem na wynik i przyjąłbym taki rezultat w ciemno, gdyby mi go ktoś obiecał na starcie.
Po tych pięciu tygodniach waga pokazuje o 8 kg mniej niż na początku. Wynik godny. Szczególnie, że niezbyt się spinałem na wynik i przyjąłbym taki rezultat w ciemno, gdyby mi go ktoś obiecał na starcie.
PLFOTO
![]() |
http://plfoto.com/23592/autor.html |
Nareszcie koniec
Jakoś dobiegł do mety ten paskudny tydzień. Dawno takiego nie miałem. Mam ostatnimi czasy kryzys w pracy. Nie wypracowałem go sobie sam. Skumulowało się kilka czynników, których wynikiem jest zawodowa chandra i zniechęcenie to wszystkiego co mnie otacza. Przejdzie, wiem, tylko trzeba to jakoś przetrzymać.
Na dodatek moja ślubna jakoś chorawa - co by to nie było, wczoraj miała 38,5 st.C. co nie napawa optymizmem. Poszła do pracy. Ciekawe w jakim stanie wróci. Cokolwiek ją dopadło, to męczy ją bardzo. Boję się żeby i Tuśka nie podłapała tego świństwa; o mnie nie wspomnę. Może skończy się równie szybko, jak gwałtownie się zaczęło ...? Oby.
Za oknem słoneczko pięknie rozgania resztki woalu snującej się po nocy mgiełki. Jest zimno, na samochodowych szybach szron, ale pewnie szybko się ociepli. Tuśka jeszcze śpi. Jak wstanie, to pomykam do sklepu na malutkie zakupy pod niedzielny obiad.
A co z sobotą? Jesteśmy zaproszeni do znajomych. Ale patrząc na to, jak moja lepsza połówka dogorywa, to już teraz mogę stwierdzić, że nic z tego dzisiaj nie będzie. Szkoda.
Na dodatek moja ślubna jakoś chorawa - co by to nie było, wczoraj miała 38,5 st.C. co nie napawa optymizmem. Poszła do pracy. Ciekawe w jakim stanie wróci. Cokolwiek ją dopadło, to męczy ją bardzo. Boję się żeby i Tuśka nie podłapała tego świństwa; o mnie nie wspomnę. Może skończy się równie szybko, jak gwałtownie się zaczęło ...? Oby.
Za oknem słoneczko pięknie rozgania resztki woalu snującej się po nocy mgiełki. Jest zimno, na samochodowych szybach szron, ale pewnie szybko się ociepli. Tuśka jeszcze śpi. Jak wstanie, to pomykam do sklepu na malutkie zakupy pod niedzielny obiad.
A co z sobotą? Jesteśmy zaproszeni do znajomych. Ale patrząc na to, jak moja lepsza połówka dogorywa, to już teraz mogę stwierdzić, że nic z tego dzisiaj nie będzie. Szkoda.
środa, 14 listopada 2012
Fajnie jest ...
... "Nie ma to jak docenić, wychwalić i artykułować podziękowania ... a po chwili - za to samo! za ten sam wynik! - zje*** niemalże, zwyzywać, zmieszać z błotem i uznać, że wszyscy są o kant d*** rozczaś, a wszystko co zrobili to jedno wielkie ... Nic to, że to dwa autonomiczne języki jednej głowy, która wydawałoby się, mimo wszystko, powinna mieć jeden punkt widzenia.
Jeden z drugim delikwent odkrywa w sobie wtedy przeogromne, wcześniej nieznane pokłady motywacji. Wszystkim się chce, przy akompaniamencie radosnego śpiewu, zwierać szeregi ku chwale partii naszej najmilszej. Nic tylko zgrzytanie zębów i zgryzota paskudna pozostaje, a kac mentalny je pogania.
Tak oto motywuje się ludzi, podnosi ich wartość, docenia, aby wszystkim było lepiej." - Koniec.
Zawiedziony? Może ciut rozczarowany. Ale na pewno mocno wku******!
(sorry za, niewyartykułowane do końca werbalnie, emocje - poprawność polityczna)
Jeden z drugim delikwent odkrywa w sobie wtedy przeogromne, wcześniej nieznane pokłady motywacji. Wszystkim się chce, przy akompaniamencie radosnego śpiewu, zwierać szeregi ku chwale partii naszej najmilszej. Nic tylko zgrzytanie zębów i zgryzota paskudna pozostaje, a kac mentalny je pogania.
Tak oto motywuje się ludzi, podnosi ich wartość, docenia, aby wszystkim było lepiej." - Koniec.
Zawiedziony? Może ciut rozczarowany. Ale na pewno mocno wku******!
(sorry za, niewyartykułowane do końca werbalnie, emocje - poprawność polityczna)
poniedziałek, 12 listopada 2012
F*** ...
Z całym poniedziałkowym ładunkiem beznadziejności, z garbem na plecach i grymasem na twarzy dogorywam, padam na ryj. Czekają mnie dwa tygodnia analitycznej, niesamowicie żmudnej, a co najgorsze nikomu (?) niepotrzebnej grzebaniny w danych, aby przygotować coś, co nic nie wniesie, a będzie jedynie poraz kolejny przedstawieniem tego, co na codzień pokazuję tym co robię, co na bieżąco relacjonuję. Nie mam się przed czym bronić, nie potrzebuję udawadniać, że nie jestem wielbłądem. Powala mnie tylko to, że faktom oczywistym muszę poświęcic gros swego czasu i tym samym nie zrobię tego, co ważne, co nie znosi zaniedbania, co wymaga pielęgnacji każdgo dnia, każdej godziny, czemu powinienem się poświęcić, aby nie tracić kontroli. Wkurza mnie to. I ręce mi opadają. A ta bezsilność mnie dobija tym bardziej.
niedziela, 11 listopada 2012
Dzień dwudziesty ósmy
Trochę pogrzeszyłem, oj pogrzeszyłem w ten weekend. Miało być racjonalne hartowanie wyniku, a miast tego dowaliłem do pieca, aż miło. Aż się boję wejść jutro na wagę - dzisiaj jakoś mi się zapomniało.
To był wielce intensywny weekend. Gościliśmy się tu i tam i gościliśmy gościa u nas. Cała ta zakręcona zlożona sytuacja dała milion okazji do kulinarnego występku. Okazja czyni złodzieja. Nie inaczej ze mną było. No i na koniec niedzieli jestem zbałamucony i głodny, bardzo głodny. Niedobry objaw, bo świadczy o tym, że cukry zostały pogonione przez insulinowe zastępy. A to dowód na węglowodanowe rozpasanie. Kurde. Źle.
To był wielce intensywny weekend. Gościliśmy się tu i tam i gościliśmy gościa u nas. Cała ta zakręcona zlożona sytuacja dała milion okazji do kulinarnego występku. Okazja czyni złodzieja. Nie inaczej ze mną było. No i na koniec niedzieli jestem zbałamucony i głodny, bardzo głodny. Niedobry objaw, bo świadczy o tym, że cukry zostały pogonione przez insulinowe zastępy. A to dowód na węglowodanowe rozpasanie. Kurde. Źle.
Księżycowy zimny blask
Aromatyczna brandy Stock 84, a w głośnikach "Take it back" i "Coming back to life" Pink Floyd ...
Jest git. Czyste dźwięki gitary, aksamitne myśli w głowie. W żyłach pulsujący stan uniesienia. Takiej nocy szkoda na sen. Szczególnie, że to sobotnia noc, inna niż inne. Są takie godziny dnia, a właściwie nocy, że żal wymieniać je na sen. Rozochocone szlachetnością trunku zmysły, rozpędzona krew, myśli na dopingu - wszystko to sprawia, że świat przyobleka barwne szaty rozwiewane księżycowym wiatrem. Chciało by się rzec: "chwilo trwaj". Na przekór tykaniu zagera, na pochybel nieubłaganym wskazówkom złotego cyferblatu czasomierza.
Gdy zamknę teraz oczy, gdy zanurkuję w otmęty snu, pryśnie czar nocy w wydaniu tak nieoczywistym, tak magicznym. Z słuchawkami na uszach, upajacąc się czarownymi dźwiękami, popijając ciemnozłoty trunek, który rozgrzewa wnętrzności ciała i zakamarki duszy, ostatnim czego pragnę jest teraz udanie się do łożka. Wszyscy śpią. Ja nie.
Zegar bije drugą godzinę. A w słuchawkach bije dzwon "High Hopes". To ostani przystanek Pink Floyd. Następny będzie "Going Home" mistrza Leonarda Cohena. Wiele bym dał, aby zatrzymać czas. Nie chcę usnąć, chcę trwać w tym stanie. Nie chcę obudzić się w niedzielny banalny poranek. Nie pragnę perspektywy kolejnego dnia. Jest dobrze, jak jest. Nie śpieszno mi do zerwania kolejnej kartki kalendarza. Czas nieubłaganie pędzi do przodu, a ja nie zawierałem z nim paktu, nie podpisywałem lojalki, nie godziłem się na takie zasady gry. Chcę trwać. Chcę być tu, gdzie jestem. Nie śpieszno mi do odkrywania kolejnych kart. Pragnę wycisnąć ostatnie soki chwili tak miłej mej duszy. Nie mam zamiaru poganiać Słońca, nie zamierzam go budzić i pomagać mu wyłazić na wyżyny firmamentu. Niech towarzyszy mi brat Księżyc z jego zimnym blaskiem. Listopadowość nocy niech będzie mi towarzyszem i kompanem do szklaneczki brandy zasypanej kruszonym lodem. I niech Mistrz Leonard upaja mnie swym śpiewem.
Dlaczego mam iść spać? Dlaczego mimo tego, że "obok śpi Ona", ja wciąż tkwię z muzyką na uszach? Dlaczego w me uszy sączy się muzyka? Dlaczego piszę te słowa? Czy chwila ta tak niebanalna jest warta opisania? Widocznie tak. Prawdopodobnie uronienie choć kropli tego stanu duszy byłoby marnotrastwem. Dlatego siedzę i piszę. Siedzę i w duszym śpiewam "Show me the place".
Jest git. Czyste dźwięki gitary, aksamitne myśli w głowie. W żyłach pulsujący stan uniesienia. Takiej nocy szkoda na sen. Szczególnie, że to sobotnia noc, inna niż inne. Są takie godziny dnia, a właściwie nocy, że żal wymieniać je na sen. Rozochocone szlachetnością trunku zmysły, rozpędzona krew, myśli na dopingu - wszystko to sprawia, że świat przyobleka barwne szaty rozwiewane księżycowym wiatrem. Chciało by się rzec: "chwilo trwaj". Na przekór tykaniu zagera, na pochybel nieubłaganym wskazówkom złotego cyferblatu czasomierza.
Gdy zamknę teraz oczy, gdy zanurkuję w otmęty snu, pryśnie czar nocy w wydaniu tak nieoczywistym, tak magicznym. Z słuchawkami na uszach, upajacąc się czarownymi dźwiękami, popijając ciemnozłoty trunek, który rozgrzewa wnętrzności ciała i zakamarki duszy, ostatnim czego pragnę jest teraz udanie się do łożka. Wszyscy śpią. Ja nie.
Zegar bije drugą godzinę. A w słuchawkach bije dzwon "High Hopes". To ostani przystanek Pink Floyd. Następny będzie "Going Home" mistrza Leonarda Cohena. Wiele bym dał, aby zatrzymać czas. Nie chcę usnąć, chcę trwać w tym stanie. Nie chcę obudzić się w niedzielny banalny poranek. Nie pragnę perspektywy kolejnego dnia. Jest dobrze, jak jest. Nie śpieszno mi do zerwania kolejnej kartki kalendarza. Czas nieubłaganie pędzi do przodu, a ja nie zawierałem z nim paktu, nie podpisywałem lojalki, nie godziłem się na takie zasady gry. Chcę trwać. Chcę być tu, gdzie jestem. Nie śpieszno mi do odkrywania kolejnych kart. Pragnę wycisnąć ostatnie soki chwili tak miłej mej duszy. Nie mam zamiaru poganiać Słońca, nie zamierzam go budzić i pomagać mu wyłazić na wyżyny firmamentu. Niech towarzyszy mi brat Księżyc z jego zimnym blaskiem. Listopadowość nocy niech będzie mi towarzyszem i kompanem do szklaneczki brandy zasypanej kruszonym lodem. I niech Mistrz Leonard upaja mnie swym śpiewem.
Dlaczego mam iść spać? Dlaczego mimo tego, że "obok śpi Ona", ja wciąż tkwię z muzyką na uszach? Dlaczego w me uszy sączy się muzyka? Dlaczego piszę te słowa? Czy chwila ta tak niebanalna jest warta opisania? Widocznie tak. Prawdopodobnie uronienie choć kropli tego stanu duszy byłoby marnotrastwem. Dlatego siedzę i piszę. Siedzę i w duszym śpiewam "Show me the place".
środa, 7 listopada 2012
Gdzie jest moje 50 baniek ?!!!
Miałem jakieś niesamowicie głęboko zakorzenione, oplatające moją jaźń, tryskające ze źródła mego istnienia przeczucie, graniczące z pewnością, że wygram te 50 000 000 ... I dupa :)))
Stawiam tezę, że oto Lotto zrobiło jakiś szwindel, bo normalnie to przeczucie mnie nie oszukuje :)))
Stawiam tezę, że oto Lotto zrobiło jakiś szwindel, bo normalnie to przeczucie mnie nie oszukuje :)))
Mini-deprecha
Tydzień rozwija się w postępie geometrycznym. Nie w dobrą stronę. Od spokojnego (!) poniedziałku, po wtorek całkiem niezły, po środę zakończoną mini-deprechą. Jaki będzie czwartek? Co przyniesie piątek? Kurde, szkoda dobrze zapowiadającego się tygodnia. Po dzisiejszym dniu mam znowu mętlik w głowie. Za dużo myśli naraz mam na myśli. Po błysku normalizacji i chwilowej drodze bez kłód pod nogami, znowu "mam nawciepane" zadań, celów i wielkich pomysłów na ... No właśnie na co? Przyjdzie mi się napocić nad niechcianym podarkiem. A było tak fajnie ... normalnie.
Pogoda fatalna. Temperatura ledwie nad zerem, siąpi, wieje i jest do dupy ... tak ogólnie.
Jestem zmęczony, choć niby bez powodu. Na moją formę bardziej tym razem ma wpływ stan duszy niż fizyczne zmęczenie.
Ale co tam! Nie pierwszy i nie ostatni raz taki dzień, taki tydzień. Tak bywa. Trzeba się wziąć w garść i nie jęczeć!
Pogoda fatalna. Temperatura ledwie nad zerem, siąpi, wieje i jest do dupy ... tak ogólnie.
Jestem zmęczony, choć niby bez powodu. Na moją formę bardziej tym razem ma wpływ stan duszy niż fizyczne zmęczenie.
Ale co tam! Nie pierwszy i nie ostatni raz taki dzień, taki tydzień. Tak bywa. Trzeba się wziąć w garść i nie jęczeć!
niedziela, 4 listopada 2012
Dzień dwudziesty pierwszy
No dobra, rano było na wadze tyle, ile miało być. Po trzech tygodniach jest o 6 kg mniej niż na starcie. Tym samym plan zrealizowany. Co prawda w wersji minimalnej, ale jednak zgodnie z planem.
Tak więc zapowiedź ostatniego etapu diety podtrzymuję. Jeszcze dwa tygodnie na ustabilizowanie efektu, z nadzieją na jakąś niespodziankę na mecie. Najważniejsze aby nie zepsuć tego co jest i pomalutku wejść w bardziej "normalne" odżywianie.
Jak na razie na pewno jeszcze nie wchodzę w węglowodanowe eldorado w postaci pieczywa i ziemniaków (o słodyczach nie wspominam). Natomiast odważniej będę sięgał po nabiał i mniej wystrzegał się tłustszych rzeczy. Reasumując: jak już węglowodany, to takie mniej szkodliwe i z umiarem oczywiście. To będzie spora odmiana po wcześniejszym "zielonym" jedzeniu z mięsem na okrasę. Będzie więc zdecydowanie ciekawiej i smaczniej :)
Tak więc zapowiedź ostatniego etapu diety podtrzymuję. Jeszcze dwa tygodnie na ustabilizowanie efektu, z nadzieją na jakąś niespodziankę na mecie. Najważniejsze aby nie zepsuć tego co jest i pomalutku wejść w bardziej "normalne" odżywianie.
Jak na razie na pewno jeszcze nie wchodzę w węglowodanowe eldorado w postaci pieczywa i ziemniaków (o słodyczach nie wspominam). Natomiast odważniej będę sięgał po nabiał i mniej wystrzegał się tłustszych rzeczy. Reasumując: jak już węglowodany, to takie mniej szkodliwe i z umiarem oczywiście. To będzie spora odmiana po wcześniejszym "zielonym" jedzeniu z mięsem na okrasę. Będzie więc zdecydowanie ciekawiej i smaczniej :)
sobota, 3 listopada 2012
Pojechałbym gdzieś
Pojechałbym gdzieś.
Wiem, że pora nie ku temu, ale pojechałbym gdzieś w pierony, żeby oderwać się od rzeczywistości, od cholernego dnia codziennego. Gdzieś na tyle daleko, żeby w przypływie zdrowego rozsądku nie móc wsiąść w samochód i w te pędy wrócić, gdzie być powinienem.
Nostalgia jakaś na mnie napiera. Brakuje mi zapachu lata i grania świerszczy w wysokich trawach. Tęsknie do szumu morskich fal i szorstkiej pieszczoty wiatru. W ustach brak cierpkiego smaku źdźbła trawy, zapachu łąki i śpiewu ptaków. Z zozrzewnieniem wspominam widok rozgwieżdżdzonego nieba nad głową. Kurde, lata mi brak ...
A może by tak ...
Wiem, że pora nie ku temu, ale pojechałbym gdzieś w pierony, żeby oderwać się od rzeczywistości, od cholernego dnia codziennego. Gdzieś na tyle daleko, żeby w przypływie zdrowego rozsądku nie móc wsiąść w samochód i w te pędy wrócić, gdzie być powinienem.
Nostalgia jakaś na mnie napiera. Brakuje mi zapachu lata i grania świerszczy w wysokich trawach. Tęsknie do szumu morskich fal i szorstkiej pieszczoty wiatru. W ustach brak cierpkiego smaku źdźbła trawy, zapachu łąki i śpiewu ptaków. Z zozrzewnieniem wspominam widok rozgwieżdżdzonego nieba nad głową. Kurde, lata mi brak ...
A może by tak ...
Bóg napisałby mejla
Cud.
Cud mniemany.
Jeśli Bóg jest istotą skończenie idealną, a jego dzieci w naszej postaci są na podobieństwo Jego, to jak przekazywałby nam znaki? W postaci niezrozumiałych symboli, wywołując rozterki duszy i rozbudzając wątpliwości? Czy może darowałby sobie takie gierki i prosto z mostu wyłożyłby kawę na ławę? Hę? Czy w swojej skończonej mądrości byłby skłonny prowadzić podjazdowe gierki, podburzać serca i dusze, czy może ... "wysłałby mejla" z informacją? Nie nam śmiertlenikom osądzać boskie jestectwo, ale czyż nie byłoby zapaćkaniem doskonałości Najwyższej Istoty papraniem się w niedomówieniach i stawianie pod murem i zamuszanie do zastanawiania się nad własnym zdrowiem psychicznym? No bo po co? Bóg doskonale dobry nie dręczyłby swoich dzieci. Nie taka jest natura naszego Boga.
Tylko tak ... bo... tylko tak.
Jakem człek słabej wiary.
Cud mniemany.
Jeśli Bóg jest istotą skończenie idealną, a jego dzieci w naszej postaci są na podobieństwo Jego, to jak przekazywałby nam znaki? W postaci niezrozumiałych symboli, wywołując rozterki duszy i rozbudzając wątpliwości? Czy może darowałby sobie takie gierki i prosto z mostu wyłożyłby kawę na ławę? Hę? Czy w swojej skończonej mądrości byłby skłonny prowadzić podjazdowe gierki, podburzać serca i dusze, czy może ... "wysłałby mejla" z informacją? Nie nam śmiertlenikom osądzać boskie jestectwo, ale czyż nie byłoby zapaćkaniem doskonałości Najwyższej Istoty papraniem się w niedomówieniach i stawianie pod murem i zamuszanie do zastanawiania się nad własnym zdrowiem psychicznym? No bo po co? Bóg doskonale dobry nie dręczyłby swoich dzieci. Nie taka jest natura naszego Boga.
Tylko tak ... bo... tylko tak.
Jakem człek słabej wiary.
Szklaneczka whisky
"Szklaneczka, albo dwie mnie nie zabije" - powiedział Rav.
Miałem (mam) ochotę.
Na lodzie, w pełnym aromacie i smaku.
Trochę się śmieję sam z siebie, że piątkowo-sobotni rytuał przerwany moją dietą jest jak syndrom odstawienia. Nie fizycznie, ale mentalnie, miałem ochotę sie napić odrobinę rozgrzewającego wnętrzności trunku. A więc niech będzie Grant's na lodzie.
Z przyjemnością.
Miałem (mam) ochotę.
Na lodzie, w pełnym aromacie i smaku.
Trochę się śmieję sam z siebie, że piątkowo-sobotni rytuał przerwany moją dietą jest jak syndrom odstawienia. Nie fizycznie, ale mentalnie, miałem ochotę sie napić odrobinę rozgrzewającego wnętrzności trunku. A więc niech będzie Grant's na lodzie.
Z przyjemnością.
piątek, 2 listopada 2012
Dzień dziewiętnasty
Słabości.
Wczoraj kawalątek ciasta. Dzisiaj też. Oj, niedobrze.
Trzeba wziąć się w garść ... raz jeszcze. Dzisiejsze menu dosyć pokręcone. Rano wspomniany kawałek ciasta (!); potem na obiad zupa brokułowa (ryzykowna jej wersja, bo mało pod dietę szykowana), w trakcie dnia czarna kawa, herbata; na kolację marynowane śledzie, trzy plasterki chudej szynki z kozim serem (ciut tłusty); przed chwilą szklaneczka maślanki. Niezły misz-masz kulinarny :)) Mimo tak mało konkretnego pożywionka, czuję się jakoś mimo to ... przeżarty. Pewnie to wyrzuty sumienia po tym ciastku :))
Dobiega końca trzeci tydzień "dietowania". Następne ważenie planuję na niedzielny poranek. Jakoś nie spodziewam się rewelacji. Ale już jestem na takim etapie, żeby planować zakończenie tej sesji. Myślę, że może jeszcze ze dwa tygodnie i pomalutku wysiadam z tego "tramwaju zwanego pożądaniem " ... utraty kilogramów ... , a właściwie zredukowania napuszonego "mięśnia piwnego". No ciekawe, jaki wynik pokaże waga. Jeśli pokazałaby dwa kg mniej niż ostatnio, to będę bardzo kontent. Pozostałoby wtedy tylko dopieszczenie efektu i ugranie ewentualnego bonusa, bez napinania się na konkretny wynik. Odpuściłem ambitne plany - fakt, przyznaję. Trochę mi nawet wstyd przed samym sobą. Ale tylko trochę. Jak by nie było - o daszym dietowaniu decyzja w niedzielę.
Wczoraj kawalątek ciasta. Dzisiaj też. Oj, niedobrze.
Trzeba wziąć się w garść ... raz jeszcze. Dzisiejsze menu dosyć pokręcone. Rano wspomniany kawałek ciasta (!); potem na obiad zupa brokułowa (ryzykowna jej wersja, bo mało pod dietę szykowana), w trakcie dnia czarna kawa, herbata; na kolację marynowane śledzie, trzy plasterki chudej szynki z kozim serem (ciut tłusty); przed chwilą szklaneczka maślanki. Niezły misz-masz kulinarny :)) Mimo tak mało konkretnego pożywionka, czuję się jakoś mimo to ... przeżarty. Pewnie to wyrzuty sumienia po tym ciastku :))
Dobiega końca trzeci tydzień "dietowania". Następne ważenie planuję na niedzielny poranek. Jakoś nie spodziewam się rewelacji. Ale już jestem na takim etapie, żeby planować zakończenie tej sesji. Myślę, że może jeszcze ze dwa tygodnie i pomalutku wysiadam z tego "tramwaju zwanego pożądaniem " ... utraty kilogramów ... , a właściwie zredukowania napuszonego "mięśnia piwnego". No ciekawe, jaki wynik pokaże waga. Jeśli pokazałaby dwa kg mniej niż ostatnio, to będę bardzo kontent. Pozostałoby wtedy tylko dopieszczenie efektu i ugranie ewentualnego bonusa, bez napinania się na konkretny wynik. Odpuściłem ambitne plany - fakt, przyznaję. Trochę mi nawet wstyd przed samym sobą. Ale tylko trochę. Jak by nie było - o daszym dietowaniu decyzja w niedzielę.
Syndrom leminga
Wolny dzień. Jeden z czterech pod rząd. Bez obciążenia zaległościami, jakie tworzą urlopy. Wow! Dziwnie się czuję. Szczególnie, że sam jestem w domu.
Zamiast chłeptać wolność, ja czuję wewnętrzny niepokój. Czyżbym był już tak zepsuty, że bez "ukochanej" pracy nie potrafię normalnie funkcjonować ... ? To niewątpliwie objaw chorobowy. Coś pod czachą się już spieprzyło, skoro mam takie dylematy. Pewnie psychoanalityk jeden z drugim orzekliby spore "nie-halo" w mojej psychice :)))))))
Muszę znaleźć sobie zajęcie. Rozmontowanie (w końcu) belek z dachu samochodu, pranie, sprzątanie ... no coś muszę robić :)
Zamiast chłeptać wolność, ja czuję wewnętrzny niepokój. Czyżbym był już tak zepsuty, że bez "ukochanej" pracy nie potrafię normalnie funkcjonować ... ? To niewątpliwie objaw chorobowy. Coś pod czachą się już spieprzyło, skoro mam takie dylematy. Pewnie psychoanalityk jeden z drugim orzekliby spore "nie-halo" w mojej psychice :)))))))
Muszę znaleźć sobie zajęcie. Rozmontowanie (w końcu) belek z dachu samochodu, pranie, sprzątanie ... no coś muszę robić :)
wtorek, 30 października 2012
Dzień szesnasty
Ostatni tydzień ... zmarnowany. Może nie zmarnowany, tyle że bez efektów na wadze. Dwa tygodnie za mną i dalej tylko 4 kg. Mała chwila zwątpienia mnie dzisiaj napadła z rana. Ale nic, trzeba się wziąść w garść i tyrać dalej. No bo przecież wiedziałem, że drugi tydzień taki powinien właśnie być. Nad czym tu więc deliberować, skoro wszystko jest tak, jak być powinno ... A jednak trochę wkurzony jestem. Ale nie za bardzo. No dobra ! Jestem ROZCZAROWANY !
A co dobrego?
Pierwsza zima odpuściła tak nagle, jak przyszła. I bardzo dobrze!
A co dobrego?
Pierwsza zima odpuściła tak nagle, jak przyszła. I bardzo dobrze!
niedziela, 28 października 2012
Czas zimowy
W nocy przestawiliśmy czas na zimowy. "Zyskaliśmy" jedną godzinę snu i na parę dni jasny poranek. Czy to ma sens ? I tak teraz dnie takie krótkie, że nie ma z czego wyciąć dostatecznej ilości jasnych godzin. Po zmianie czasu tylko tyle, że z pracy i szkoły wszyscy zaraz będą wracać o zmroku. Jakaś taka złudna ta zmiana na lepsze. Osobiście to już wole po cimoku jechać do roboty, ale po niej mieć jeszcze chwilę slońca nad głową. No i podobnie z dziećmi. Co z tego, że ranek jasny, jak po lekcjach ciemno ... ?
No tak, ale podobno w ten sposób oszczędzamy energię. Może i tak by było, gdyby roboczy dzień kończył się po ośmiu godzinach pracy. Ale w dzisiejszych czasach przecież świat pracuje na okrągło. Czy to kryzys, czy nie, pokażcie mi firmę, instytucję (no oczywiście poza publicznymi), które wieszają kłódkę na bramie o 15:00. Czy więc świecimy z rana, czy z wieczora - jeden, za przeproszeniem ... ten łon :)
A co by było gdyby zrezygnować ze sztuczego regulowania czasu i wrócić do naturalnego jego biegu, od wschodu do zachodu słońca ??? Tak by wykorzystywać dzień i słońce na pracę, przyjemności, życie, a iść spać, jak robi się ciemno. O ile w zimie i tak nam tych "zdrowych" godzin brakuje, ale za to wiosną i latem można by naginać dobre, jasne godziny niemal do nieskończoności. No bo wyobraźmy sobie taki piękny lipcowy dzień, gdy słońce nie zamierza się chować za horyzont. Jest ciepło i fantastycznie, a zegar nam każe kończyć zabawę i do wyra wygania. Boli ? No boli. Wyrzućmy więc zegar i korzystajmy z dnia bez poczucia nieprzyzwoitości, bez zgody na dyktat wskazówek na znienawidzonej tarczy. Fajnie ? Noo, no fajnie ... Ja bym tak chciał. Chciałbym sobie sam regulować kiedy jest czas na spanie, kiedy na pracę, kiedy na jedzenia itd ...
To tyle filozoficznych dywagacji na temat. Musiałby najpierw przejść jakis kataklizm, żeby świat wytrącić z 24-godzinnych kajdanów. Ale pomarzyć można ...
No tak, ale podobno w ten sposób oszczędzamy energię. Może i tak by było, gdyby roboczy dzień kończył się po ośmiu godzinach pracy. Ale w dzisiejszych czasach przecież świat pracuje na okrągło. Czy to kryzys, czy nie, pokażcie mi firmę, instytucję (no oczywiście poza publicznymi), które wieszają kłódkę na bramie o 15:00. Czy więc świecimy z rana, czy z wieczora - jeden, za przeproszeniem ... ten łon :)
A co by było gdyby zrezygnować ze sztuczego regulowania czasu i wrócić do naturalnego jego biegu, od wschodu do zachodu słońca ??? Tak by wykorzystywać dzień i słońce na pracę, przyjemności, życie, a iść spać, jak robi się ciemno. O ile w zimie i tak nam tych "zdrowych" godzin brakuje, ale za to wiosną i latem można by naginać dobre, jasne godziny niemal do nieskończoności. No bo wyobraźmy sobie taki piękny lipcowy dzień, gdy słońce nie zamierza się chować za horyzont. Jest ciepło i fantastycznie, a zegar nam każe kończyć zabawę i do wyra wygania. Boli ? No boli. Wyrzućmy więc zegar i korzystajmy z dnia bez poczucia nieprzyzwoitości, bez zgody na dyktat wskazówek na znienawidzonej tarczy. Fajnie ? Noo, no fajnie ... Ja bym tak chciał. Chciałbym sobie sam regulować kiedy jest czas na spanie, kiedy na pracę, kiedy na jedzenia itd ...
To tyle filozoficznych dywagacji na temat. Musiałby najpierw przejść jakis kataklizm, żeby świat wytrącić z 24-godzinnych kajdanów. Ale pomarzyć można ...
Pierwszy oddech paskudy
Pierwszy śnieg. Brrrr ...
Na kalendarzu jeszcze październik, ale za oknem leży pierwszy śnieg. Wczoraj wieczorem deszcz przemianował się na śnieg, a temperatura spadła nieco poniżej zera.
A dzisiaj za oknem taki obrazek:
Temperatura wzrosła do 3 st.C, ale wilgoć w powietrzu powoduje dojmujące odczucie chłodu. Dobrze, że przynajmniej już nie pada, a i słońce nieśmiało próbowało przebić się ze swymi promykami poprzez pierzynę burych chmur.
Podobno na razie to tylko taka próbka na trzy dni przewidywana. Oby.
Na kalendarzu jeszcze październik, ale za oknem leży pierwszy śnieg. Wczoraj wieczorem deszcz przemianował się na śnieg, a temperatura spadła nieco poniżej zera.
A dzisiaj za oknem taki obrazek:
Temperatura wzrosła do 3 st.C, ale wilgoć w powietrzu powoduje dojmujące odczucie chłodu. Dobrze, że przynajmniej już nie pada, a i słońce nieśmiało próbowało przebić się ze swymi promykami poprzez pierzynę burych chmur.
Podobno na razie to tylko taka próbka na trzy dni przewidywana. Oby.
sobota, 27 października 2012
Brokułowa krem
Niby proste, ale jakoś nigdy nie byłem zadowolony z efektu. Dzisiaj w końcu wyszło, jak ma być!
Zupa brokułowa krem made by Ravkosz:
Garnek, raczej wysoki niż płaski (ze względu na potrzebę miksowania, żeby potem nie pryskało). A do środka: spory brokuł w cząstkach, średni ziemniak, mała marchewka, mała cebula, dwa duże ząbki czosnku; wody tyle aby zakryła wszystko, nie więcej. Gotujemy wszystko do miękkości w międyczasie dosalając. Po ściągnięciu z ognia dodajemy pieprz i "trójkącik" serka topionego, który rozprowadzamy w zupie. Na koniec blendujemy wszystko na jednolity krem. Podajemy z grzankami usmażonymi na oliwie z odrobiną soli i granulowanego czosnku. Mniam! :)
Smacznie i zdrowo, wręcz dietetycznie. Tłuszczu tyle co w tej odrobince serka, a węglowodanów tyle co w jednym ziemniaku i marchewce. Tak po prawdzie to powinne być jeszcze świeżo prażone na suchej patelni płatki migdałów (co za zapach!) do posypania, ale nie miałem pod ręką.
Zupa brokułowa krem made by Ravkosz:
Garnek, raczej wysoki niż płaski (ze względu na potrzebę miksowania, żeby potem nie pryskało). A do środka: spory brokuł w cząstkach, średni ziemniak, mała marchewka, mała cebula, dwa duże ząbki czosnku; wody tyle aby zakryła wszystko, nie więcej. Gotujemy wszystko do miękkości w międyczasie dosalając. Po ściągnięciu z ognia dodajemy pieprz i "trójkącik" serka topionego, który rozprowadzamy w zupie. Na koniec blendujemy wszystko na jednolity krem. Podajemy z grzankami usmażonymi na oliwie z odrobiną soli i granulowanego czosnku. Mniam! :)
Smacznie i zdrowo, wręcz dietetycznie. Tłuszczu tyle co w tej odrobince serka, a węglowodanów tyle co w jednym ziemniaku i marchewce. Tak po prawdzie to powinne być jeszcze świeżo prażone na suchej patelni płatki migdałów (co za zapach!) do posypania, ale nie miałem pod ręką.
piątek, 26 października 2012
Stróże inteligentni inaczej
Taka sytuacja.
Piątek. Na drogowej "1" ruch od Bielska Białej, jak "cie pieron". Śpiesze się do domu, bo trzeba Tuśkę ze szkoły odebrać. A tu masz ci los! Korek. Ale nie taki "toczący się", lecz sztywny, stojący, zapuszczający korzenie w asfalt. Co jest ?! Acha, wypadek. No tak, TIR wbił busa pod przyczepę drugiego TIR-a. Sam opis robi wrażenie. Ale jak się okazuje w całym tym nieszczęściu, szczęśliwie tylko jedna osoba ucierpiała. Karetka odwozi się ją do szpitala. No to co, jak nikt nie zginał, to tylko posprzątać maras z ulicy i przywrócić ruch do porządku.
Mija godzina. Stoimy. Po obu stronach barierki energochłonne, ani zawrócić, ani wycofać, ani nic ... Najbliższe skrzyżowania po kilkaset metrów dalej do przodu i do tyłu. Ale ciźba taka, że akcja odwrotu nie do przeprowadzenia.
Mija kolejna godzina. Stoimy. Poboczem wracją pielgrzymki kierowców z żarciem z pobliskiego McDonalda. Nerwy zszargane do cna wytrzymałości.
Mija godzina druga i pół. Ruszamy. Dojeżdżamy do miejsca wypadku, który jak się okazało, był tuż za sporym skrzyżowaniem, które w bezbolesny sposób mogło rozładować pięciokilometrowy dwupasmowy korek. Ale do tego trzeba było jakiegoś palanta w niebieskim mundurze, który rozgoniłby auta na prawo i lewo. Ale nie! Po co! Niech głupi naród tkwi dwie i pół godziny w korku! Żaden dupek nie zajął się tym, aby przywrócić ruch na drodze, mimo że było to proste, jak budowa cepa. Cepa? Jakże pasuje do sytuacji. Trzeba mieć tylko IQ wyższe od psa. Psa? Kurde, znowu skojarzenia :)) Jak by nie bylo stróże prawa dali dzisiaj popis godny ... no czego? ... trudno znaleźć poziom, jaki zaprezentowali. Żenada.
Po czterech godzinach w domu. Przejechane 94 km. Tuśkę odebarała żona.
Piątek. Na drogowej "1" ruch od Bielska Białej, jak "cie pieron". Śpiesze się do domu, bo trzeba Tuśkę ze szkoły odebrać. A tu masz ci los! Korek. Ale nie taki "toczący się", lecz sztywny, stojący, zapuszczający korzenie w asfalt. Co jest ?! Acha, wypadek. No tak, TIR wbił busa pod przyczepę drugiego TIR-a. Sam opis robi wrażenie. Ale jak się okazuje w całym tym nieszczęściu, szczęśliwie tylko jedna osoba ucierpiała. Karetka odwozi się ją do szpitala. No to co, jak nikt nie zginał, to tylko posprzątać maras z ulicy i przywrócić ruch do porządku.
Mija godzina. Stoimy. Po obu stronach barierki energochłonne, ani zawrócić, ani wycofać, ani nic ... Najbliższe skrzyżowania po kilkaset metrów dalej do przodu i do tyłu. Ale ciźba taka, że akcja odwrotu nie do przeprowadzenia.
Mija kolejna godzina. Stoimy. Poboczem wracją pielgrzymki kierowców z żarciem z pobliskiego McDonalda. Nerwy zszargane do cna wytrzymałości.
Mija godzina druga i pół. Ruszamy. Dojeżdżamy do miejsca wypadku, który jak się okazało, był tuż za sporym skrzyżowaniem, które w bezbolesny sposób mogło rozładować pięciokilometrowy dwupasmowy korek. Ale do tego trzeba było jakiegoś palanta w niebieskim mundurze, który rozgoniłby auta na prawo i lewo. Ale nie! Po co! Niech głupi naród tkwi dwie i pół godziny w korku! Żaden dupek nie zajął się tym, aby przywrócić ruch na drodze, mimo że było to proste, jak budowa cepa. Cepa? Jakże pasuje do sytuacji. Trzeba mieć tylko IQ wyższe od psa. Psa? Kurde, znowu skojarzenia :)) Jak by nie bylo stróże prawa dali dzisiaj popis godny ... no czego? ... trudno znaleźć poziom, jaki zaprezentowali. Żenada.
Po czterech godzinach w domu. Przejechane 94 km. Tuśkę odebarała żona.
czwartek, 25 października 2012
Zimny oddech PRL-u
Rzecz się dzieje A.D. 2012.
Załamanie pogody, wywołujące zgrozę i lodowacenie serca prognozy na najbliższe dni. Człowiek zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem nie czas na zmianę kółek na zimowe. I tu pojawia sie mały problem. Bo takich myślących okazuje się więcej. A tam gdzie nagle popyt na usługi panicznie rośnie, tam podaż tychże, naturalnie nie nadąża. I klops - że się tak majestatycznie wyrażę.
Człowieka nienawykłego do czekania, którego do szału doprowadza widok kolejki za czymkolwiek, mimo że w pamieci dzieciństwa takie obrazki są skrywane na wsze czasy, szlag jasny trafia perspektywa "zapisania" się na wymianę opon w zakładzie X.
Takoż się stało, gdy wczorajszą porą zatelefonowałem do tegoż X, aby umówić się na wizytę w rzeczonej sprawie. Kończąc rozmowę minę miałem nietęgą i niesmak w gębie, jak kac potężny po całonocnej pijatyce. Kurde, "lista kolejkowa" siakaś czy inne pieroństwo maści paskudnej jakiejś. A najbardziej mnie wk****a to, że belzebub po drugiej stronie słuchawki z nonszalancją i bezgraniczną pewnością siebie, nawet mimowolnie, daje mi znać, że to on w tej sytuacji jest Panem. Nie klient, ale on, usługodowca, ustanawia prawa i wpisuje mnie na "listę oczekujących dostąpienia łaski". A ja ubezwłasnowolniony taki, bo opony moje ma On w przechowalni Swojej, najzwyczajniej w świecie nie pragnę ich wyciągać od Niego i w przypływie należnego moralnego oburzenia szukać innego zakładu z inną "listą kolejkową" ... po prostu mi się nie chce.
Howgh.
Załamanie pogody, wywołujące zgrozę i lodowacenie serca prognozy na najbliższe dni. Człowiek zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem nie czas na zmianę kółek na zimowe. I tu pojawia sie mały problem. Bo takich myślących okazuje się więcej. A tam gdzie nagle popyt na usługi panicznie rośnie, tam podaż tychże, naturalnie nie nadąża. I klops - że się tak majestatycznie wyrażę.
Człowieka nienawykłego do czekania, którego do szału doprowadza widok kolejki za czymkolwiek, mimo że w pamieci dzieciństwa takie obrazki są skrywane na wsze czasy, szlag jasny trafia perspektywa "zapisania" się na wymianę opon w zakładzie X.
Takoż się stało, gdy wczorajszą porą zatelefonowałem do tegoż X, aby umówić się na wizytę w rzeczonej sprawie. Kończąc rozmowę minę miałem nietęgą i niesmak w gębie, jak kac potężny po całonocnej pijatyce. Kurde, "lista kolejkowa" siakaś czy inne pieroństwo maści paskudnej jakiejś. A najbardziej mnie wk****a to, że belzebub po drugiej stronie słuchawki z nonszalancją i bezgraniczną pewnością siebie, nawet mimowolnie, daje mi znać, że to on w tej sytuacji jest Panem. Nie klient, ale on, usługodowca, ustanawia prawa i wpisuje mnie na "listę oczekujących dostąpienia łaski". A ja ubezwłasnowolniony taki, bo opony moje ma On w przechowalni Swojej, najzwyczajniej w świecie nie pragnę ich wyciągać od Niego i w przypływie należnego moralnego oburzenia szukać innego zakładu z inną "listą kolejkową" ... po prostu mi się nie chce.
Howgh.
"This is The End. My Only Friend, The End .."
Tak, to już koniec ...
Już nie tylko lata, ale i jesieni teraz żal ... tej pogodnej ... ciepłej ... dobrej. Pozostała szara, paskudna, zimna i nasiąknięta wodą, z aromatem zgniłych liści w rynsztoku, śmierdząca mglistą zawiesiną niskiej emisji z pieców opalanych PET-ami, oponami, śmieciami.
Jest blee, nie do opowiedzenia blee ... Nic tylko pić.
W tej całej szarej szarości i mizerocie dnia trudno o krzesanie iskier optymizmu. Łatwiej wychodować dorodną chandrę karmioną okruchami przygnębienia i poczucia beznadziejności.
No cóż ... listopad zbliża się.
(do posłuchania)
Już nie tylko lata, ale i jesieni teraz żal ... tej pogodnej ... ciepłej ... dobrej. Pozostała szara, paskudna, zimna i nasiąknięta wodą, z aromatem zgniłych liści w rynsztoku, śmierdząca mglistą zawiesiną niskiej emisji z pieców opalanych PET-ami, oponami, śmieciami.
Jest blee, nie do opowiedzenia blee ... Nic tylko pić.
W tej całej szarej szarości i mizerocie dnia trudno o krzesanie iskier optymizmu. Łatwiej wychodować dorodną chandrę karmioną okruchami przygnębienia i poczucia beznadziejności.
No cóż ... listopad zbliża się.
(do posłuchania)
wtorek, 23 października 2012
Helikopter, hipnoza ... czyli jeszcze raz o grzybach
Uczucie takie, jak po mocno zakrapianym wieczorze, kiedy to kładąc się do łóżka nie można zamknąć oczu, bo w głowie szum i zaczynamy się kręcić pod sufitem - standardowy helikopter.
Otóż znanym przez grzybiarzy jest zjawisko takiego helikopterka po kilkugodzinnym wypatrywaniu grzybków w lesie. Mózg koduje gdzieś bardzo glęboko kształty, kolory, i szkice sytuacyjne. Dlatego czym dłużej w lesie, tym prościej wyszukiwać nawet te najzmyślniej przez naturę ukryte okazy. To jakaś taka hipnoza, automatyzm wpisany w podświadomość. Tyle, że potem przed zaśnięciem, gdy tylko przymknąć oczy pojawiają się obrazy. Wystarczy zamknąć oczy by pojawiły sie jak żywe grzybki i ich otoczenie. Obraz jest na tyle natrętny, że odrzuca powieki do góry i trzeba otrząsnać się przed kolejną próbą zapuszczenia zasłon na oczyska.
Dziwne to zjawisko :))
Dzień dziewiąty: Chleeeeba !!!
Chleba mi się chce ! Kurde, ale mi się chce ...
Po tygodniu -3 kg. Teraz czeka mnie ten gorszy tydzień, bo z przestojem na wadze. Ciężko znoszę dietę tym razem. Słaby jestem. Nie chce mi się jeść tego wszystkiego, co powinienem, ba, szpinaku mi się nawet nie chce, jaja na twardo mnie odrzucają, a kurczakiem już mi się odbija. Ehh ...
Po tygodniu -3 kg. Teraz czeka mnie ten gorszy tydzień, bo z przestojem na wadze. Ciężko znoszę dietę tym razem. Słaby jestem. Nie chce mi się jeść tego wszystkiego, co powinienem, ba, szpinaku mi się nawet nie chce, jaja na twardo mnie odrzucają, a kurczakiem już mi się odbija. Ehh ...
niedziela, 21 października 2012
473/2=9,6 ... i podsumowanie sezonu
Piękna niedziela, ciepła i słoneczna.
W lesie byliśmy parę minut po siódmej. Moja lepsza połowa stwierdziła, że i tak za późno, bo na leśnym parkingu nie było już gdzie zaparkować, a przed nami tłumy waliły w świerkowy bór.
Szybko wskoczyliśmy w gumiaki i dawaj szerokim traktem w głąb, dalej i dalej, żeby zostawić za sobą rozkrzyczaną konkurencję do owoców leśnego runa.
Z samego rana było zimno, bo zaledwie 2 st.C. Trochę marudziliśmy, że nie wzięliśmy rękawiczek ze sobą, bo dłonie kostniały. Ale z biegiem czasu zrobiło się fantystycznie ciepło, na tyle, że w końcu chodziłem w koszulce z krótkim rękawkiem. Bardzo było przyjemnie w lesie. Szczególnie, że nie brakowało tego po co przyjechaliśmy. Mimo wielu napotykanych grzybiarzy nie mieliśmy problemu ze znalezieniem ładnych podgrzybków, których na koniec było ... 473 szt ! , a ważyły 9,6 kg. Muszę dodać, że znakomitą większość zebrała moja małżonka. To nasz tegoroczny rekord i jakże optymistyczne zakończenie sezonu.
Wracaliśmy zmęczeni, ale w doskonałym nastroju.
Była przepyszna kolacja, część jako podarek się rozeszła, a reszta nawleczona na 24 m sznurka suszy sie :))
To już koniec tegorocznych grzybowych wypraw do lasu. Kolejny weekend zapowiada się prawie zimowy z możliwymi opadmi śniegu z deszczem. Małe podsumowanko więc.
Byliśmy cztery razy na grzybkach. Nazbieraliśmy w sumie 934 szt - głównie podgrzybków; reszta to kozaki, prawdziwki, parę maślaków - co przełożyło się na 19,7 kg. To był wielce udany sezon. Nie pamiętam, żebyśmy mieli aż tyle ususzonych grzybów. Cała kulinarna zima zapowiada się z grzybowym aromatem w tle. To lubię :))
W lesie byliśmy parę minut po siódmej. Moja lepsza połowa stwierdziła, że i tak za późno, bo na leśnym parkingu nie było już gdzie zaparkować, a przed nami tłumy waliły w świerkowy bór.
Szybko wskoczyliśmy w gumiaki i dawaj szerokim traktem w głąb, dalej i dalej, żeby zostawić za sobą rozkrzyczaną konkurencję do owoców leśnego runa.
Z samego rana było zimno, bo zaledwie 2 st.C. Trochę marudziliśmy, że nie wzięliśmy rękawiczek ze sobą, bo dłonie kostniały. Ale z biegiem czasu zrobiło się fantystycznie ciepło, na tyle, że w końcu chodziłem w koszulce z krótkim rękawkiem. Bardzo było przyjemnie w lesie. Szczególnie, że nie brakowało tego po co przyjechaliśmy. Mimo wielu napotykanych grzybiarzy nie mieliśmy problemu ze znalezieniem ładnych podgrzybków, których na koniec było ... 473 szt ! , a ważyły 9,6 kg. Muszę dodać, że znakomitą większość zebrała moja małżonka. To nasz tegoroczny rekord i jakże optymistyczne zakończenie sezonu.
Wracaliśmy zmęczeni, ale w doskonałym nastroju.
Była przepyszna kolacja, część jako podarek się rozeszła, a reszta nawleczona na 24 m sznurka suszy sie :))
To już koniec tegorocznych grzybowych wypraw do lasu. Kolejny weekend zapowiada się prawie zimowy z możliwymi opadmi śniegu z deszczem. Małe podsumowanko więc.
Byliśmy cztery razy na grzybkach. Nazbieraliśmy w sumie 934 szt - głównie podgrzybków; reszta to kozaki, prawdziwki, parę maślaków - co przełożyło się na 19,7 kg. To był wielce udany sezon. Nie pamiętam, żebyśmy mieli aż tyle ususzonych grzybów. Cała kulinarna zima zapowiada się z grzybowym aromatem w tle. To lubię :))
sobota, 20 października 2012
Weekend! ... i dzień szósty
Pięknie nam się weekend zaczął !
Od wczoraj pogoda marzenie, jak na standardy październikowe. Wczoraj słońce i ponad 20 st.C i słońca przez cały dzień; dzisiaj słońce od rana, jeszcze chłodno, ale spodziewana podobna temperaturka; jutro nieco chłodniej ma być, ale też nie bez złocistego na niebie, a co najważniejsze nie ma padać. Pogoda w ten weekend, to sprawa bardzo istotna, bo jutro wybieramy się poraz ostatni w tym roku na grzyby. Tuśka do babci, a my w las.
Wczoraj niespodziewane, a raczej nieplanowane wyjście z domu mieliśmy. Tak się bowiem stało, że podczas odkurzania "stacji centralnej" (jak to Tuśka mówi) padło nam to najważniejsze domowe urządzenie. Pomocy! No to za telefon i wprosiliśmy się na kawę do znajomych. Abstrachując od tego, że awaria okazała się niebyłą gdy przyjechaliśmy na miejsce (!) - co cieszy - przypadkowo wyszedł wielce atrakcyjny towarzyszko wieczór piątkowy z kulinarną nutą w tle.
Wogóle piątek był ciekawy. Po trudnej, nerwowej i pełnej rozterek końcówce tygodnia w pracy, ze zleconymi nowymi zadaniami, jakoś wszystko to poskładałem i nadałem właściwy bieg kilku sprawom. A wisienką na torcie było pozytywne przejście przez audit recertyfikujący. Mimo, że dotknęło mnie to pierwszy raz, mimo, że nie miałem oręża do obrony, tak poprowadziłem rozmowę z auditorem, że przejąłem kontrolę nad pytaniami i odpowiedziami i nie dałem się zepchnąć na niewygodne tory. Tak oto na koniec usłyszalem : "Bardzo dobrze". Nooo! Nie chwaląc się - tatuś dał radę :))
Wieczorem byliśmy też na małych zakupach. Trzeba było ukrzyżować liczną porcję złotówek na prezenty dla koleżanek Tuśki. Dzisiaj jedna imprezka urodzinowa, za tydzień następna.
Dzień szósty.
Moje oczyszczanie upływa w atmosferze porozumienia z samym sobą. Nie jest źle. Nie katuję się - to najważniejsze. Nastrój OK, choć czasami panicznie pragnę czegoś słodkiego. Ale trzymam się. Chociaż wczoraj było ciężko, bo tradycyjny "słodki piątek" w pracy wystawił mnie na nielichą próbę. Ale podołałem i nie dałem się pokusie.
Tak ogólnie to małżonka o mnie dba i dogadza mi dopuszczalnymi dla mojej diety rarytasami. Jarzynowo-mięsne dania to to, co teraz zajadam z nieukrywanym smakiem.
Tylko chleba mi brak ...
Na wagę jeszcze nie wchodziłem. Za wcześnie. Pierwsze ważenie dopiero w poniedziałek rano.
wtorek, 16 października 2012
Dzień drugi
Drugi dzień diety. Wczoraj była tragedia. To tylko świadczy o tym, jak byłem zapchany, przeżarty, zacukrzony. Ale naprawdę było nieciekawie. Na tyle, że autentycznie źle się czułem i poszedlem spać nienormalnie wcześnie, bo przed 23. Ale dzisiaj jest już OK. Organizm szybko zrozumiał, że przechodzimy na inny poziom ładowania do pieca. Brakuje mi tylko trochę pomysłu czym tu się żywić ... Mało jest zjadliwych rzeczy bez ładunku pysznych węglowodanków :))
niedziela, 14 października 2012
Day "zero"
Ostatnia suta kolacja.
Ostatnie dwa kawałki sernika.
Ostatnie trzy słodzone kawy.
Ostatnia kromka chleba.
Ostatnie kluseczki do obiadu.
Ostatnie wiele innych ...
Na jakiś czas.
Klamka zapadła. Tatuś się odchudza. Waga jest bezlitosna, a świeżo uprane jeansy stawiają niespotykanie silny opór i materii i duchowi zarazem. Tak oto nastał ten dzień. Dzień sądu, w którym wyrokł zapadł jednogłośnie i bez zawieszenia. Werdykt brzmi: Wykonać!
Ile sobie daję ? Tydzień, dwa, trzy ... Cholera wie. Zależy od efektów.
Plan na pierwszy dzień ? Jaja. Jeszcze mnie nie skręca na samą myśl, ale to przyjdzie nadspodziewanie szybko.
Ostatnie dwa kawałki sernika.
Ostatnie trzy słodzone kawy.
Ostatnia kromka chleba.
Ostatnie kluseczki do obiadu.
Ostatnie wiele innych ...
Na jakiś czas.
Klamka zapadła. Tatuś się odchudza. Waga jest bezlitosna, a świeżo uprane jeansy stawiają niespotykanie silny opór i materii i duchowi zarazem. Tak oto nastał ten dzień. Dzień sądu, w którym wyrokł zapadł jednogłośnie i bez zawieszenia. Werdykt brzmi: Wykonać!
Ile sobie daję ? Tydzień, dwa, trzy ... Cholera wie. Zależy od efektów.
Plan na pierwszy dzień ? Jaja. Jeszcze mnie nie skręca na samą myśl, ale to przyjdzie nadspodziewanie szybko.
282/2=5,4
Niedzielne grzybobranie.
282 szt na dwie osoby, co dało w sumie 5,4 kg w dwóch kopiastych wiaderkach.
Podgrzybki, podgrzybki, podgrzybki ... i całkiem sporo eleganckich kozaków.
Fantastyczna, ciepła, jesienna pogoda - 14 st.C i słońce rozgrzewające aromaty lasu. Trudno było się oderwać, gdy co krok grzyby się uśmiechały :)))
282 szt na dwie osoby, co dało w sumie 5,4 kg w dwóch kopiastych wiaderkach.
Podgrzybki, podgrzybki, podgrzybki ... i całkiem sporo eleganckich kozaków.
Fantastyczna, ciepła, jesienna pogoda - 14 st.C i słońce rozgrzewające aromaty lasu. Trudno było się oderwać, gdy co krok grzyby się uśmiechały :)))
niedziela, 7 października 2012
89/2=2,6
89 sztuk, w około 2 godziny, a na wadze 2,6 kg.
Dorodne podgrzybki i eleganckie kozaki. Starsze i młodsze - różniste, ale wszystkie zdrowe i malownicze, jak z obrazka.
Pojechaliśmy z małżonką na grzybobranie mimo, że prognoza pogody wskazywała, że nie skończy się to dobrze dla poziomu suchości tekstylii na grzbietach. Tak też się stało. Już dawno tak nie zmokłem :))
Ale warto było.
Dorodne podgrzybki i eleganckie kozaki. Starsze i młodsze - różniste, ale wszystkie zdrowe i malownicze, jak z obrazka.
Pojechaliśmy z małżonką na grzybobranie mimo, że prognoza pogody wskazywała, że nie skończy się to dobrze dla poziomu suchości tekstylii na grzbietach. Tak też się stało. Już dawno tak nie zmokłem :))
Ale warto było.
sobota, 6 października 2012
TV
Się okazało, że śmiercią naturalną zdechło moje przywiązanie do śledzenia wydarzeń w kraju i na świecie, za pośrednictwem boskiego TV. Nawet nie wiem kiedy. Natomiast zdałem sobie z tego sprawę bardzo niedawno, gdy ktoś mnie zapytał o komentarz do sprawy wielce głośnej na lokalnym folwarku i wsje TV o tym podobno piały do zdarcia kogucich płuc.
Heh, jakoś mnie nie zmartwiła moja niewiedza o politycznym bagienku. Ba, uniosłem się ciut nad ziemią, że mnie to ... wali. Taka mała anarchia, co ? Hie, hie ... Jakoś mimowolnie kontestuje to całe barachło. I niech nikt mi nie mówi, że ze mnie dupa, a nie obywatel, bo "dać w ryj mogę dać".
Heh, jakoś mnie nie zmartwiła moja niewiedza o politycznym bagienku. Ba, uniosłem się ciut nad ziemią, że mnie to ... wali. Taka mała anarchia, co ? Hie, hie ... Jakoś mimowolnie kontestuje to całe barachło. I niech nikt mi nie mówi, że ze mnie dupa, a nie obywatel, bo "dać w ryj mogę dać".
37
Pizło mnie 37.
Ale w duszy ciągle maj ...
Za oknem 19,4 st.C i nadchodzi siakaś nawałnica, czy cuś. Drzewa się kłaniają w pas i deszcz z początku nijaki, teraz nabiera mocy i zacina szaleńczo. Z czwartku na piątek było podobnie. Już dawno było ciemno gdy zrobiło się dziwnie spokojnie, cicho i nadspodziewanie ciepło, jakby to noc w środku upalnego lata była. Potem zerwał się wicher i napadła na świat nawałnica o mocy nieprzeciętnej. Dzisiaj wygląda to podobnie. Jakiś mały armagedon się szykuje za oknem. Ale dzień październikowy szósty zafundował mi bardzo ciepły i słoneczny upominek na to moje ... świętowanie.
Jakaś mikro nostalgia za minionym ? Hmm, może trochę. Odczuwam upływ czasu, ale nie rozpatruję tego jeszcze w kategoriach rozpaczy i żalów jakichś. Jest, jak jest. Ja tam się młody czuję. Czasami nawet łapię się na tym, że widzę się nieco zbyt dziarsko jak na swoją metrykę. Ale to chyba dobrze. Jak mi to minie, to wtedy będę się martwił. Bo wtedy będzie czym się frasować. A dzisiaj jeszczem Młody Bóg !
Ale w duszy ciągle maj ...
Za oknem 19,4 st.C i nadchodzi siakaś nawałnica, czy cuś. Drzewa się kłaniają w pas i deszcz z początku nijaki, teraz nabiera mocy i zacina szaleńczo. Z czwartku na piątek było podobnie. Już dawno było ciemno gdy zrobiło się dziwnie spokojnie, cicho i nadspodziewanie ciepło, jakby to noc w środku upalnego lata była. Potem zerwał się wicher i napadła na świat nawałnica o mocy nieprzeciętnej. Dzisiaj wygląda to podobnie. Jakiś mały armagedon się szykuje za oknem. Ale dzień październikowy szósty zafundował mi bardzo ciepły i słoneczny upominek na to moje ... świętowanie.
Jakaś mikro nostalgia za minionym ? Hmm, może trochę. Odczuwam upływ czasu, ale nie rozpatruję tego jeszcze w kategoriach rozpaczy i żalów jakichś. Jest, jak jest. Ja tam się młody czuję. Czasami nawet łapię się na tym, że widzę się nieco zbyt dziarsko jak na swoją metrykę. Ale to chyba dobrze. Jak mi to minie, to wtedy będę się martwił. Bo wtedy będzie czym się frasować. A dzisiaj jeszczem Młody Bóg !
środa, 3 października 2012
Judo i pasowanie na ucznia
Heh !
W ramach ogólnonarodowej akcji zagospodarowania temperamentu Tuśki, zapisałem ją wczoraj na Judo.
Ha, a co tam! Zobaczymy co z tego będzie. A nuż okaże się, że rzeczywiście jej to przypasuje. A jak nie, to trudno, najwyżej po kilku treningach będzie na tyle zmęczona, że szybciej i bez problemu pójdzie spać wieczorem. Na pewno nie zaszkodzi jej trochę ruchu.
Dzisiaj miałem dzień urlopu. Łał, jak to dziwnie jest mieć w środku tygodnia wolny dzień. Ale nie bez powodu. Otóż dzisiaj Tuśka miała swoje święto w szkole. Po miesiącu nauki przyszedł czas na uroczyste pasowanie na ucznia. Były występy artystyczne, ślubowanie, pasowanie wielkim czerwonym ołówkiem, a po części oficjalnej pamiątkowe zdjęcia i tort dla dzieciaków. W sumie całkiem miło było.
O fotografie kilka słów. Wkurzał mnie. Bo ciągle właził mi w kadr. I wogóle jakiś taki nijaki, mało profesjonalny mi się widział. I po sprzęcie patrząc i po tym nie do opisania, ale widocznym dla kogoś kto fotografią się para - nieskromnie siebie za takiego uważam - , sposobie przymierzania się do kadrowania, ustawiania itp. Ale odwołam wszystko gdy okaże się, że zdjęcia, które porobił będą udane. Jedno jest pewne - będą nieprzyzwoicie "cenne" w walucie obowiązującej w RP.
W ramach ogólnonarodowej akcji zagospodarowania temperamentu Tuśki, zapisałem ją wczoraj na Judo.
Ha, a co tam! Zobaczymy co z tego będzie. A nuż okaże się, że rzeczywiście jej to przypasuje. A jak nie, to trudno, najwyżej po kilku treningach będzie na tyle zmęczona, że szybciej i bez problemu pójdzie spać wieczorem. Na pewno nie zaszkodzi jej trochę ruchu.
Dzisiaj miałem dzień urlopu. Łał, jak to dziwnie jest mieć w środku tygodnia wolny dzień. Ale nie bez powodu. Otóż dzisiaj Tuśka miała swoje święto w szkole. Po miesiącu nauki przyszedł czas na uroczyste pasowanie na ucznia. Były występy artystyczne, ślubowanie, pasowanie wielkim czerwonym ołówkiem, a po części oficjalnej pamiątkowe zdjęcia i tort dla dzieciaków. W sumie całkiem miło było.
O fotografie kilka słów. Wkurzał mnie. Bo ciągle właził mi w kadr. I wogóle jakiś taki nijaki, mało profesjonalny mi się widział. I po sprzęcie patrząc i po tym nie do opisania, ale widocznym dla kogoś kto fotografią się para - nieskromnie siebie za takiego uważam - , sposobie przymierzania się do kadrowania, ustawiania itp. Ale odwołam wszystko gdy okaże się, że zdjęcia, które porobił będą udane. Jedno jest pewne - będą nieprzyzwoicie "cenne" w walucie obowiązującej w RP.
Subskrybuj:
Posty (Atom)